Najgorętsze lato w historii pomiarów, moje najbardziej milczące lato. Siedzę na drewnianej ławce przed tylną bramą i czekam. Rany na moich ustach goją się powoli. Tylna brama wychodzi na łąkę, tuż obok wierzba płacząca, kilka sosen i buk, nieopodal zaczyna się podszyt, trochę dalej – las. Na prawo, po drugiej stronie rowu, są pola uprawne i pasmo wzgórz, za którymi chowa się słońce. Mysz pojawiła się dopiero drugiego dnia i szybko pojęła, że nie zrobię jej krzywdy. Jej norę i moje stopy dzieli tylko krok. To wyjątkowa nora: prowadzi do ziemi na ukos przez coś w rodzaju przedsionka. Czasem obserwuję ruchy myszy – jak gdyby między źdźbłami trawy przemykał lekki wiatr. Nagle mysz skacze wysoko, obraca się w powietrzu, ląduje i znika. Słyszę swój śmiech i od razu czuję krew w ustach. Szew na wardze pękł. To nieuniknione, mówiła lekarka. Zdarza mi się o nim zapomnieć, jeśli dostatecznie długo siedzę w bezruchu, z lekko rozchylonymi ustami, na ławce przed bramą. Nie pamiętam o tym, dopóki nie zwilżę językiem wyschniętych warg i nie natknę się na twarde nici chirurgiczne. Gdy tylko zamknę usta, znów wyczuwam obrzęk. Czasem niechcący dotykam strupów palcami. Szybko wykształciły się u mnie nowe odruchy. Żadnego śmiechu. Taksówkarz, który wiózł mnie ze szpitala do domu, powiedział: Zły mąż? To nie było pytanie. Byłam nieuprzejma. Dopiero nazajutrz pojęłam, że nie jestem w stanie się uśmiechać. Rzadko mam tu do czynienia z ludźmi. Ci w lokalnym sklepie przyzwyczaili się już do mojej twarzy i teraz są dla mnie uprzejmi. Pewnie krążą na mój temat plotki, które skłaniają do współczucia. Na ulicy rzadko widać przechodniów. Ludzie jeżdżą samochodami i nie otwierają okien, włączają klimatyzację. Rolników, którzy prowadzą maszyny przez pola, pozdrawiam ruchem ręki. W radiu co godzinę przypominają, żeby unikać aktywności na świeżym powietrzu. Dbać o nawodnienie organizmu. Udzielać pomocy osobom wyraźnie osłabionym. Innych przechodniów nie spotykam. Na polnych ścieżkach uciekają mi spod nóg szarobrązowe ciałka i rozbiegają się we wszystkie strony. Myszy polnych jest chyba nieskończenie wiele, poruszają się szybciej, niż jestem w stanie dostrzec, ciągle boję się na którąś nadepnąć. Zwłaszcza w popołudniowym upale znajduję miejsca zupełnie bezwietrzne, na zalesionych zboczach północnych i w dolinach. Zdejmuję wtedy słomkowy kapelusz z szerokim rondem. Lekarka powiedziała, że teraz, kiedy blizna jeszcze się goi, nie powinnam wychodzić na słońce. Wieczorami siedzę przed tylną bramą. Komary tańczą wśród drzew w ostatnich promieniach słońca.

W powietrzu słychać dźwięk, tak delikatny i wysoki, że nie umiem powiedzieć, skąd dobiega ani czy naprawdę go słyszę. Może dobywa się z głębi ziemi, w której gnieżdżą się nagie robaczki. Przed snem nakładam rdzawą maść na pozszywane wargi. Rano będę skubać zębami ciemne kawałki skóry, bardzo ostrożnie, żeby szwy znowu nie pękły. W sypialni stare kamienne ściany trzymają chłód. Panuje tu szczególny klimat, powietrze jest inne niż na zewnątrz. Ściany oddychają. Dopasowuję do nich mój oddech. Po kilku godzinach snu znów jestem w pokoju. Słyszę je, jak biegną na zewnątrz po murze, tuż nad moją głową. Widzę hordę, od której odłączył się osobnik, ale nie reaguję. Jestem zbyt słaba od snu, żeby ruszyć palcem. Zawsze budzi mnie jakiś huk – tym razem coś uderzyło w nogi łóżka. Moje ramiona leżą bez ruchu, zgięte nad głową, boki mam odkryte. Osobnik jest tuż przy łóżku. Próbuję napiąć mięśnie. Lewa stopa, zmarznięta, wraca pod koc. Cała drżę. Jestem w pokoju sama. Nie widzę, co dzieje się na zewnątrz pod murem. Przez ścianę przenikają odgłosy tupania. Gmina obchodzi święto buraka cukrowego. Kamienne ściany wibrują od niskich, basowych dźwięków. W ciemnościach mojego pokoju ktoś łatwo mógłby się ukryć. Musiałabym po cichu ześlizgnąć się z łóżka i przeczołgać do kuchni. Otworzyć szufladę i wyjąć z niej nóż, bez wahania, nie dotykając ostrza, żeby się nie skaleczyć. Już wcześniej musiałabym wiedzieć, jak się podnieść i przylgnąć plecami do ściany, żeby nic nie zaskoczyło mnie od tyłu. Obie ręce, niezdolne do ruchu, trzymam tuż przy głowie, podciągam się i siadam na łóżku. Pokój jest pełen światła. Musiałam się bronić na śmierć i życie, a nie mogłam nawet zacisnąć dłoni w pięść. Promienie porannego słońca wpadają do sypialni; zaraz otworzę okna i drzwi, inaczej światło zatopi pokój i rozsadzi ściany. Do siebie mogę mówić tak cicho, że ledwo mnie słychać. Nie muszę dbać o staranną wymowę. Mysz, powtarzam, to była mysz. Przez telefon przy uchu słyszę śmiech Silviusa. Zdaje się, że mysz korzysta dziś tylko z wejścia do nory u moich stóp, to chyba wejście główne. W nocy na pewno się bała. Dla tych małych ciałek skrytych w norach basowe wibracje są jak trzęsienie ziemi. Candy baby, mówię do Silviusa. Tak nazywają święto buraka cukrowego. No to nie mają czego świętować, mówi Silvius. Zbiory mniejsze o siedemdziesiąt procent. W gazetach piszą o największej w tym stuleciu pladze myszy polnych. Można je poznać po ścieżkach, które biegną od jednej nory do drugiej, nad systemem podziemnych korytarzy. Rolnicy mówią, że pola to już właściwie same dziury – człowiek zapada się z każdym krokiem. Pola trzeba więc porządnie przeorać, zniszczyć nory i gniazda, żeby zabić jak najwięcej zwierząt. Mysz siedzi przed norą. Zadowala się tym, co znajdzie na łące. Karmisz ją? Pokazałam jej tylko, gdzie w piwnicy leżą kukurydza i orzechy, po prostu wytyczyłam ślad, żeby trafiła na szczelinę między kamieniami w bramie wjazdowej. Niech wie, na wszelki wypadek. Od kilku dni widuję na drogach wyjątkowo dużo martwych myszy.

Ich futro jest ciemne, przemoknięte zwłoki leżą na zapiaszczonych polnych drogach i asfalcie wyschniętym na kość. Przed magazynem na obrzeżach wsi jakiś mężczyzna pracuje przy maszynie, obok piętrzą się buraki cukrowe. Wskazuję na nie. Myszy? Wszystko szlag trafił. Co poradzić? Wolno nam używać tylko jednej trucizny, mówi. Czy to od niej umarły myszy, które tu wszędzie leżą? Mężczyzna spogląda na mnie, szybko odwraca wzrok od mojego szwu, patrzy na krótkie spodnie i sandały. Pani jest z ochrony zwierząt? Po prostu jestem ciekawa, odpowiadam. Podejrzewa, że myszy zdychają w korytarzach swoich nor, ale jeszcze się nad tym nie zastanawiał. Poruszam się powoli i próbuję nie oddychać zbyt szybko. Zrównuję oddech z upałem, tak jak dopasowuję go do oddechu kamiennych ścian. Za dnia tworzą się warstwy – z każdą godziną nowa warstwa potu na mojej skórze. Jestem coraz bardziej oszołomiona i coraz mniejsza. Oszołomiona po całym dniu idę przez miękkie popołudniowe światło. Całkiem mała siadam na ławce przed tylną bramą. Pozdrawiam mysz gardłowym dźwiękiem. Słońce jest nisko, spuszczam wzrok i wtedy coś niespodziewanie pojawia się na horyzoncie. Powraca z zeszłej nocy wraz ze zmierzchem, wycofało się tylko za jasnego dnia. Postacie, krajobraz, grzbiety wzgórz, odległy widnokrąg we mgle zachodzącego słońca. Mgła, mieszanka cząsteczek wody i tlenu, rozproszone światło. Pod powierzchnią oceanu gęsto rosną ciemnoczerwone algi. Słońce dogasa nad winnicami. Czerwieni się wieczorna zorza. W nocy, pod kamienną ścianą, natykam się na pochód – niektórzy niosą sieci rybackie i krwawe futra na kiju, to ta sama czerwień, przypomina skrawki dywanu z alg. Mysz pojawia się raz jeszcze, zanim zrobi się tak ciemno, że już nie będę mogła jej dostrzec. Myszy polne, inaczej niż my, nie odróżniają dnia od nocy – są aktywne przez trzy, cztery godziny i potem tyle samo odpoczywają. Śpisz? Nie, mówi Silvius. Czasami śpię, ale niewiele, zazwyczaj od piątej rano. Ogień też nie śpi. Słyszysz przecież. Bardzo wysoki gwizd. Słyszysz, jak płomień zasysa powietrze? Tak jak ty, kiedy używasz swojego spreju? Może. Silvius nie wie, jak jego oddech brzmi w moich uszach. Gdzie się teraz pali? Silvius zastanawia się przez chwilę, zanim odpowie. Największy pożar jest na Syberii. Czasem wymienia pożary według rodzaju, szybkości rozprzestrzeniania, czasem według szerokości geograficznej czy regionu świata. Przez Kanadę dociera do Brazylii. Także w Indonezji płonie las deszczowy. Grecja, Hiszpania razem z Gran Canarią, Portugalia. Właściwie cała Europa Południowa. Niemcy. W porównaniu do innych to niewielki obszar, mówi Silvius. Największy pożar od czasu drugiej wojny. Rano idę w pole i szukam punktu widokowego, z którego będę mogła obejrzeć cały powiat. Kiedy wracam, przed bramą od strony ulicy stoi kobieta. Uśmiech, którego nie odwzajemniam, znika jej z twarzy. Dzień dobry. Spogląda na moje pozszywane wargi. Wejdziemy do środka?

Mówię, że jestem tu tylko przejazdem, i nie ruszam się z miejsca. Kobieta jest z lokalnego związku rolników. W sprawie plagi myszy polnych. Rolnicy sami muszą pokryć koszty walki z plagą. Stąd ta zbiórka na sfinansowanie odpowiednich działań. Kobieta pokazuje mi dokumenty na podkładce. Wszystko jak na dłoni: darowizny, wydatki, pozycje budżetowe. Trucizna? – pytam. Wie pani, mówi kobieta, możemy użyć tylko ratronu. Trzeba go głęboko zakopać. Przytakuję, ona jednak się uśmiecha. Planujemy bezprecedensowe działania na dużą skalę. Nasz prezes, mówi kobieta, ma znajomości. W innych krajach są przynęty z różnymi substancjami czynnymi. Sprowadza się tam około trzystu pomocników do żniw, głównie Rumunów. Tacy to o nic nie pytają, cieszą się, że mają pracę. Sto ton trucizny w tydzień, na wszystkich polach w całym powiecie. Podaje mi podkładkę. Tutaj wpisze pani nazwisko, a tutaj odpowiednią kwotę, zaraz dostanie pani potwierdzenie wpłaty. Chyba że woli pani pozostać anonimowa, niektórzy hojni darczyńcy wybrali taką opcję. Nasz prezes? Kobieta kiwa głową. Nie trzeba, mówię. Oczywiście, odpowiada tamta, pani przecież nie jest stąd. Patrzy mi prosto w twarz. Sama pani jest? Nie, mówię, mój mąż przyjeżdża jeszcze dziś. Uśmiecha się. Odwzajemniam uśmiech. Czuję ból, a zaraz potem ulgę, napięcie puszcza. Kobieta przygląda się kropli krwi, która wycieka ze świeżo rozerwanej dolnej wargi i spływa po brodzie. Dopiero gdy kropla spada mi na dekolt, kobiecie udaje się podnieść wzrok. Patrzę jej w oczy i się uśmiecham. Zszyta rana zagoi się niedługo na tyle, że krwawienie ustąpi. Opuchlizna już zeszła. Jak długo pani u nas zostaje? – pyta. Chyba niedługo będę musiała wyjechać. Przytakuje. Czekam, aż stracę ją z oczu, zanim otworzę bramę. W domu coś przeraźliwie dzwoni. Wreszcie spostrzegam, że to mój telefon, zazwyczaj wyciszony. Jest na podłodze obok łóżka. O co chodzi? – pytam. Pali się, u nas, szepcze Silvius. Wychodzę na dwór, idę przez dziedziniec, mam w uszach wzburzony głos Silviusa, otwieram tylną bramę. Spoglądam ponad łąką w stronę horyzontu. Region z najniższym odsetkiem pożarów. Nikt nie wierzył, że podłoże na mokradłach może aż tak wyschnąć, szepcze Silvius, ale ja wiedziałem. Najbardziej lubi pożary podpowierzchniowe. Powstają w warstwie próchnicy i często nikt ich nie zauważa. Takie najtrudniej zgasić. Ukryte w ziemi zarzewie może zacząć się palić dopiero po upływie miesięcy. Czy pożar dotrze aż tutaj? Nie jako podpowierzchniowy, bo po drodze jest rzeka, mówi Silvius. Żeby zmienił się w przestrzenny, potrzeba iskry, wiatru i drzew. Już go pilnują. Nora przy moich stopach wygląda na opuszczoną. Wyjeżdżam jeszcze dziś, mówi Silvius, jedziesz ze mną? Zostanę przy myszach. Przyjedź potem w odwiedziny, mówię, opowiesz mi o wszystkim. Mysz nie pojawia się aż do wieczora, a potem jest zbyt ciemno, żeby ją dostrzec. Bez wiatru nie ma mowy o pożarze przestrzennym, mówił Silvius. Późnym wieczorem niebo wciąż jest niebieskie, na jego tle odznaczają się ciemne drzewa. Ani drgną.

Najlżejszego tchnienia. Kiedy patrzę zbyt długo, zaczyna mi się kręcić w głowie. W tle wykrojone z nieba kontury drzew, okno na wszechświat, ciemny jak noc. Poza przyjemną iluzją sklepienia niebieskiego. Pożar podpowierzchniowy łączy świat naziemny i podziemny. Spala to, co należy do królestwa ziemi, i wdycha tlen z atmosfery. Przed snem zastanawiam się, czy ogień, jeśli przychodzi w nocy, budzi człowieka ciepłem, zapachem czy dźwiękiem. Czasem muszę bardzo uważnie nasłuchiwać, żeby mieć pewność, że to, co słyszę, gdy milczymy, to oddech Silviusa. Może ostrzeże nas jakiś prastary instynkt. Silvius od lat nie śpi dobrze. Wyobrażam sobie, jak odurzona dymem coraz bardziej zapadam się w nieświadomość głębszą od snu. Po pewnym czasie, gdy zapadnę się już na dobre, niedotlenienie powoduje śmierć mózgu. Drewniane drzwi ustępują, ogień wkracza do pokoju. Chcę wiedzieć, czy ból obudzi mnie z letargu, gdy moja skóra zacznie się palić. Płomienie pod ziemią są złudnie spokojne, jak gdyby można je było poprosić, żeby odsunęły się na bok. I to właśnie robią, ale zaraz pojawiają się przed nami, znikąd, tym razem w parach, pląs błędnych ogników. Nie powinnam była wchodzić do tego szybu. Muszę iść w dół, coraz dalej w głąb, żeby moje nogi nie zaklinowały się po drodze. Ziemia oblepia już moje łydki, potem kolana. Tak mocno uderzam stopami o brzeg łóżka, że wreszcie się budzę. Ani na chwilę nie mogę ulec stukilogramowemu ciężarowi, bo zaraz znów się zapadnę, znów zamigoczą przede mną wiotkie płomyki. Przykro mi, mówi ekspedientka, i wiem, że jej mąż, który obsługuje kasę, przysłuchuje się rozmowie. Przykro mi, ale nic już nie ma. Za nią, na drewnianych stojakach, leżą bochenki chleba. Nie słyszała pani, ilu produktów spożywczych nam brakuje? To pani nie wie, że zboża nie zebraliśmy w tym roku prawie wcale? Wskazuję na bochenki. Wszystkie już zamówione. W witrynie stoi kosz pełen pieczywa. Poproszę jedną bułkę, mówię. Jak mówiłam, wszystkie już zamówione. Patrzymy na siebie. Na jej twarzy pojawia się cień współczucia. Mam chleb tostowy, mówi. Kupuję amerykański chleb tostowy w plastikowym opakowaniu, już pokrojony. Po powrocie do domu widzę, że opakowanie zaparowało. Silvius przyniósł szampana. Naprawdę wyglądasz, mówi, jakby ktoś uderzył cię w twarz. Gdyby w szpitalu był ze mną jakiś mężczyzna, odpowiadam, z miejsca by go aresztowali. Śmieję się cicho, mogę to zrobić, jeśli nie otworzę ust zbyt szeroko. Wieczorem pokazuję Silviusowi ławkę przed bramą. Stawiamy butelkę szampana na ziemi, obok talerz z kilkoma kromkami chleba, które ususzyłam w piecu. Zwykle jest tu bardzo cicho, mówię. Większość pomocników do żniw nocuje we wsi – w remizie albo w szkole. Dużo się tam dzieje, gwar przygotowań dociera aż do nas. Horyzont nabiera pomarańczowoczerwonej barwy. Tam z tyłu, mówi Silvius, jest pożar. Opowiadaj. To przepiękny widok. Wyobraź sobie mokradła, mówi, gdzieniegdzie kępy niskich drzew i krzewów. Z dala od jakiejkolwiek ludzkiej osady. Kordon bezpieczeństwa ma długość kilku kilometrów, ulice są zamknięte.

Nie widać nikogo oprócz strażaków, którzy stoją w czterech narożnikach, zbyt daleko od siebie, żeby rozmawiać. Nie wolno im palić. Kaski położyli obok na ziemi, podobnie jak ciężkie skafandry. Za sprawą ognia spod ziemi sierpniowy dzień nagrzewa się coraz bardziej, temperatura dawno przekroczyła czterdzieści pięć stopni. Wyobraź sobie tę ciszę. Płonący obszar stał się świętym gajem, a strażacy – jego strażnikami. Znoszą upał w milczeniu i bezruchu. Wyobraź sobie, że wraz z nimi patrzysz na rozległy teren, a nad ziemią lśni gorące powietrze. Kiedy gotowa jesteś uwierzyć, że to wszystko tylko ci się wydaje, gdzieś nad ziemią bucha płomień – półprzezroczysty, ale jego barwy widać wyraźnie: żółtą, czerwoną i niebieską. A oni nic nie robią, pozwalają, żeby ogień został w ziemi? Pilnują, żeby się nie rozprzestrzeniał, mówi Silvius, wykopali rowy. Popatrz, mówię, ale kiedy nieopodal ktoś z hukiem odpala maszynę, cień znika. Może tylko mi się zdawało. Od kilku dni nie widziałam myszy, więc uznałam, że zdążyła już schować się w piwnicy. Za parę godzin, mówię, możemy spodziewać się transportu z trucizną. Wychodzimy po północy, kiedy we wsi zapada cisza. Kwatera główna znajduje się w dużej hali magazynowej. Tutaj mają wydawać truciznę. Na dworze, w świetle latarni, jacyś ludzie siedzą na ławce, piją piwo i palą. Kiedy podchodzimy bliżej, milkną. Dwaj mężczyźni wstają i podchodzą do nas, ręce trzymają za plecami. Dobry wieczór, mówi Silvius. Pośród tych, którzy siedzą na ławce, rozpoznaję kobietę od zbiórki. Dobry wieczór, mówię, my się znamy. Kładę dłoń na ramieniu Silviusa. Widzi pani, mój mąż. Nocna warta, mają państwo odwagę, mówi Silvius. Tak tu tylko razem siedzimy, odpowiada jeden z mężczyzn. Nadal nie wyciągnęli rąk zza pleców. Życzę im miłego wieczoru. Silvius chwyta moją dłoń, kiedy odchodzimy. Twój mąż, mówi. Wiesz, przez chwilę się bałam. Na ulicach ani żywej duszy. Po dwudziestej pierwszej pomocnicy do żniw nie mogą opuszczać miejsc noclegowych. Pewnie zacznie się jutro o wschodzie słońca. Przez ostatnie kilka dni większość myszy zdążyła się wynieść do winnic i sadów. Są już zarażone wirusem, który wkrótce zredukuje ich liczbę do minimum, jak zawsze, gdy populacja osiąga cykliczny szczyt. Gdy wraz z Silviusem opuszczamy wieś, jest jeszcze ciemno. Rozjaśnia się dopiero, gdy przechodzimy przez rzekę. Patrz, mówi Silvius. Myślałem, że to poranna mgła, a to dym. Pożar podpowierzchniowy ominął strażników, w płytszych miejscach przedostał się przez rowy i razem z nami dotarł nad rzekę. Kiedy Silvius wysiada z samochodu, przy jego stopach płomyki buchają z ziemi. Rozpoznaję błędne ogniki. Spoglądam na moje nogi. Ziemia jest zbyt sucha, by ustąpić. Ogniki wiedzą, w którym miejscu wyjść na powierzchnię; wyślizgują się, spokojne i stateczne. W bagażniku znajdujemy łopatę i doniczkę z terakoty. Po drugiej stronie rzeki Silvius wykopał odpowiednio głęboki dół. Wkładamy do niego kawałek ziemi z żarem; sucha próchnica zaczyna się tlić. Zatrzymuje nas zapach. Jesień, mówi Silvius, pamiętasz? Ciężko oddycha.

Kładę ręce na piersi. Ostry ból, kłucie, rwanie. To dym, mówię, wdziera się do płuc. Płomyki wyciągają się ku wyschniętej roślinności, ku trawom, które obrastają krawędź wykopanego dołu. Musimy się spieszyć, szybko położyć ziemię na żar, ale nasze ruchy są powolne. Napnij mięśnie. Nie pozwól sobie na zmęczenie. Błędne ogniki tańczą. Oczy łzawią nam od dymu. Prostuję plecy. Już wystarczy, mówię. Dół jest przykryty. Pożar podpowierzchniowy działa dyskretnie i wytrwale. Dziesięć dni później dociera do wsi. Trafia na zakopane pozostałości trucizny. Potężne wybuchy wydobywają je z ziemi. Pożar podpowierzchniowy zmienia się w przestrzenny, ogień znajduje na swojej drodze tak dużo materiałów łatwopalnych – pozostałości po najsuchszym lecie w historii pomiarów – że wytwarza własny wiatr o zmiennym kierunku. Neurotoksyna uwolniona w procesie spalania rozprzestrzenia się pod postacią gazu. Gdy dostanie się do płuc, człowiek umiera z objawami uduszenia wewnętrznego. Niektórym udaje się przeżyć z ciężko uszkodzonymi nerkami, wątrobą i sercem, jeśli dawka była niewielka, a pomoc przyszła szybko. Zawsze jest jeszcze ryzyko toksycznego obrzęku płuc. Ogień dociera do drzew i zajmuje koronę za koroną. W ślad za pożarem podpowierzchniowym idzie wierzchołkowy. Rozprzestrzenia się błyskawicznie, już nie sposób go ugasić. Straż pożarna ogranicza się do akcji ewakuacyjnej. Trudno rozpoznać, z której strony rozlegają się kolejne wybuchy. Dopiero gdy będzie po wszystkim, może ktoś odkryje, że na gęsto zalesionych terenach eksplodowały setki min i granatów z czasów drugiej wojny. Ponad trzy tygodnie miną, zanim ogień rozprzestrzeni się dalej. Powiat spłonął prawie w całości, kilka domów ostało się przypadkiem. Przeżyły tylko piwniczne myszy.



Laura Freudenthaler (ur. 1984) – pisarka austriacka. Debiutowała tomem opowiadań Der Schädel von Madeleine (2014, Czaszka Madeleine). W 2017 roku ukazała się jej pierwsza powieść Die Königin schweigt (Królowa milczy). Fragmenty jej Opowieści o duchach („Geistergeschichte”, 2019), wyróżnionej Nagrodą Literacką Unii Europejskiej, ukazały się w przekładzie Elizy Borg na łamach „Literatury na Świecie” (nr 5–6/2020) i „Wizji” (nr 2/2021), a całość – nakładem Wydawnictwa Od Do (2021). Za opowiadanie Najgorętsze lato Freudenthaler otrzymała w 2020 roku Nagrodę 3sat. Mieszka w Wiedniu.

Maja Sowińska (ur. 2002) – wciąż jeszcze studentka germanistyki i polonistyki na UW, może kiedyś literaturoznawczyni, już prawie tłumaczka. 

Rafał Kwiczor (ur. 1985) – mieszka w Warszawie. Kiedyś studiował malarstwo na UAP, teraz ilustruje jako freelancer. Buduje skomplikowane narracje oparte na ruchu, w których trzeba odkryć element uruchamiający całość. Gra z lat 90. – The Even More Incredible Machine idealnie oddaje jego ilustracje, sposób, w jaki działa i jak tworzy zamknięty, smutny, nostalgiczny a nawet przygnębiający świat, wypełniony zakłopotanymi głowami w przestarzałych fryzurach.