mężczyzna trzyma na kolanach pudełko.
wewnątrz leży na plecach
żuk, który zastygł.
mężczyzna nie wie, co jest w środku,
po prostu nazywa to żukiem.
miasto trzyma na powierzchni pudełko.
wewnątrz leży na plecach
mężczyzna, który rodzi.
miasto nie wie, co jest w środku,
po prostu nazywa to mężczyzną
to w końcu wstaje, chowa pudełko
pod łóżkiem. w pracy będzie stawiać
ściany. ulica żyje, jeszcze
chodzi, poruszona do kości, po szpik asfaltu.
pociąg przejechał miasto
i powolutku umiera.
opuszczam wszystkie domy,
pudełka, żuki. rozwiązuję układ.
proboszcz puchnie jak balon. orzeł płacze,
gdy my płaczemy. dlatego zrywamy się z przyrki,
lekką dłonią markując podpis? w parku grzebią liście.
zgodnie stwierdzamy, że z liści schodzi skóra.
jesteśmy prawie na miejscu. on był kwarcowym homarem,
wspinającym się po ścianie jak pod szczupły szczyt.
teraz jest stuletnim żółwiem. wpuszcza nas, ale nic
nie mówi, zaniechał mowy, tak jak można zaniechać się
nie pokażę wam języka, nie przetłumaczę zaklęć.
w kieszeniach ciuła kamyczki. karmi nimi wróble.
w samym środku postawiono cerkiew.
długo ją tuczono, aż wreszcie sama poczęła
rozpychać się na boki. byliśmy głodni,
weszliśmy po pokarm.
to tutaj falafel smakuje kebabem.
za rogiem łypie dziwka śledząc psa.
tubylcy mielą, mielą język.
i nagle zgrzyt opon przed świątynią
wywołał nas na zewnątrz,
którego już nie było – była cerkiew
z niebieską kopułą, niebo ponad
cisnąłem do torby coś,
co pachnie jak mirra,
co chyba jest miętą.