Po drodze • do miejsca, gdzie • stała jego chata, jego świątynia •
zbudowana na ruinach splądrowanej • świątyni innej religii • religii
rybaków • z Tokelalume zwanego również • potokiem Lagunitas
w Diabelskim • Wąwozie, kiedy ścieżka obrębiona • z obu stron
na pomarańczowo • lepkimi kroplikami nurkuje w las • przysadziste
i macho • kolcogwany biegną • przodem jak posłańcy
kiedy • pniesz się po szlaku, a • pół mili dalej pojedyncza • scynka
z zadartym jaskrawoniebieskim ogonem • przecina ci drogę
i znika • w krzakach jeżyn obleczonych • poszarpaną pajęczyną
w indyjskich eposach • które czytał • wiele lat temu,
leżąc • na tej bryle szarogłazu • nad gwałtownie pluszczącym
• potokiem, z głową w cieniu, grzejąc • szczupłe ciało • nogi
krzyżował w klonowym • słońcu, które przedzierało się przez • konary
drzew otulone mchem • niewygodnie sterczące • nad wąwozem
ze stromego zbocza, ledwo przytrzymywane w miejscu • przez
promieniste zielone eksplozje orlic, złotowłosów • i parę czarnych
gąsienic o czerwonych kolcach • które pełzały po jego skórzanych
butach • ułożonych jeden obok drugiego w gęstym kokornaku,
który te • gąsienice pożerały • we wszystkich tych indyjskich eposach •
wymienia się tylko trzy • kolory
Widzisz? Jest tu i go nie ma. Nie inaczej • z tobą. Albo z
nartnikami • w potoku • które śmigają w rytmicznych skurczach
• pod prąd. Stoisz • na jakimś skamieniałym pniu, na brzegu •
absolutnie przezroczystej wody • pod elektrycznym
zawodzeniem owadów • niosącym się doskonale • pośród
liści, i w dole • w krystalicznej wodzie • widzisz tylko sześć
gotyckich plamek cienia • rzucanych na dno potoku • przez
chude • ciała nartników w kolorze piasku • przez ich prawdziwe
ciała prawie niewidzialne na • rozciągliwej powierzchni wody
Nie ma go. I jest. I choć przywędrowałaś tu • ścieżką przez
las • tak jak on wędrował, zanim się urodziłaś • do znajomego
miejsca, gdzie spotykają się • dwa niewielkie wodospady, do
podstawowej prawdy • do prześwitu, w którym chrapał • smażył
dwa jajka na śniadanie i siadał • na skale, żeby dopisać się do
przyszłości, w której jesteś • to nadal przybywasz • stale
• przybywająca • nie ma już śladu po chacie • lecz jego obecność
nie rozkłada się, twój umysł • łączy się z tym, czego nie ma • twój
umysł, twoje szczęście • promienieją, więc przysiadasz, nasłuchując
• w gąszczu tego, co jest i czego nie ma • stajesz się cieniem •
samego siebie, który płynnie przylega • do cieni drzew
Zobaczyć, co tam jest, a czego nawyk jeszcze
nie uporządkował – bo jest tam niespodziewana
pełnia, rzucająca parę cieni, tak zręcznie obracająca
swoim materiałem, nacierająca, przybierająca
znajome barwy, że aż mówimy o życiu, naszym
życiu, choć to już wiele żyć, które nam,
przeżywającym, przesłaniają jej prawdziwy ogrom –
Przez cytoplazmę przylegających komórek
biegnie sygnał, który zwraca cię do mnie, mnie
zwraca ku tobie. Łączymy się w cichej
wrzawie, jak zbiegające się linie argumentacji, a obcy
rytm staje się swojski. Rytm słów:
„Tu jestem, nigdy się ze mnie nie rozbierzesz”.
Jesteśmy jednym,
nasłuchując
obecności i nieobecności. Miodle indyjskie
na wzgórzu gwałtownie szarpią korzeniami
podczas burzy. Przeszliśmy przez wiosnę,
ale co przeszło przez nas? Teraz twój śmiech
mnie prześwietla. I które „ja” się nie
uchyli? Twoja bezwarunkowa obcość
stała się warunkowa, wreszcie zupełnie
nieobca. Twoja bliskość zmienia
moje spojrzenie na świat. Przepływa
przez nas pojedyncza fala, robaczkowy
skurcz. Nie utrzymamy dystansu.
Stykają się nasze wargi, albo nasze krawędzie.
Ale co to za język, w którym do mnie szepczesz –
herbata z Nilgiri poplamiła ci zęby – sponad
treli i gwizdów między gałęziami, sponad
zgrzytu buldożera, który zgarnia gruz
z poranionej ulicy, sponad ciszy bezokiego
kleszcza, który wspina się po źdźble trawy? Rozumiem
tylko pożądanie, które wzbudza twój głos,
deklamatorską czułość. Kto i jak mógłby powiedzieć,
co to za siła podłożyła tę godzinę pod
nasze ciche głosy, żeby złączyły się
w cielesność, której wcześniej nie było?
Kiedy już dotarliśmy do tej niespodziewanej
koniunkcji, wślizgujemy się
jedno w drugie, łapiemy
puls gorączki, łapiemy tak i nie,
bo już wiadomo, że nie jesteśmy
tymi, którymi byliśmy,
kiedy znajduję cię w sobie – nieprzyrośniętą,
nieprzywiązaną, ale zagnieżdżoną. Czujesz
to samo? – intensywność
obleczenia, każde podniecone
zmiennością tego drugiego, która
każe się spieszyć, kiedy coś –
może to nasze usta się stykają, może
krawędzie – coś nas uwalnia
od czego? – co było wcześniej? Czy
w ogóle wcześniej coś było?
Przeobrażenie jest doświadczeniem
bezczasowym. Jest samym
byciem. Do kogo teraz należy? Czy
dano mi jakąś szczególną giętkość,
żebym nie przepadł,
stając się częścią ciebie? Czym jest
dla mnie śmierć tej-którą-byłaś,
jeśli nie twoją obecnością teraz, stale.
Bo trzeba było nadmiaru, żeby nas
przemienić, opromienić. Wywracasz
swoje życie na zewnątrz. Czy mnie
czujesz, otwarta w ekstazie,
jak deszcz, co miesza się z czerwoną ziemią?
Bez ciebie przetrwałem, z tobą
znowu żyję, istnieję w radykalnym
powiększeniu, odkąd zatarliśmy
nasze zewnętrzne granice, odkąd
przyzwaliśmy siebie nawzajem. W tobie
wywracam moje życie na zewnątrz.
“Unto Ourselves III” and “Rexroth’s Cabin” by Forrest Gander, from Twice Alive, copyright ©2019, 2020, 2021 by Forrest Gander. Used by permission of New Directions Publishing Corp.