Therese

To Julia go znalazła, w stercie starych rzeczy. Nie przyda się, stwierdziła, więc chciała dać Therese.

A na co jej niby, odparła Therese, jakiś stary wyświechtany notes, w którym są same puste kartki?

Przecież lubisz pisać odręcznie, powiedziała Julia.

Therese spojrzała na trzymany przez koleżankę przedmiot. I sięgnęła po niego.

Julia się roześmiała, aż podskoczyły czarne loki.

Wieczorem Therese wsuwa podarek pod skarpetki: milutkie, starannie złożone. A nazajutrz, gdy przypomina sobie, by go stamtąd wydobyć, jest tak, jakby przez sen i długi roboczy dzień pokochała ten notes. Może nawet zabierze go ze sobą w podróż!

Z tą miękką czerwoną okładką wygląda naprawdę wiekowo. Na białych kartkach mogłyby się kryć różne historie. Therese wodzi palcami po grubym, szorstkim papierze, jak gdyby chciała go obudzić…

Pociąg

Kiedyś ten bezmierny kraj wzdłuż i wszerz przecinały tory kolejowe, dniem i nocą ku wszystkim jego zakątkom mknęły pociągi.

Tak Therese słyszała. A w każdym razie wydaje jej się, że tak słyszała. Chyba że to strzępek snu – albo po prostu jej mózg się myli; może nie było żadnych pociągów.

Kto wie. Pewne jest to, że teraz jest jeden – przejeżdża przez jej miasteczko, a potem pędzi aż do Miasta, gdzie jest kompleks szpitalny – co za szczęście!

Na czas jej nieobecności Felix wziął kogoś na zastępstwo. Ale obiecał, że Therese będzie mogła wrócić na swoje miejsce. Mała, ale robotna, mówi o niej. Tyle że ostatnio te jej napady tak się nasiliły, że nie potrafi utrzymać tempa.

A jak załatwiał jej wyjazd na leczenie, był jakiś smutny, zwierzyła się Julii.

Hm, odparła Julia wymijająco.

Fakt, że na twarzy Felixa maluje się zawsze to samo – jak u niemal wszystkich starych ludzi – czyli jakaś mętna bezradność, jak gdyby właśnie wkroczyli w dzień pełen zmartwień, które śniły im się przez całą noc.

W każdym razie Therese będzie mogła zobaczyć Miasto!

Jasne, wszyscy widzieli je już z milion razy w filmach i magazynach – powietrze szkliste, lśnią wieże i pomniki, z pogodnego portu, ku bezkresnemu horyzontowi, płyną żaglówki – przepiękni, przepięknie ubrani ludzie, szerokie białe bulwary, kwitnące rabaty, wyśmienite restauracje, wspaniałe wystawy – na aksamicie połys­kują sznury ciężkich klejnotów…

Spośród dziewczyn z kwater jeszcze żadna tam nie była i teraz wszystkie jej zazdroszczą.

Serio? pyta Therese; serio chciałyby wywalać się bez żadnego ostrzeżenia tak jak ona? Natychmiast by się z nimi zamieniła. (Choć tak naprawdę może nie.)

Za to będzie ich oczami i uszami, obiecuje.

Siedzenia są takie wygodne, nawet tu w przedziałach trzeciej klasy. Leciutkie ekscytujące szarpnięcie, a serce bije mocniej, bo już słychać pomruk kół, szorujących o tory.

Tego ranka do jej drzwi zapukała Julia i wręczyła jej tekturowe pudełko z kanapką i jabłkiem, by w podróży nie doskwierał jej głód.

Prawdę mówiąc, już jej doskwiera, chociaż dopiero co usadowiła się w przedziale. Ale na razie zostawi pudełko w spokoju.

Pudełko! Słowo skrzy się, nabiera blas­ku…

Therese sięga do torby po notes i długo­pis zwędzony z pralni, kiedy Kyra akurat nie patrzyła – lecz cokolwiek zamierzała zrobić, nie zdąży; słowo już wybuchło, został z niego twardy, suchy zwitek: pudełko. Okej, pudełko. Właściwie czuje się wyczerpana, jak gdyby ktoś zbyt gwałtownie wybudził ją z głębokiego snu.

A potem jest tylko mrok – to pewnie tunel.

Teraz znów jasno, a po jej miasteczku ani ś­ladu!

Therese gra w coś nowiutkiego na ekranie siedzenia, w tę i we w tę śmigają cukierkowate kluchy. Ale błyszczą! Strzela się do kluch, a jak się którąś trafi w sam środek, leci z nich deszcz złotych monet, ale zaraz przyśmigują nowe kluchy, by je pożreć, więc i te nowe trzeba wystrzelać.

Promienie słońca kładą się ukosem na przydymionych sadzą oknach, ślizgają raz w jedną stronę, raz w drugą, gdy pociąg przejeżdża nad rzeką gęstego błota, mieniącego się wszystkimi kolorami tęczy.

Tylko gdzie oni w ogóle są? Na filmach ani na zdjęciach z kolorowych magazynów Therese nie widziała takich miejsc – takich miasteczek! Nikogo w zasięgu wzroku, potłuczone szyby, okna zabite des­kami, zaplombowane plastikiem, wszędzie hałdy śmieci, pordzewiałych i pogniłych, tu sterczy noga od krzesła, tam część staroświec­kiego roweru, gdzie indziej znów obszarpana, ufajdana lalka…

I ta rozpacz rozlewa się na wszystkie strony, jak gdyby ktoś przez nieuwagę wywrócił kolosalne wiadro ze zgliszczami. I przez to wszystko przedziera się maluteńki pociąg, wioząc drobinkę o imieniu Therese.

Pociąg toczy się powoli, z klekotem, przez kolejny most – niewydarzone, koś­lawe przęsło nad rozpadliną – i rozbudza chmarę dzieciaków, które biegną za nim tam w dole, próbując dotrzymać tempa. Buzie umazane farbą, może po prostu brudne? Choć dzieciaki koziołkują jak złośliwe, rozbrykane diablątka, ciskając kamienie i butelki, metalowemu pancerzowi pociągu nic nie grozi, ziuuum – z nich też zostały drobinki, pląsające zakrętasy.

Do Therese dociera, że jest zimno. A ona, taka malutka, z zawrotną prędkością oddala się od koleżanek… Kurczowo ścis­ka pudełko od Julii i rozgląda się po przedziale, lecz reszta pasażerów jest przyklejona do własnych ekranów, własnych urządzeń: twarze zamknięto.

Za oknem przepływają widoki, zmącone, nie całkiem spójne, jak wzory z rozwijanej beli jedwabiu. Teraz widać las. I rozgrzebane ognis­ka, tak to wygląda. Znów śmieci… stary bucior? Podarta koszula…

Kilka tygodni temu przy kolacji któraś z dziewczyn mówiła, że ponoć z kompleksów więziennych uciekła zgraja przestępców. Czy to możliwe, że Therese jedzie akurat przez tę część kraju?

Zbiegowie – słowo wybucha ze swej łus­ki, rozbłys­ka jak rakieta, rozpościera się, rozbija powietrze na pryzmaty, odłamki lustra. Therese chwyta notes i coś w nim naprędce zapisuje.

Poci się. Zamyka oczy. I dopiero po kilku głębokich wdechach sprawdza, co widnieje w zeszycie: „Uniformy – więźniowie i strażnicy, krzyki, szczęk metalu – krew i broń. Dwaj członkowie straży obywatelskiej brną przez las, potykając się o sękate korzenie, niosą ciężki drąg, każdy trzyma za jeden koniec, z drąga zwisa mężczyzna, przywiązany do niego za krwawiące nadgarstki i kostki…”

Therese przygląda się słowom w notesie. Okropieństwo!

Szczęśliwie akurat jedzie do szpitala – może za bardzo się podekscytowała podróżą!

Zerka za okno, bierze jeszcze parę głębokich wdechów.

Nie, wszystko w porządku – szklany pył już osiada, scala się powietrze…

Dobrze, że już wyjechali z lasu.

Zabawne! Długo­pis ma przywieszkę z napisem „Zwrócić do pralni”.

Ogląda całą serię kreskówek o radosnym stworzeniu, na które mówią dziobak. Przecież jej miasteczko jest normalne – ot, zwykłe tętniące życiem miasteczko. W galeriach pełno ludzi na zakupach.

A tamci mężczyźni w lesie – to był tylko obraz.

Kanapka zjedzona, jabłko też, dojechali. Therese strzepuje z pudełka parę okruszków, a samo pudełko, złożone na płask, wsuwa do torby obok porządnej sukienki (zabrała porządną sukienkę!) i, rzecz jasna, notesu.

Doktor

Pacjentka T716-05: lat 17 i 8 m-cy. Robotnica, inteligencja przeciętna, wzrost/waga/wygląd j.w. Odruch stabilizacji werbalnej znacznie poniżej normy. „Natłok” lub „rozmaz” myśli, proces rozumowania nadmiernie płynny. Sporadyczne omdlenia. Dolegliwości wskazują na nietypową aktywność kory mózgowej, diagnoza na ten moment niepełna. Należy mieć nadzieję, iż objawy złagodzi sekwencja modyfikacji repetycji w połączeniu z supresantami elaboracji („klarówkami”, jak mówią młodzi).

Opinia

Drzewo, mówi doktor.

Therese spogląda na niego, ale jest wpatrzony w niedorzeczną maszynę, do której ją podpięto.

Drzewo proszę, powtarza.

Therese zastanawia się chwilę. Liść, mówi.

Śledząc tarcze jakichś przyrządów, doktor marszczy ­czoło. Najwyraźniej zarejestrowały jej brak przekonania.

Therese próbuje jeszcze raz: Cień.

Po prostu pierwsze, co przyjdzie do głowy, mówi doktor.

Pień? mówi Therese.

Pień? mówi doktor.

A potem wzdycha, zsuwa z nosa gogle. Ważne, żeby mówiła pani dokładnie to, co ma na myśli, Therese, a nie to, co, jak się pani wydaje, ja chcę usłyszeć. Gdybym miał czarodziejską różdżkę i mógł sprawić, że pani objawy znikną, proszę mi wierzyć, nie wahałbym się. Niestety ten proces jest bardziej złożony, potrzebujemy więc całkowitego pani zaangażowania. Tu nie ma „prawidłowych odpowiedzi”. Chcę usłyszeć odpowiedź spontaniczną, tę, która przychodzi pani do głowy natychmiast po usłyszeniu bodźca. Nie ma tu miejsca na sztuczki ani na wstyd. Każda prawdziwa odpowiedź będzie prawidłowa.

Jego uśmiech ma wyrażać cierpliwość i pobłażanie.

Chyba uśmiech? Jego twarz to właściwie rozległy zwał grubych, gąbczastych warstw, więc trudno powiedzieć.

No dobrze, podejmuje doktor: Drzewo.

K a ż d a p r a w d z i w a o d p o w i e d ź!… Właściwie kręci jej się w głowie, a teraz słowo ma już nad nią władzę, jaśnieje i skrzy się dziko, powietrze pęka na kawałki, zrywa się wietrzyk, cienie ganiają się ze światłem po ogrodzie. W staroświec­kim domostwie dziec­ko duma nad klawiszami instrumentu, szukając nut, które oznaczono na stronach eleganc­kimi cętkami. Uwolnione dziecięcym dotykiem, odrywają się i płyną chybotliwie przez rozwarte szklane drzwi, pojedynczo, dwójkami, trójkami, by osiąść niezdarnie na liściach okazałego drzewa, gdzie pokołysawszy się jeszcze chwilę, nikną w półprzezroczystym powietrzu. Snuje się za nimi delikatny skrawek melodii, niczym zapach.

Fortepian! mówi głośno Therese.

Słucham? odpowiada doktor. Przygląda się tarczom, a potem uderza w maszynę i znów w skupieniu marszczy brew. Słucham? – obraca się ku niej. Powiedziała pani…?

Teraz już i muzyka rozpływa się w powietrzu, zostawiając po sobie tylko widmowy ś­lad na jej zmysłach, jak ten na prześcieradle, jeszcze ciepły, gdy ktoś dopiero co się przebudził i wstał z łóżka.

Fortepian, czy tak właśnie pani odpowiedziała? Głos doktora to surowe czarne smugi, pod którymi znika resztka melodii. Gra pani na fortepianie, Therese?

Czy ona gra na fortepianie? Że co? Jakże by miała grać na fortepianie? Na oczy nie widziała fortepianu, w każdym razie takiego prawdziwego! Och – żegnaj, ogrodzie, żegnaj, cudne drzewo, żegnaj, dziecię, kimkolwiek jesteś… Przebudzona wstaje, wchodzi w dzień, ten konkretny, gęstniejący wokół niej w szarość nieco obskurnego gabinetu, w którym siedzący naprzeciw doktor czeka na odpowiedź.

Pokój

Przydzielono jej pokój (614). Jest okno i składane łóżko, a na nim pościel i koc. Jest też niewielki stolik z szufladą, do której Therese chowa swoje rzeczy.

Żadnego nadmiaru. Wyjaśniają: chodzi o to, by stymulacji zmysłów było możliwie najmniej.

Innymi słowy, jeśli dobrze zrozumiała: niczego, co by ją mogło pobudzać. Nie ma lustra ani zasłon w oknie, tylko metalowe rolety, które trzyma się zamknięte, by chronić ją od migotliwych dźwięków Miasta, od słońca, od zagadkowego księżyca.

Nauczyciele mówili, że z tego wyrośnie, ale od czasów szkoły jest tylko gorzej – słowa rozgrzewają się, nabrzmiewają, eksplodują obrazami, prys­kają na wszystkie strony, a wokół buzuje ogień, i nie zostaje z tego nic prócz popiołu i pancerzyków, sterty maleńkich, wydrążonych, skrzydlatych truchełek, które wyglądają jak spalone muchówki, albo może anioły.

Z tymi roletami to jednak szkoda. Zwłaszcza że pociąg dotarł tu przez tunel, czyli dokładnie tak, jak opuścił jej miasteczko – podróż między tunelami zdawała się zaledwie bańką mydlaną – a potem coś w rodzaju sunącej taśmy, na której trzeba było stanąć, zawiozło ją prosto ze stacji do otoczonego murem kompleksu szpitalnego. Więc Miasta wciąż nawet nie udało jej się zobaczyć.

Prawdę mówiąc, od przyjazdu rzadko widuje choćby skrawek nieba.

Formularze

Usadzili ją przed ekranem i teraz wypełnia całe zwoje formularzy. Pytań są setki.

Ze wzrokiem i słuchem wszystko u niej w porządku. Niczego nigdy nie złamała. Raz, podczas przyjęcia z okazji Dnia Niepodległości w kwaterach, podano coś z trus­kawkami i kilka dziewczyn, w tym ona, dostało wysypki, z której później ciekła krew. Ale chyba tylko na to jest uczulona.

Żadnych leków nie bierze. Alkohol nie, tytoń nie, narkotyki dla relaksu nie. Tak, miesiączkuje. Normalnie (chyba). Zaczęło się ze cztery lata temu. Nie, nigdy nie rodziła. (Oczywiście, że nie. W kwaterach? Żarty sobie stroją? Kto by do czegoś takiego dopuścił?)

Czy wiadomo jej, by w rodzinie zdarzały się przypadki chorób serca? Nowotwory? Cukrzyca? Choroba Crohna? Brighta? Kefauvera? Zwyrodnienia kręgosłupa albo układu nerwowego? Zniekształcenia kończyn lub innych części ciała? Schorzenia płuc, wątroby, woreczka żółciowego?

W skali od 1 do 100, jak dobrze radzi sobie ze stresem? W skali od 1 do 100, jak silny odczuwa niepokój? Czy wyraża zgodę, by informacje na jej temat wpisano do rejestru krajowego? (Podjęcie terapii uzależnia się od jej zgody). Kogo należy powiadomić w sytuacji awaryjnej? (No właśnie, kogo? Felixa? Julię? Kwatery?) Czy udziela zgody, by w poradni przeprowadzono badanie X, badanie Y, badanie Z?

Jasne, że udziela: chyba po to tu przyjechała, by przeprowadzono badania X, Y i Z!

Proszę zatem tu parafkę… i tu parafkę, i tu parafkę.

Czeka w jakimś gabinecie, a po chwili prowadzą ją do innego, znów do doktora.

Doktor siedzi za sporym biurkiem, na ekranie wyświetlił kwestionariusz, który przez cały ranek wypełniała. Tłumaczy, że oczywiście zapoznał się już z jej odpowiedziami, ale chciałby jeszcze raz na szybko przejrzeć.

O, mówi, właśnie: co dokładnie miała na myśli, pisząc o poczuciu dezorientacji? Czy mogłaby opisać je najdokładniej, jak umie?

Obraca ku niej ekran, by też mogła zobaczyć.

Dezorientacja: rzeczywiście, właśnie tak napisała, ale teraz ten wyraz wygląda surowo. Nie jak wyraz, tylko jak… nakaz. Nakaz?

No, proszę spróbować, mówi doktor.

Bardzo chce jej się pić, a zajętemu doktorowi już i tak zabrała tyle czasu! Gdyby to było w pracy, poprosiłaby Felixa o chwilę na łyk wody, a on by się od razu zgodził.

Jak rozumiem, widzi pani pewne obrazy, podpowiada doktor. Wspomniała pani o tym w formularzach, prawda?

Znaczy, tak jakby widzę.

I co te obrazy przedstawiają?

Takie tam zwykłe rzeczy, mówi Therese.

Ale wtedy – przez chwilę widzi tamtych dwóch spoconych, potykających się strażników z drągiem, z którego zwisa skrwawiony mężczyzna. Albo rzeczy, które są możliwe, wyjaśnia, rzeczy, które mogłyby się dziać. Albo być może będą się działy kiedyś, może kiedyś już się działy. A może nie. W lesie coś. Albo w ogrodzie coś… no po prostu coś tam gdzieś tam…

Doktor czeka, ale ona już dała z siebie wszystko.

I te słowa czasem wydają się… doktor czyta z formularza – czasem wydają się… co tu jest napisane? Bliźniacze? Spogląda na nią, uniósłszy brwi.

Therese czuje, że się rumieni.

Może niedokładnie bliźniacze, mówi. Jakby słowo miało w środku to samo słowo, tylko że to w środku jest znacznie większe, bardziej kolorowe i ma więcej części. I tak jakby drży, rozpycha się, bo chce wyjść z opakowania, wie pan? Więc robi się taka jakby aureola. Obrzeże jakby, wiotkie.

Doktor chrząka.

No dobrze, mówi po chwili. W jakich okolicznościach przydarzają się te epizody? Co je wywołuje?

W domu uważali, że to przez powietrze. Pyły zawieszone, odpowiada, zadowolona z tego, jak to ładnie brzmi. Ale mas­ka nie pomagała, nawet kiedy już mnie przenieśli z zakładu do magazynu.

Nie chodzi mi o przyczynę, mówi doktor, bo tego mamy się dopiero tutaj dowiedzieć. Miałem na myśli to, jak się te epizody zaczynają.

No, one się nie… zaczynają, tak w sumie. One raczej jakby się już się po prostu dzieją…

Czyli rozszczelnione kontury? pyta doktor.

Rozszczelnione kontury? odpowiada Therese.

I jeszcze raz zerka do formularzy na ekranie, szukając ratunku, ale nie ma tam nic prócz tego, co sama wpisała, czyli zaznaczonych odpowiedzi oraz kilku krótkich uwag, gdy proszono o dodatkowe informacje. „Zawroty głowy”, głosi formularz. „Dezorientacja”.

A oto i parafki, wszędzie parafki. Jakby tkwiąc wewnątrz lustra, przyglądała się sobie samej: te parafki zdają się rzeczywistsze niż ona.

Doktor wpatrzył się we własne splecione dłonie. Czeka.

Badania

Godziny w poradni mijają wolno – naprawdę. Pachnie anty­septykami i brudem. Therese musi wypić specjalny roztwór, żeby potem mogli obserwować, jak pełznie przez zakamarki jej mózgu. Za pomocą igieł pobiera się od niej płyny i umieszcza w probówkach, które pielęgniarze opieczętowują i chowają w specjalnej szafce z migającymi na czerwono diodami. Za pomocą innych igieł wstrzykuje się jej inne płyny. Ona czeka w poczekalni. Później czeka w kolejnej poczekalni.

Czy miała kiedykolwiek halucynacje?

Nie. Nigdy.

Ale wspominała doktorowi, że widzi obrazy, prawda?

To po prostu takie jakby… no, obrazy. Nie halucynacje! Już mówiła. Wielo­krotnie.

Wwożą ją do metalowego bębna, żeby sprawdzić, co Therese ma pod skórą. W innych salach technicy bacznie obserwują ekrany. Co pięć minut przekazuje się jej komunikat. Elektroniczny głos mówi: wszystko idzie pomyślnie.

Diagnoza

Przemierzając gabinet w tę i z powrotem, doktor wyjaśnia, jak się sprawy mają. Ręce założył za plecy. Jeśli chodzi o etiologię przypadku, wciąż jeszcze nie mamy co do niej całkowitej pewności, nie udało nam się też w pełni rozpoznać zakresu jej tendencji. Ewentualność, że winny jest patogen, niemal zupełnie wykluczyliśmy. Istnieje jednakowoż pewien spójny układ wyróżników… powiedzmy… profil, do którego objawy tego stanu nadmiernej asocjacyjności niejako przystają, chociaż z radością stwierdzam, iż nasze pomiary wskazują niską korelację z budzącym niepokój „wskaźnikiem nadużycia”, który stanowi często jedną z jego najbardziej uderzających cech.

Naturalnie w większości literatury przedmiotu traktuje się ów syndrom – ową podatność na materiał nieistotny, nadmiarowy bądź ambiwalentny – jako swego rodzaju nierównowagę, niedobór. Przyczyn upatrywano tyleż w zaburzeniach gospodarki hormonalnej, co we wrodzonej wadzie układu nerwowego, uważano, że odzwierciedla niewydolność charakteru lub też dyspozycję protopsychotyczną, że wskazuje na zwyrodnienie mechanizmów układu odpornościowego, że to klątwa Szatana lub wręcz odwrotnie – dar świętości, że to przez dietę w danym regionie, pozbawioną pewnych substancji odżywczych, albo przez któryś z szeregu wirusów, z jakimi można się zetknąć w dzieciństwie.

Tu w poradni traktujemy go jako zjawisko ściś­le fizjo­logiczne, przypominające, by tak rzec, przeciek synaptyczny, a więc nienaznaczone piętnem moralnym, które gdzie indziej zwykło się mu przypisywać.

Naszym zasadniczym celem, oczywiście prócz badań naukowych, jest sprawić, by pacjent poczuł ulgę. Od osoby badanej wymaga się jednak, jak już sobie wyjaśniliśmy, silnej motywacji, by aktywnie dążyła do odzys­kania zdrowia, sukces zaś uzależniony jest od stopnia, do jakiego pacjent gotów jest się zaangażować w terapię.

Nie przerywając wywodu, doktor wraca za biurko i wertuje papiery.

Długo będę musiała tutaj zostać? Jak pan doktor sądzi? pyta Therese.

Doktor unosi wzrok, najwyraźniej zaskoczony, że ona wciąż tu jest.

Cóż, młoda damo, jak już mówiłem, to w dużej mierze zależy od pani.


Opowiadanie Debory Eisenberg Trzecia wieża pochodzi ze zbioru Twoja kaczka jest moją kaczką, który ukaże się 21 lutego 2022 roku nakładem Wydawnictwa Cyranka w przekładzie Krzysztofa Majera i Kai Gucio. Książce patronują „Wizje”.



Deborah Eisenberg – wybitna pisarka amerykańska. Laureatka licznych nagród i stypendiów. Od połowy lat sześćdziesiątych mieszka w Nowym Jorku. Publikuje na łamach „The New York Review of Books”. Uczy pisania na Uniwersytecie Columbia. Jest autorką pięciu zbiorów opowiadań: Transactions in a Foreign Currency (1986), Under the 82nd Airborne (1992), All Around Atlantis (1998), Twilight of the Superheroes (2006), Twoja kaczka jest moją kaczką (2018) oraz sztuki Pastorale (1983). Zbiór opowiadań, z którego pochodzi prezentowany fragment, jest pierwszą książką Eisenberg przetłumaczoną na język polski.

Krzysztof Majertłumacz literatury pięknej; adiunkt w Zakładzie Literatury i Kultury Północnoamerykańskiej na Uniwersytecie Łódzkim. Przekładał m.in. listy Allena Ginsberga i Jacka Kerouaca, Michaela Herra (Depesze), Hermana Melville’a (mikropowieść Benito Cereno w Nowelach i opowiadaniach), Michaela Chabona (Telegraph Avenue), Patti Smith (Rok Małpy), Patricka deWitta (Podmajordomus Minor) czy Jima Thompsona (Pottsville). Razem z Kają Gucio tłumaczył krótką prozę Debory Eisenberg i Billa Gastona. W 2022 roku ukazała się w jego tłumaczeniu eksperymentalna powieść Davida Marksona pt. Kochanka Wittgensteina (fragment publikowany był w „Wizjach” 3/2020). Dwukrotny zdobywca nagrody „Literatury na Świecie”: za przekład Listów Ginsberga i Depesz Herra. Sekretarz redakcji czasopisma „Text Matters: A Journal of Literature, Theory and Culture”. Członek Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury oraz Polskiego Towarzystwa Badań Kanadyjskich. Urodził się w Bydgoszczy, 30 lat mieszkał w Łodzi, a dekadę temu osiadł w Poznaniu.

Ola Szczepaniak (ur. 1997) – studentka grafiki na warszawskiej ASP. Zajmuje się ilustracją i projektowaniem graficznym. Uwielbia papier i możliwości, jakie on stwarza. Najbardziej inspirują ją polskie ilustracje i plakaty lat 50 i 60. Miłośniczka długich poranków. instagram