To było schorzenie niezbyt częste, ale też niespecjalnie rzadkie, co uniemożliwiało mi zaistnienie w annałach lekarskich. Objawy wydawały się dość banalne, bo polegały na tym, że przeszłość myliła się z przyszłością. Dzięki temu wiedziałem, jak żyję, ale nie miałem pojęcia, gdzie mnie to doprowadzi. Najlepszy humor pojawiał się wtedy, kiedy przyszłość stawała się przeszłością, i były to dobre dni. Natomiast kiedy było odwrotnie – czułem się fatalnie. Nie umiałem wyjaśnić moich problemów ani przyjaciołom, ani rodzinie, która odwiedzała mnie w szpitalu co niedzielę. Rodzice dosyć szybko przestali dociekać, co mi jest, i nie zadawali żadnych pytań, kiedy się zjawiali. W sumie nie było w tym nic dziwnego, przecież mama i tata powinni kochać, a nie rozumieć swoje dziecko. Przygotowywali mi gołąbki i pierogi, które uwielbiałem, na wizytach rozwijali je ze sreberek i patrzyli, jak jadłem. Miałem wrażenie, że czerpią z tego radość pomieszaną z zakłopotaniem, ale i ja o nic nie pytałem, bo byłem wdzięczny, że nie muszę im niczego wyjaśniać. Po prostu siedzieliśmy naprzeciw siebie i wyobrażaliśmy sobie, co czujemy do siebie nawzajem. Po obiedzie brałem dropsy, które miały rozjaśnić to, co było dla mnie klarowne jak przejrzysty górski strumyk. Po odfajkowaniu stałych elementów naszych spotkań całowałem ich na powitanie, które oni nazywali pożegnaniem, i dzięki temu nie czułem się samotny.
Historia mojej choroby również pochodziła z czasów, które dopiero miały nadejść.
F100.7 Dementia Tempus
A. Spełnione ogólne kryteria otępienia.
B. Występują co najmniej dwa z trzech objawów:
(1) urojeniowa interpretacja czasu jako figury niemożliwej;
(2) labiryntowa konstrukcja pamięci roboczej;
(3) bliżej nieokreślone zaburzenia funkcji poznawczych, przejawiające się spontanicznymi wypowiedziami o charakterze prawdopodobnie przybliżonym.
– Z czym się panu kojarzy ta plama?
– Z niczym.
– Jak to?
– Z czym mogłaby mi się kojarzyć, skoro widzę ją pierwszy raz w życiu.
– To z czym będzie się panu kojarzyła ta plama, jeżeli zapytam o nią jutro?
– Z dzisiaj.
– A dokładnie?
– Z dzisiaj, które będzie jutro.
Psychiatrzy zawsze słuchali mnie z troską i bez ogródek dawali wyraz swojemu zaniepokojeniu.
– Jak planuje pan spędzić wakacje?
– Chciałbym pojechać do dziadków.
– Pańscy dziadkowie nie żyją od dziesięciu lat.
– Wiem, ale chciałbym ich odwiedzić znacznie wcześniej. Pomyślałem, że dobrze byłoby ich zobaczyć dwadzieścia lat przed śmiercią. Może odwiedzę ich w urodziny babci. Taka niespodzianka. Tort, zapalone świeczki, i nagle wchodzę ja. Rzucamy się sobie w objęcia. Ściskamy się tak długo, że nie zauważamy, że świeczki dawno się stopiły. No i nici z życzeń, wesoło powiedziałby dziadek, a bab…
– Ależ to niemożliwe!
– Być może, ale czy nie warto mieć pięknych i czułych marzeń, które wybiegają daleko w przyszłość?
Po każdej sesji terapeutycznej wychodziłem na spacer do parku przeznaczonego tylko dla psychicznych. Przechadzałem się wzdłuż ceglanego muru i myślałem, co to może znaczyć. Jaką tajemnicę chcą mi wyjawić te drzewa? Dlaczego są tylko trzy ławki, o które zawsze trzeba walczyć? Skąd wiem, co się stanie, kiedy zrobię kolejny krok? Kiedy minęły chwile, w których już raz doświadczyłem tego wszystkiego? Przecież musiałem już kiedyś to przeżyć, bo nie myślałbym, że jest tu skryta historia, którą znam, nie miałbym pojęcia, o czym opowiada wszystko wokół mnie. Moją mądrością była przyszłość, którą znałem z przeszłości. Każdego dnia czułem się tak, jakbym wróżył ze starych, zwietrzałych fusów. W takie dni ani przyszłość, ani wiedza nie kojarzyły mi się z rozwojem. Nie miałem ochoty wybiegać myślami zbyt daleko w przód, bo mogłoby się okazać, że cofam się do miejsc, do których nie chciałbym nigdy wracać.
Życie tylko dokłada, ale nigdy nie odbiera. W mojej przyszłości każdy park wyglądał jak ten na naszym podwórku. Kiedy leżałem w łóżku i wyobrażałem sobie najpiękniejsze miejsce świata, wyglądało ono tak jak to, które miałem za oknem: korzenie starych drzew skrycie spotykały się pod ziemią i obmacywały ile wlezie, trawa rosła niezwykle wolno, wobec czego była przerzedzona i nikt w niej nic nie gubił. Do tego dwie kałuże, na które trzeba było czekać w czasie suszy, i zawsze pusty kubeł na śmieci. Na starym platanie zostanie kiedyś przybita budka lęgowa, w której nikt nie zobaczy żadnego ptaka. Zapewne dlatego, że nie będzie miała podłogi. Kiedy na nią patrzyłem, zawsze przychodziło mi do głowy jedno słowo: stabilność. Byłem przekonany, że znam je z przyszłości.
Dawno temu byłem drzewem. Pamiętam, że wszyscy chcieli, żebym nauczył się szumieć. Nie mogli zrozumieć, że nie zrobię tego, dopóki nie zawieje wiatr, a w dusznej przedszkolnej sali było o to trudno. Gdy byłem wierzbą, zakochałem się w gęsi. Miała białe rajstopy, blond włosy i lubiła, kiedy starałem się być taki, jakim wyobrażały mnie sobie pani przedszkolanka i inne dzieciaki. Czterdzieści lat później, kiedy wyjrzałem na ulicę przez szpitalne okno, znów ją zobaczyłem. Nic się nie zmieniła. Była taka jak wtedy, tylko trochę starsza, i przez to mnie nie zauważyła, choć do niej machałem. Nie będę ukrywał – nie wiązałem z nią swojej przeszłości aż do tamtego dnia.
Ciąg dalszy nastąpił.
Kilka razy w roku na wyraźne zalecenie psychiatry wychodziłem poza bramy szpitala. Zawsze w asyście dwóch dobrze zbudowanych pielęgniarzy. Szli za mną krok w krok, bo podobno mogłem być niebezpieczny dla ludzi. Dziwiło mnie to; przecież nie da się zaszkodzić osobom, które mają przed sobą tylko przyszłość.