– Zostawże te młode liście, dziecko! Nie widzisz, żeś złamała wrażliwy pęd? Nie dość, że igły w dłoń nie weźmiesz, to jeszcze uciszać cię trzeba?
Niespokojne palce zadrżały, ścisnęły karneolowy krzyżyk na piersi, po czym opadły, bezsilne.
– Oddajże moje dziecko, matko. Wtedy ucichnę z ochotą.
– Cicho! Cicho, głupia! Jeszcze kto usłyszy! Spójrz, idzie twój ojciec. Do środka, powiadam, a szybko!
Dziewczyna podniosła na nią zmęczone oczy, w których, gdzieś bardzo głęboko, wciąż tlił się migotliwy płomień.
– Matko! – przemówiła dziwnym, ochrypłym głosem. – Czy nie masz dla mnie, matki, ani krzty współczucia? Oddajże moje dziecko!
– Bezwstydna! – wycedził ojciec, zatykając jej usta. – Do środka, a już! Precz z moich oczu, bo cię spętać każę!
To usłyszawszy, dziewczyna odeszła. Służka o surowych rysach podążyła za nią, by po chwili odnieść swej pani klucz.
– Lepiej z nią? A z dzieckiem?
– Ucichła, pani Dwining, pewnikiem do rana. A dziecina kwili bez końca, ale rośnie zdrowo, już moja w tym głowa.
Wkrótce rodzice zostali sami na wysokim, kwadratowym ganku ze wspaniałą kolumnadą, po której pięły się bujne liście; wschodzący księżyc wydobywał ich niewyraźne cienie, ruchliwe niczym palce pełznące po ciężkich, szerokich deskach dębowej podłogi.
– To pnącze, coś mi przywiózł zza morza, rozwija się doprawdy pięknie, mój mężu.
– Zaiste – wtrącił gorzko. – Zupełnie jak wstyd, który na cię ściągnąłem. Gdybym tylko był wiedział, wolałbym raczej zobaczyć pokład w drzazgach, a dziewczynę za burtą. Niech by i tam pozostała, lecz ocaliła swą czystość!
– Srogie słowa, Samuelu. Czy nie lękasz się o jej życie? Okrutnie tęskno jej za tym dzieckiem i za zielonymi łąkami, po których zwykła chadzać.
– Bynajmniej – odparł ponuro. – Czyż nie straciła rzeczy droższej nad życie? Zaś powietrza już wkrótce mieć będzie dostatek. Wszak nazajutrz wypływamy do Anglii. Tam, w ojczystych stronach, nikt naszej hańby nieświadom. A jeżeli tej mieścinie przyjdzie wychować jeszcze jedną sierotę, cóż z tego? Nie pierwszy i nie ostatni raz, dziecku nie stanie się krzywda! Zaprawdę, Bogu winniśmy dziękować, że jej kuzyn nadal chce ją za żonę!
– Czyś mu powiedział?
– Ba! Nie sądzisz przecie, że nieświadomego okryłbym wstydem? On zawżdy jej pragnął, tylko ona, uparta, nigdy nań nie zważała. Teraz niewielki ma wybór!
– Ale czy będzie dla niej łaskaw, Samuelu? Czy może…
– Łaskaw? Czyż nie dość, że chce się z nią żenić? Łaskaw! Iluż wzięłoby taką pod dach, choćby i podwoić jej posag? Zważ przy tym: to nasz krewny, więc rad będzie oszczędzić nam wstydu!
– A jeśli ona nie zechce? Szorstki to przecie człowiek i całkiem jej przykry.
– Czyś ty, kobieto, zmysły postradała? Poślubi go nazajutrz, nim wypłyniemy, bądź już na wieki pozostanie w tych murach! A nie jest wszak obłąkana! Cóż jeśli nie małżeństwo przywróci ją na drogę cnoty, pogrzebie niechlubną przeszłość? Niech ma upragnione dziecko, acz z prawego łoża!
Luźne deski trzeszczały pod ciężarem jego kroków, gdy krążył po ganku ze skrzyżowanymi ramionami i ściągniętymi brwiami – a twarz miał jak odlaną z żelaza.
Wyżej, wśród liści, cienie drwiły sobie z innej, pobladłej twarzy, w której oczach dopalał się żar.
* * *
– Co za dom, George! Co za przepiękny dom! I z pewnością nawiedzony! Zamieszkajmy w nim tego lata! Zaprosimy Kate i Jacka, i oczywiście Susy i Jima, i świetnie się będziemy bawić!
Młodzi mężowie bywają pobłażliwi, lecz fakty pozostają faktami.
– O ile można go wynająć, kochanie. I o ile da się w nim mieszkać.
– Zapytam! Ktoś na pewno jest w środku.
Wspaniałą niegdyś bramę przeżarła rdza, a podjazd zarosły drzewa. Między nimi wiła się jednak wydeptana ścieżka, którą Jenny podążyła bez wahania, a jej śladem ruszył posłuszny George. Choć frontowe okna przywitały ich ziejącą pustką, te na tyłach domostwa bielały firankami. Drzwi stały otworem, a w jasnym, majowym słońcu jakaś kobieta robiła pranie. Była serdeczna i najwyraźniej cieszyła się z gości – w tej samotni nie miewała ich często.
Dom „mogliby pewno wynająć”, ale nie dałaby głowy. Dziedzice bawili w Europie, więc „jeden prawnik z Nowego Jorku tym zawiaduje”. Jacyś ludzie mieszkali tu przed laty, ale to nie za jej czasów. Ona z mężem też tu „mieszkali i pilnowali”, żeby „zbój jaki nie wszedł”, i tyle. Dom był umeblowany, staromodnie, ale porządnie, i gdyby „mieli se tu pomieszkać, to pewno by im mogła pomóc – jeśli panu się spodoba”.
Chyba nigdy jeszcze szalony plan nie przebiegł tak gładko. Nowojorski prawnik okazał się znajomym George’a, czynsz nie był wysoki – i jeszcze to strome wybrzeże, ten pobliski kurort!
Kate i Jack, i Susy i Jim ochoczo przyjęli zaproszenie, więc czerwcowy księżyc zastał ich na ganku w komplecie.
Obeszli cały dom, począwszy od dużego pokoju na poddaszu – pustego, jeśli nie liczyć rozklekotanej kołyski – a skończywszy na piwnicy, gdzie zastali nieogrodzoną studnię z łańcuchem, którego zardzewiałe ogniwa niknęły w niezgłębionym mroku. Obeszli też okolicę, niegdyś zapewne czarującą, pełną rzadkich drzew i krzewów, które czas obrócił w ponury, splątany gąszcz.
Gałęzie tawuły sięgały okien na piętrze, przesłoniętych gronami bzu i girlandami złotokapu. Krzewy rozrosły się w chaszcze, klomby – w bezkształtne kępy. Na frontowej ścianie pyszniła się olbrzymia wistaria. Jej pień, bo trudno go było nazwać łodygą, piął się niegdyś wzdłuż stromych schodów na ganek i dalej w górę, po kolumnadzie. W ciasnym oplocie zdrewniałych ramion kolumny zwisały teraz bezwładnie, wyrwane z postumentów.
Lecz pnącze wdarło się jeszcze wyżej; przesłoniło piętro niczym utkany z liści parawan, opanowało okapy i rynnę, oblekło okna ciemną, dławiącą zielenią, wspięło się na dach i kaskadą wonnego fioletu spływało z powrotem na ziemię.
– Nigdy nie widziałam takiej wistarii! – Jenny nie posiadała się z zachwytu. – Warto tu było zamieszkać choćby po to, by móc pod nią posiedzieć! Gdyby obok wyrósł figowiec, wydałby mi się czymś ekstrawaganckim, by nie powiedzieć pretensjonalnym!
– Jenny bardzo sobie tę wistarię ukochała – przyznał George. – Bo duchy ją niestety zawiodły. Odkąd tu jesteśmy, uparcie ich wypatruje, ale jak dotąd ich nie widziała, ba, nie może nawet o nich posłuchać!
– To prawda – Jenny posmutniała. – Trzy dni urabiałam biedną panią Pepperill i nic, zupełnie nic. Mimo to wierzę, że kryje się tu jakaś niesamowita historia: gdybyśmy tylko wiedzieli, gdzie szukać! Przyznajcie sami, że taki dom, z takim ogrodem i taką piwnicą, musi być nawiedzony!
– Racja – przytaknął Jack, reporter pracujący dla nowojorskiego dziennika i narzeczony ślicznej siostry Jenny. – A jeśli nie jest, to bądźcie pewni: już ja wam jakiegoś ducha wykombinuję! Szkoda marnować taką okazję.
– Nic z tych rzeczy, Jack! – obruszyła się śliczna siostra, która siedziała u jego boku. – To miejsce jest naprawdę nawiedzone i nie życzę sobie, byś tak dalej żartował! Spójrz tylko na te drzewa! Daję słowo, przycupnęły w wysokiej trawie, jakby przed czymś uciekały!
– Albo jak baba na jagodach – wtrącił Jim, mąż uroczej siostry George’a.
– Przestań! – skarciła go rzeczona siostra. – Ja wierzę w tego ducha całym sercem, tak jak Jenny! Ten dom… Spójrz tylko na pień tej olbrzymiej wistarii, jak skrada się po schodach. Daję słowo, wygląda zupełnie jak ludzkie ciało… skręcające się w cierpieniu… błagające o litość!
– Faktycznie, Susy – odparł tamten pokornie. – Spójrz, oto tułów i ramiona, długie na dwa jardy! Brakuje tylko głowy na karku… temu, kto nie zrobił z tego drewna użytku!
– Zachowujecie się okropnie, chłopcy! Jeśli nie potraficie inaczej, to idźcie już lepiej zapalić!
– Ależ potrafimy i, skoro tego sobie panie życzą, dostarczymy im zaraz niejedną maszkarę! – Tak oto dokonało się cudowne rozmnożenie krwawych plam, przyczajonych sylwetek oraz dreszczy tak ekstatycznych, że, jak wszem wobec deklarowano, nikt z zebranych nie przypuszczał tej nocy zmrużyć oka.
– A jeśli już, to z pewnością będziemy śnić! – entuzjazmowała się Jenny. – Porozmawiajmy o tym jutro rano, porozmawiajmy koniecznie!
– Koniecznie to wy patrzcie pod nogi – ostrzegł George, podtrzymując swoją śliczną siostrę, gdy ta potknęła się o obluzowaną deskę. – Dziurawe toto jak wieża Eiffla. Trzeba będzie naprawić, a tymczasem wchodźcie lepiej bocznymi drzwiami, moje trzpiotki! Takich zdradliwych zapadni może być tu więcej, a nam starczy chyba tych duchów, co już tu rezydują… Zdaje się, żeśmy właśnie odkryli najkrótszą drogę do Chin!
Poranek zastał ich w doskonałym zdrowiu, nad stołem suto zastawionym nowoangielskimi przysmakami, i przywitał chórem narzędzi: młotków i pił, które we wprawnych rękach cieśli roznosiły ganek na strzępy.
– Trza to bedzie zerwać, panie – uprzedził ich jeden z majstrów jeszcze przed śniadaniem. – Z takim próchnem nie ma zmiłuj: jak sie nie zerwie, to sie zarwie, a gdyby nie ten pokrętny krzak, co go tak oplótł, zarwałoby sie już dawno.
Mówili roztropnie, a gdy na prośbę zatroskanej pani domu obiecali nie skrzywdzić wistarii, pozwolono im zrywać, co tylko zechcą.
– No i cóż z tymi duchami? – zagadnął Jack, pochłonąwszy czwartego placuszka w maśle. – Bo mnie jeden odwiedził i całkiem mi popsuł apetyt.
Jenny z wrażenia upuściła sztućce.
– Mnie też! – pisnęła. – Miałam naprawdę straszny… nie sen właściwie, a przeczucie. I na śmierć o nim zapomniałam!
Jack sięgnął po kolejnego placuszka.
– Strach się bać. Opowiedz nam, śmiało. Moja zjawa poczeka.
– Ciągle jeszcze cierpnie mi skóra… – zaczęła Jenny. – Obudziłam się całkiem nagle, z przeczuciem, że coś się święci. Rozumiecie? Gdy leżałam tak, rozbudzona, zdawało mi się, że zewsząd, nawet z bardzo daleka, dolatują mnie jakieś dźwięki. Tak tu niby cicho w okolicy, a wokół tyle drobnych, dziwnych odgłosów. Miliony świerszczy i innych stworzonek, chroboty i szelesty wśród drzew! Światło księżyca wpadało do pokoju przez trzy ogromne okna, na ciemnej podłodze kładąc trzy jasne kwadraty. Chociaż noc była prawie bezwietrzna, liście wistarii sunęły po nich jak długie palce. A potem… Och! Dziewczęta, pamiętacie tę straszną studnię z piwnicy?
Publiczność nie zawiodła, a Jenny nie kryła radości.
– No więc gdy trwałam tak – podjęła – w tym okropnym bezruchu, starając się nie zbudzić George’a, usłyszałam naraz brzęk starego łańcucha, tego, co opada w głąb studni… i to tak wyraźnie, jak gdybym była tuż obok!
– Brawo! – wykrzyknął Jack. – Co za historia! Pozwolisz, że wykorzystam ją w niedzielnym wydaniu?
– Przestań! – skarciła go Kate. – Powiedz nam, widziałaś coś, Jenny?
– Niestety nie. Choć akurat wtedy nie chciałabym niczego oglądać. Poderwałam George’a na nogi i tak go męczyłam, że dał mi bromku i obiecał zejść do piwnicy, sprawdzić, co się tam dzieje, i… Cóż, gdyby nie Jack, nawet bym tego nie pamiętała! Bromek, rozumiecie…
– Twoja kolej, Jack – zachęcił go Jim. – Może opowiesz nam coś więcej o tym spragnionym biedaku. Czyżby już w tamtych czasach mieli tu prohibicję?
Jack złożył serwetkę i dla lepszego efektu rozparł się na krześle.
– Wielki zegar w holu wybijał właśnie dwunastą… – zaczął.
– Ale w holu nie ma zegara!
– Cicho, Jim. Zaburzasz rytm opowieści! Ale niech ci będzie: mój leciwy repetier wybijał właśnie pierwszą…
– Jaki repetier: Waterbury! Daj już spokój z tym wybijaniem.
– Dobrze więc. Całkiem się rozbudziłem i zupełnie jak nasza kochana gospodyni, nie mogłem już zmrużyć oka. Gdy tak leżałem, doświadczając tych wszystkich księżycowo-owadzich sensacji i tłumacząc je sobie niestrawnością, do pokoju wślizgnął się duch. Wtedy już wiedziałem, że śnię! To była kobieta, młoda zapewne i piękna, lecz przed oczyma stanęły mi zaraz rzesze tych kryjących się w cieniu sylwetek, które nas wczoraj nawiedziły. Do nich raczej wydało mi się podobne to biedne stworzenie! Spowita była w szal, pod którym odznaczał się jakiś spory tobołek… Rety, i szlag trafił napięcie! Ale słuchajcie dalej: niczym zbieg, niczym zaszczute zwierzę, owa opatulona zjawa przemknęła do starego biurka i, zdaje się, zwędziła zeń to i owo. Gdy się odwróciła, promień księżyca oświetlił krzyżyk, który zwisał z jej szyi na złotym łańcuszku… Widziałem, jak skrzył się czerwienią, gdy bezszelestnie sunęła do drzwi! A potem nie widziałem już nic.
– Okropny jesteś, Jack! Naprawdę ją widziałeś? A potem już nic? Jak myślisz, co to była za jedna?
– Nie jestem okropny z natury, tylko z zawodu. I tak, naprawdę ją widziałem. A potem już nic. Nie wątpię jednak, że był to prawdziwy, najprawdziwszy duch pokojówki, co uciekła z ukochanym. A do tego pokojówki kleptomanki!
– Jack, doprawdy! – obruszyła się Jenny. – Z tobą nie sposób się bać! Zjeżyłbyś nam chociaż po jednym włosie na karku!
– O wpół do dziesiątej rano nie jest to takie proste – zauważył George. – Słońce świeci, narzędzia hałasują! Ale jeśli nie wytrzymacie do zmierzchu, może mnie uda się co nieco zjeżyć… Bo wiedzcie, że zszedłem do piwnicy znaleźć Jenny tego jej ducha.
Wszystkie damy podniosły radosny okrzyk, a Jenny obdarzyła pana męża wdzięcznym spojrzeniem.
– Duchy to jeszcze nie powód, by wyłazić spod pierzyny – ciągnął. – Ale wasz gospodarz zwietrzył zbója i choć, będąc medykiem, łatwo się nie trwoży, postanowił jednak, ledwo żona zasnęła, ruszyć na zwiad. Nigdy więcej, daję słowo!
– Dlaczego?
– Och, George!
– Wziąłem świecę…
– I oberwałem – mruknął Jack.
– I obszedłem cały dom, piętro po piętrze, aż wreszcie…
– Wreszcie!
– … stanąłem w piwnicy. Śmiejcie się, śmiejcie, ale na moim miejscu nie byłoby wam do śmiechu. W tych ciemnościach świeca daje mniej więcej tyle otuchy, co świetlik w Jaskini Mamuciej, a każdy krok grozi wpadnięciem do studni. Zatrzymałem się naprawdę w samą porę! Opuściłem świecę i wtedy ją zobaczyłem: skuloną u moich stóp, otuloną szalem kobietę! Mało brakowało, a bym się o nią potknął albo przez nią przeszedł! Nikły płomień oświetlał jej dłonie – drobne, białe dłonie, zaciśnięte na studziennym łańcuchu – i czerwony krzyżyk, który miała na szyi. Wypisz, wymaluj, jak to opisał Jack! Nie wierzę w duchy, a nieproszonych gości w środku nocy wprost nie cierpię, toteż przemówiłem do niej dość ostro. Zdawała się tego nie słyszeć, więc pochyliłem się i spróbowałem ją chwycić… A potem wróciłem na górę.
– Jak to?
– Dlaczego?
– Co się stało?
– Otóż nic. Bo wcale jej tam nie było! Zwykła niestrawność, jak sądzę, na którą, jako lekarz, znam lepsze remedia niż ciemność, samotność i piwniczne wyziewy!
– To najbardziej interesująca, ruchliwa, nieuchwytna zjawa, o jakiej kiedykolwiek słyszałem! – wykrzyknął Jack. – Jestem najzupełniej pewien, że skrywa w tej studni nie lada skarb! Srebrne kielichy, szlachetne kamienie… Wnoszę, byśmy natychmiast się tam udali!
– Dokąd, Jack? Zgłębić studnię?
– Zgłębić tajemnicę!
Za jednomyślną aprobatą nowiutkie batysty i śliczne trzewiki ruszyły na dół w asyście usłużnych dżentelmenów, którzy prześcigali się w żartach, tak licznych, że brzmiały na wymuszone.
Stara przepastna piwnica była tak mroczna, że musieli wrócić po lampy, a studnia tak ponura, że panie odsunęły się z przestrachem.
– Ducha idzie wyzionąć – mruknął Jim. – Może lepiej zostawić go w studni?
– Myślę – odparł George – że w niej czeka na nas prawda i że najwyższy czas ją wydobyć. Pomożesz mi z tym łańcuchem?
Jim chwycił łańcuch, George – skrzypiącą korbę, a Jack udzielał się słowem:
– Hej ha, kielichy wznieśmy! Może znajdą się i złote! Kręć, George, kręć, tylko się nie przekręć! Dalej, tak trzymać! Jestem z wami duchem!
Im łańcuch był krótszy i lżejszy, tym ciszej mówił Jack, aż wreszcie ucichł zupełnie; w pełnym napięcia milczeniu patrzyli, jak z ciemnej, wodnistej otchłani wynurza się wiadro. Wszyscy zaglądali do środka, wzdrygając się przy tym, i niepewnie sprawdzali smętną zawartość.
– Sama woda.
– I błoto.
– I coś jakby…
Wylali breję na klepisko, a chwilę potem dziewczęta wybiegły przed dom, gdzie prażyło słońce, pachniało drewnem, gdzie uwijały się piły i stukotały młotki. Panie milczały, póki nie dołączyli do nich panowie, a wtedy Jenny zapytała nieśmiało:
– Jak myślisz, ile ono miało, George?
– Pewnie ze sto lat. W tej wodzie było wapno, a wapno konserwuje. Ach… masz na myśli…? Nie więcej niż miesiąc. Zupełne maleństwo.
Po tych słowach ponownie zapadła cisza, przerwana dopiero krzykiem robotników. Usunąwszy podłogę i ściany zmurszałego ganku, przebili się wreszcie do kamiennej piwnicy i zalali ją światłem. A tam w dole, w dławiącym uścisku korzeni olbrzymiej wistarii, leżały szczątki kobiety, która u szyi miała wciąż szkarłatny krzyżyk na cienkim, złotym łańcuszku.