słońce plami oczy. klucze obrastają
w pióra i przekręcają niebo.
ciepłe znamię przypomina o sobie.
oddech garnituru nad miastem,
ratusz salutuje w ogniu.
spójrz, jak krzywi się niebo,
kichnięciem rozbiera świątynię.
ciepłe filiżanki kwitną pod wiatą.
brniemy przez szklany las, ścięty fiolet,
eksplozję śliniącą się w lusterku.
Ucieczka z obrazu powieszonego nad doliną,
krople wwiercają się w skórę, nerw jako akord,
początek rzężenia. Chciałbym powiedzieć,
że nie dziwi mnie pole oblepione łabędziami.
Może odrobinę spuchnięty tors: ta piłeczka
z kauczuku, która bada łysienie szczytów.
Opychasz się makiem, a ja pytam o zawartość
termosu. To tylko zmielone smocze kości.
Rzecz jasna z odrobiną kawy.
Po długiej drodze: morze. Drobinki soli.
Klęczymy. Masyw klęka z nami.