Szykowne peleryny z krwi, które stepowe krajobrazy zarzucają sobie na ramiona w oczekiwaniu na burzę, oko wygłodniałego rysia, które wbija w nas horyzont, gdy przyłapuje nas w samotności na środku pustyni, korzenie drzew, drzewa odwrócone koroną w dół, gdzie robaki są ptakami, odwrócone w podobny sposób jak obraz na siatkówce odwraca to, co jest na zewnątrz, wulkany, zwłaszcza wulkany, w obliczu których nasza podupadła męskość nabiera straszliwych rozmiarów, wywołanych przez żądzę, jeżeli nasze żądze miałyby płeć, płeć zgodną z wulkanami, rzecz jasna spółkowalibyśmy w wulkanach, wypełnialibyśmy nasze kobiety lawą, a owoc tych omdlewających uścisków nie brałby się z traumatycznej pochwy narodzin, tylko moglibyśmy go odgrzebać tysiące lat później spod ruin naszej własnej spalenizny jak archeolodzy, którzy odkopują erotyczne narodziny i erotyczne śmierci, namiętne rozstania i powroty, pod okiem dodającego otuchy wulkanu w pełnej erekcji, i krajobrazowej matki, która z rozkoszą znosi nasz sadyzm, i jeszcze lasy i oceany, nocne lasy, w których uwielbiamy się gubić, uwielbiamy się bać, wydaje się, że każde powalone od pioruna drzewo pochłania część naszego odwiecznego, bombastycznego niepokoju, podczas gdy wzburzone oceany przywracają pierwotne relacje wody i ognia, błyskawice przemykają z oceanu płomieni w stronę lasu wody i z powrotem, z prędkością spadającej wody, która zamienia się w światło elektryczne, i są tam jeszcze skały, eleganckie nietoperze, mięsożerne rośliny z ich niedostrzegalnymi zębami, które kąsają delikatnie jakby zdmuchiwały świeczkę, rekiny, motyle, kryształy, które nauczyły się latać, śnieg, niektóre kwiaty, jak choćby tuberozy bulwiaste i czermień błotna, rośliny, z których czerpie się morfinę, opium, haszysz, gwiazdy zbijające z tropu, gwiazdy liryczne, astrologiczne, nieruchome i spadające, gwiazdy zamglone, z wąskimi wargami, między którymi lśni sztylet, z ich fascynującym oddechem, kosmos nieludzki, niezwierzęcy, szklany, blady niczym pierwszy morderca i pierwsza ofiara, gwiazdy, deszcz gwiazd, śnieżyca gwiazd, słońce gwiazd i cień gwiazd, mglistych gwiazd, jaskinie, kometa, wampiry, niektóre skorupiaki, kilka kamieni, te wszystkie magnetyczne znaki, które odnajdujemy niczym zagubiony diament w oceanie błota, wszystkie te symptomy, które sprawiają, że dostrzegamy wszechświat, który jest na ich podobieństwo, który jest na nasze podobieństwo, wszystkie te rozproszone elementy natury, które naturę negują, demaskują, gwałcą, wprowadzają do natury nienaturę, tak jak w naturalne życie ludzkie my wprowadziliśmy nienaturalność, to my jesteśmy tymi wampirami, kometami, lasami podczas burzy, my i nasi przyjaciele z zakładów dla obłąkanych, i nasi towarzysze z barykad; od tysięcy lat choćby na moment nie opuszczają mnie mdłości na myśl o tym odrażającym spektaklu, który mi zgotowała natura, natura uformowana zgodnie z upodobaniem Stwórcy, a może z gustem pierwszego sklepikarza, które to predylekcje są podobne jak dwie krople uryny, natura z kwiatami, trawą, wschodami i zachodami słońca, oto krajobraz, który cieszy niebiańskie oko tego zgrzybiałego, pomarszczonego starca, gdy widzi on, odpoczywając w niedzielę, jak wszystkie stworzenie spaceruje sobie po jego przedrajskim ogrodzie. Cała ta trudna do strawienia zieleń, prawdziwa sraka natury, wszystkie te melancholijne drzewa rosnące wzdłuż drogi, woda, która płynie spokojnie jak bawół przeżuwający trawę, cała ta filozoficzna trawa, horyzont skompromitowany zachodami i wschodami słońca, a nawet ta obrzydliwie malownicza i ohydnie naturalna planeta za horyzontem wywołuje natychmiastowy odruch wymiotny, na jej widok chce się charczeć, pluć i srać, jak po koszmarnej lewatywie, którą z chęcią zarządziłby nam Stwórca we własnej osobie. Zbyt mocno nienawidzę idei raju, żeby nie wywoływała we mnie wściekłości jego ziemska imitacja. Ale za tymi roślinnymi cukierkami, za tymi pejzażami, moralnymi, dobrymi, zdrowymi, pięknymi, majaczy mi teraz ich piekielny rewers, w napięciu wybuchających wulkanów, w objęciach trzęsień ziemi, w gorącym pocałunku powodzi, w środku muszli, którą z daleka rzuca mi morze, w moim przeznaczeniu, o które zadbały gwiazdy, w przepaści, w którą chciałbym się rzucić z najwyższego szczytu górskiego, szybować jak drapieżny ptak, z rozpostartymi ramionami, i zakończyć tę młodzieńczą podróż polucją; nikogo w tych stronach nie dziwi, że zjawisko, które powinno się skończyć śmiertelnymi cierpieniami, znajduje ujście w miłosnych spazmach, w tym amoralnym krajobrazie, gdzie rośliny i minerały mają gorączkową konsystencję naszej krwi. Wydostaję się spomiędzy warg tych mięsożernych roślin, a może raczej z nerki tego kryształu, i wkraczam prosto do Afryki. Wstrętem napawa mnie naturalna Afryka, do której cywilizowana ludzkość wprosiła się z karabinami, czołgami i misjonarzami, nie czuję najmniejszej słabości do egzotyki, a poza tym nie cierpię afrykańskich upałów. Zamiast tego odwiedziłem Afrykę Raymonda Roussela. Nasza wewnętrzna geografia nie ma nic wspólnego z naturą. Okolice, po których właśnie spaceruję, są obsiane włoskami, włoskami krótkimi i miękkimi, tą pierwszą dziewiczą ozdobą, którą przygotował mi mój ogrodnik, podgalając wszystkie dziewczynki poniżej 12 lat w promieniu wielu kilometrów. Stąpam tak, jakby miała tu gdzieś rosnąć błona dziewicza, tak jakbym całował liście, i gdy tylko zmrużę oczy, widzę wszystkie te dziewczynki w pokoju z zaciągniętymi zasłonami, z dłońmi na bezwłosych sromach, na które skapują gorące, straszliwie smutne łzy. Nie wiem dlaczego mam w ręce otwarty parasol, ale idę, trzymając go mocno, żeby nie porwał mi go wiatr; nagle biorę kęs żywego ptaka, zdaje się, gołębia. Jem go i jem, i nie rozumiem, czemu nie mogę przedrzeć się przez warstwę piór, czemu nie mogę się dostać do mięsa. Kładę się na ziemi, nie wypuszczając z ręki parasola i nie przerywając wyczerpującego posiłku. Włosy, których dotykam, w międzyczasie podrosły i zamieniły się w bujną, niebieską czuprynę, staram się muskać je wolną ręką, czeszę je palcami, czochram je i czuję nieodpartą potrzebę, żeby je pocałować, co natychmiast robię, mimo że mam w ustach pełno gołębia i piór. Widzę dwunastoletnią dziewczynkę biegnącą przez pole, zupełnie jakby chciała mi uciec, wydaje mi się, że musi być „ideą uwiedzenia dwunastoletniej dziewczynki”, więc zrywam się i biegnę za nią. Wpycham do wody dziecięcy wózek. Mam wrażenie, że wynalazłem nowy sposób pływania i przychodzi mi do głowy myśl, żeby jutro zademonstrować go kobietom na basenie. Wepchnięcie wózka do wody wywołuje natychmiastową reakcję wystających z niego rąk i nóg. Chłopiec, który wypada ze środka, drze się wniebogłosy, ale wydaje mi się, że gdy płacze, płynie znacznie szybciej. Ja też płynę coraz szybciej. Teraz jestem w wózku zamiast dziecka i nagle przypominam sobie obraz, który przed kilku laty widziałem na wystawie, pejzaż z drzewem rosnącym na łodzi. Wózek pędzi stromą uliczką i mam obawy, że rozbijemy się o mur.
W porównaniu do dzikich, dziewiczych i szalonych krain, przez które podążam z pewnością siebie badacza piekieł, znacznie bardziej obca zdaje mi się ulica, przy której mieszkam, schody, po których wchodzę dzień w dzień, budzą we mnie mniej zaufania niż ten szeroki, bezkresny step, który przemierzam zamroczony jak rzeka, od jednego krajobrazu do drugiego, od jednego zderzenia z ruinami do drugiego. Wszechświat co chwilę odradza się na nowo, w innej formie, i nie uczestniczy w tym bezsensownym rozlewie intelektualnej krwi, który odbywa się za każdym razem, gdy człowiek zaczyna łamać sobie głowę nad pierwszą przyczyną, jajkiem i kurą. Przemierzam krajobrazy moich snów, które nic nie wiedzą o istnieniu naturalistycznych pejzaży. Wkraczam w krajobraz, gdzie horyzont rozciąga się po nieskończoność, tak jak u Tanguy’ego, zwiedzam świat minerałów, jak z Maxa Ernsta, po czym znów wracam do szalonych, dziecięcych krain, które podsuwa mi Paalen, z uczuciem, że przechodzę ze snu w sen, z kontynentu pytań do kosmosu odpowiedzi. Jednak przed bezwstydnie kuszącym obliczem natury, za każdym razem, gdy wstręt do ludzi kieruje nas prosto na rogatki miasta, poza miasto, gdzie zaczynają się pola, wzgórza, góry, jeziora, drzewa, czuję się tak samo obcy, tak samo gwałcony i okaleczany jak pośród ludzi.
Nigdy nie byłem równie żarliwym, równie zajadłym, równie oddanym partyzantem zbrodni przeciw naturze, co teraz.
Kilka maszyn rolniczych
Tylko ropucha, która rozsiadła mi się na twarzy, nadaje mi zwodniczego i ponurego wyglądu, dlatego podczas moich nocnych przechadzek wzdłuż murów ludzie mają wrażenie, że to fragment muru porusza się wzdłuż nich, kilogram żelaza albo kamień, tylko maska, która wrosła mi w zmarszczki i wsunęła się pod powieki, jakby była brudną szmatą, którą zakrywam sobie policzki, łzą wymieszaną z moczem, jakby była kratą cyrkowej klatki, oddzielającą bestię od ludzi, a ja sam nie wiem, kto tak naprawdę jest w niewoli, i zadowalam się jedynie mglistym wrażeniem, że chodzę po ogromnym ogrodzie zoologicznym wypełnionym ludźmi w klatkach, w którym jestem jedynym zwiedzającym, i gdyby nie całkiem przeciwne uczucie, że oto ja jestem uwięzioną bestią, na którą patrzy się z zewnątrz, gdyby nie smutek wywołany rozsądną, ilościową różnicą między mną i nimi, przesąd liczby i większości, fakt, że jestem sam, nie byłby niczym innym, jak zębem prehistorycznego zwierzęcia, odkrytego przez Cuviera, który – choć jest tylko zębem – jest prawdziwszy i bardziej żywy niż cały wymarły gatunek, który stara się uosabiać, chciałbym być spróchniałym zębem swojego gatunku, obumarłym czarnym narządem, z którego żadna siła nie jest w stanie odtworzyć człowieka z jego ślepą kiszką, z jego wąsami, jego butami, człowieka, którego nie potrafię w pełni przedstawić, chyba że tylko w taki sposób jak fotografia panny młodej miałaby sugerować deflorację, tak jak krew w probówce miałaby zdradzać szczegóły, przyczyny i uczestników zbrodni, tak jak moje oczy, które płoną w oczodołach i moje wargi zimne jak rozpacz przypominają, opisują i podsumowują filcową głowę, głowę okrągłą jak czułość, którą człowiek nosi na ramionach bez strachu i bez wstydu, zupełnie jakby to było oczywiste, że nosi się na szyi ekskrementy, ten cuchnący spektakl ludzkiej brzydoty, głupoty i wyczerpania, który mógłby być odtworzony w muzeum przyszłości jedynie przez wielki kubeł śmieci zagrzebany w ziemi na kilka tysięcy wieków, ale w żadnym wypadku przez moje czoło, moje włosy, moją krew, która błąka się po tętnicach jak wygłodniały wilk, moją czaszkę roztrzaskaną o ścianę, moją duszącą jak kolano na piersi melancholię, przez palce, którymi pieszczę, którymi drapię, palce, którymi gryzę i którymi całuję, mroczne oko, które wbijam z daleka w ukochaną, przez gwiazdę, przyciągającą inną gwiazdę, ogromną, nieskończoną, konwulsyjną miłość, która wypełnia mi kości pachnącym szpikiem; jakże ta kość lśniąca bardziej niż wściekłość mogłaby służyć do prehistorycznej rekonstrukcji tramwajowego kontrolera biletów z głową zakorkowaną czapką, bankiera o nerkach delikatniejszych od mleka? Karczmarz ze swoim fartuchem, intelektualista ze swoimi problemami, robotnik ze swoim traktorem, adwokat ze swoimi procesami, chłop ze swoją ziemią, tragarz ze swoimi ramionami, włóczęga ze swoimi wszami, przemysłowiec ze swoją rodziną, marynarz ze swoim statkiem: wszyscy oni mogą w najlepszym razie ilustrować mój układ pokarmowy z okresu, gdy mój żołądek toczył beznadziejnie wlokącą się walkę z płucami, z okresu ekskrementalnego, religijnego, społecznego. Jeśli już, to mogliby oni co najwyżej ilustrować moje kontakty ze szkołą, z więzieniem, z gospodarzem czy z całą masą nieprzyjaznych mebli, na których siedzę, z tymi koszmarnymi domami, w których mieszkam, mogliby oni co najwyżej zilustrować ołówek Hardmuth nr 2, którym piszę, lub zegarek Zentka, na który zerkam jednym okiem, żeby nie zwymiotować w zetknięciu z opresją istot i rzeczy.
Tylko deliryczna filiżanka albo deliryczny arbuz mogłyby łudzić się, że mam jakiekolwiek cechy wspólne z innymi ludźmi, podobnie jak Europejczykowi wydaje się, że wszyscy czarnoskórzy są jednakowi, podobnie jak wtedy, gdy zgodnie z kalendarzem wszystkim, którzy mają na imię Gheorghe, 23 kwietnia składa się życzenia, nie biorąc pod uwagę ich indywidualnych horoskopów.
Tylko omamione lub racjonalne oko może pomylić tę postać, która niegdyś wypłynęła z wulkanu wraz z lawą, która niegdyś oddzieliła się od skał wraz z pyłem, która wychynęła z matczynego łona nie z mglistym pragnieniem, żeby do niego wrócić, tylko z maciczną rzeczywistością tak namacalną, iż wydawało się, jakby nigdy go nie opuściła, jedynie pobieżna buchalteria omamionego oka mogłaby wziąć mnie za człowieka urzędów i człowieka pól, człowieka fabryki i człowieka literatury, człowieka, który ucieleśnia idee pokuty i grzechu w swoich najbardziej pierwotnych gestach. Jednak nie tylko moje pojawienie się na świecie nie ma nic wspólnego z pochodzeniem wszystkich innych ludzi (ludzi, którzy doprowadzili ideę grzechu do nieprzyzwoitej konieczności wymyślenia bohatera idealnego, który został poczęty przez dziewicę), ale także podstawowe zjawiska życia i śmierci, w tym zjawisko, które zdaje się łączyć nas wszystkich, miłość, śmierć i miłość, przez które, jak mówią, wszyscy musimy przejść jak przez wmurowaną w nas camerę obscurę, jak przez sztylet losu, a szczególnie to, jak krąży w żyłach moja krew, oddalone jest o kilka układów słonecznych od innych ludzi. Przepływa przeze mnie miłość, miłość, która dawno temu przestała być moją czerwoną nicią, miłość, która stała się skomplikowaną i dziką siecią, osnuwającą moje kości, powieki, głos i każdą chwilę, która mnie wypełnia i którą ja wypełniam, stała się treścią i naczyniem mojego życia, z której demony uwiły sobie ognisty płaszcz, od której gwiazdy pożyczyły swój blask, tajemnicę, majestat, mroki, nieskończoną i namacalną miłość, namacalną jak paznokcie i kolor włosów, jak cień, który rzucam na ziemię w księżycową noc, jak okno; co to za chory umysł, odrażający i ironiczny mózg, może zbliżyć ją do tego okazjonalnego, częściowego, okaleczonego, epizodycznego, powierzchownego, spermatozoidalnego i uczuciowego zajęcia, jakim jest miłość między kobietą i mężczyzną właściwa gatunkowi ludzkiemu? Mężczyzna, oszołomiony swoim dojrzewaniem, wychodzi nocą z internatu, z koszar, z fabryki, z domu rodzinnego i podkrada się niczym złodziej do kobiet. Jeżeli nie czuje się wystarczająco przerażony obcym światem, do którego wkracza, dystansem, jaki dzieli świat, który na godzinę porzucił, od tego, w którym coraz częściej się zatrzymuje, choć raczej żeby pobyć w nim przez chwilę niż żeby go dobrze poznać, to jest to wulgarna, bezczelna, cyniczna, samcza kpina. Mężczyzna ten rozwiązuje swój spermatozoidalny konflikt tak jakby raczył się szczepionką, w podobny sposób łagodzącą jego konflikt uczuciowy z kobietą, która pozwoli mu się kochać tylko wtedy, gdy uzna go za wystarczająco dojrzałego i poważnego, a zatem wtedy właśnie, gdy już nie będzie w stanie kochać, ich związek bowiem jest dla nich obojga raczej ucieczką od miłości, leczeniem z miłości. Ludzie, których jedyną troską jest to, czy będą mieli dobre zbiory pszenicy, i myślą tylko o tym, żeby im się nie psuły kombajny, mają rację, że uciekają od miłości, że uciekają w małżeństwo czy konkubinat, że robią wszystko, żeby zabić miłość, żeby się przed nią obronić. Ich żałosne, odrażające uczuciowe wyziewy, ich kochamcię, tylkodlaciebieżyję, a nawet bicie ich serc, cóż to za ohydny spektakl! A ich weselne łoże, które obrzydliwe robaki toczą pod kocami, podczas gdy ukochani rzucają sobie nawzajem kilka gramów opresji i higieny? Kiedy wymieniają się kolejno fałszywymi impotencjami i oziębłościami, cóż to za organizacje filantropijne przemierzają ich mokrą krew, cóż za smrodliwe kanały płyną w ich pospiesznych, obowiązkowych, prawych objęciach?
Jeżeli ludzie nazywają miłością spotkanie dwóch ogłupiałych serc i dwóch pierwotnych płci, jeżeli nazywają miłością stopienie się w jedną (czyli, de facto, w trzecią) istotę dwóch wyczerpań, dwóch zbydlęceń, dwóch ekscytacji, dwóch uczuć, dwóch ekskrementów, jeżeli ludzie nazywają życiem obecność na ziemi policjanta, chłopa i Arthura Rimbauda, jeżeli śmiercią nazywają zniknięcie z ziemi właściciela restauracji i Robespierre’a, to jeśli o mnie chodzi, wolę otworzyć słownik na chybił trafił i nazwać taką miłość koniem, taką śmierć widelcem, taką wolność palonym cukrem, takie objęcia obieraczką do ziemniaków, zaś młockarnią albo sferą, albo trygonometrią nazwać wszystko, co dotyczy ich, a nie dotyczy mnie, i jeżeli człowiek, który stoi bite dwanaście godzin, a choćby i godzinę, za taką maszyną, przejęty swoją egzystencją niczym klątwą, jest zdolny do miłości, to wówczas mógłbym przyznać, że bóg istnieje, że istnieją dobro i piękno, że ten oto mężczyzna z teczką, który przebiega przez ulicę, jest prawdziwy, że ta właśnie trumna jest prawdziwa, i że prawdziwy jest denat w niej spoczywający, i zapłakani ludzie z kwiatami w rękach, i grabarze w generalskich czapkach, i przechodnie, którzy z szacunkiem pochylają czoła, i że prawdziwe, konieczne i nieuchronne są grzechy, praca, niewolnictwo, kapelusze, kolonie i delikatesy, przedpokoje i jadalnie, więzienia i cmentarze.
Na całe szczęście nie uznaję miłości, życia, śmierci, a nawet narodzin człowieka, i nawet jeśli moja megalomania nie sięga aż tak daleko, by udawać, że wszystkie te wstrząsające zjawiska obchodzą mnie wyłącznie w odniesieniu do siebie samego, to uznaję tylko kilkoro zakochanych i kilka widm, przez które, niczym przez konstelacje dusz, przebijają wspaniałe, jaśniejące, ogniste linie istnienia. Tak jak w konstelacjach gwiazd nie mam co szukać jakiegokolwiek boga, tak w konstelacjach dusz nie szukam człowieka, człowiek na ziemi i bóg w niebie: oto wyobrażenia niebytu, odbijające się w więziennym lustrze, oto symptomy piractwa i hemoroidów.
I tylko racjonalizm, racjonalizm, który zapuścił w ludzkich mózgach wąsy logiki i buchalterii, który wzniósł na czaszkach marmurowe cokoły, do których zbliża się z tętentem kopyt paraliż, podczas gdy przesłanki i konkluzje krążą wokół jak trzewiki albo popiersie Beethovena podniesione do rangi pomnika konnego, tylko racjonalizm, który wypełnia głowy od skroni do skroni, może rozpoznać u autora tych słów przypadek ostrej mizantropii, idei mizantropii, która z nawiązką czyni zadość starczej gonitwie od przesłanki do konkluzji. Aleksander Wielki dzisiejszego społeczeństwa na pewno z chęcią wepchnąłby mnie do beczki obok Diogenesa, żeby móc mnie bez przeszkód podziwiać, i z chęcią dowiedziałby się ode mnie, że lampa, którą trzymam w ręku, żeby przyćmiewać ciemność, jest niczym innym, jak lampą, z którą szukam człowieka, a w najgorszym wypadku lampą, której użyłem, by podpalić Rzym.
Między mizantropią i filantropią ludzka głupota toczy relacje człowieka z człowiekiem, nie zdając sobie sprawy z relacji nieludzkich, podtrzymywanych przeze mnie w ostatnich latach z tym gatunkiem w ruinie, wobec którego idee mizantropii i filantropii wydają mi się bardziej abstrakcyjne i bardziej chaotyczne niż idea kapelusza, moje relacje z ludźmi są chyba bliższe tym łączącym wilka z saniami, za którymi biegnie, jego pragnienie krwi ludzkiej wyklucza mizantropię, filantropię i kapelusz.
Z głębin mroku, w którym poruszam się niczym somnambulik, niczym wilk, dostrzegam człowieka z obrzydliwym, ukrytym pod skorupą tułowiem.