Nota od tłumaczki

Niekrolog (Skorosmrtnica) Any Grbić to zbiór opowiadań, który składa się z sześciu cyklów (Pewna nieoczekiwana wiadomość, Nad przedmieściami nie latają ptaki, Szkice z minibusu, Niekrolog, Na usta, Fajerwerki). Każdy cykl zawiera pięć niezatytułowanych opowiadań. Często są one niepoprzedzone jakimkolwiek wstępem, zaczynają się w nieoczekiwanych momentach, a ich punktem wspólnym jest refleksja nad przestrzenią. Jako całość zbiór Niekrolog stara się humorystycznie i ironicznie opowiadać o poważnych, a jednocześnie codziennych sprawach człowieka, który znalazł się w sytuacji granicznej.

Z CYKLU
NAD PRZEDMIEŚCIAMI NIE LATAJĄ PTAKI

***

Prowincjonalne domy kultury przeobraziły się w sklepy, przed którymi kilku facetów w gumowych klapkach marki Abibas łoi piwo. Jeden mówi politycy to złodzieje, drugi klnie siarczyście, trzeci spluwa za siebie, a czwarty, jeśli akurat stoi obok, w ciszy wdeptuje w ziemię kawałek blaszanej rynny. W takim towarzystwie trudno spotkać Jovana Vokanovicia – jedynaka, potomka sławnej rodziny z Desmirovca, posiadacza niepełnego wyższego wykształcenia, a także człowieka o wyrafinowanych gustach, który wakacje spędza na greckim wybrzeżu. Jovan zazwyczaj nie robi zakupów w tym sklepie zawalonym lokalnymi produktami klasy C, spośród których najbardziej odstręcza go widok wytłaczanki pełnej obsranych jaj, która stoi tuż obok kasy. Dopiero kiedy nie ma siły jechać do miasta, by tam zaopatrzyć się w dobrej jakości towary niemieckich i francuskich producentów, o których jako dyplomowany ekonomista in spe wie całkiem dużo, zmusza się do rejsu przez mielizny sklepiku. Byłoby mu łatwiej, gdyby nie musiał spotykać tam kasjerski Jagody Velikić, wysokiej jak krzyż przed cerkwią w Desmirovcu i ciemnej jak zimowe powietrze w pobliskiej Opornicy. Zęby Jagody, obecnie nadgniłe i czarno-żółte, były pierwszymi, z jakimi zetknął się język Jovana Vokanovicia. Przy każdym jej spojrzeniu przypomina sobie tamten wieczór w klubie bilardowym i nieprzyjemny dreszcz wstrząsa nim na myśl, że zostali razem i teraz całuje ją w te szczerbate usta. „Te szczerbate usta”, właśnie tak je nazywał, kiedy próbował oddzielić sklejone banknoty, patrząc przy tym na obsrane jaja, byle tylko uniknąć wyjątkowo smutnego spojrzenia Jagody Velikić. Za każdym razem, kiedy Jovan wchodził do sklepu, gasł blask jej oczu, które na co dzień figlarnie przemykają po klientach opowiadających mniej lub bardziej wybredne dowcipy, wbijała wzrok w podłogę. Jagoda była niemalże przekonana, że potrafi wyczuć zapach benzyny jego samochodu i rozpoznać go po dźwięku parkowania. Pełne odrazy spojrzenia Jovana niestety nie mogły zdusić motyla, który drżał między jej jajnikami i twardymi skrzydłami uderzał o inne narządy. Przeczuwała, że w każdej chwili może na nią popatrzeć, chwycić ją za rękę i powiedzieć: „Jagodo, chciałbym się z tobą ożenić”. Ale Jovan nigdy nie ożeni się z Jagodą. Do czterdziestego ósmego roku życia będzie żył za pieniądze rodziców, w okolicach czterdziestki znajdzie sobie dwudziestolatkę, której otworzy salon fryzjerski, ona urodzi mu dwoje dzieci – jedno brzydkie, a drugie ładne – a on czasami będzie ją zdradzał z jej przyjaciółką, znaną w okolicy ze swoich ptysiów z kremem. Jagoda przesuwa palcem po taśmie klejącej, której nijak nie da się odlepić od lady, i układa suche bochenki na jutro, a łza rozczarowania spływa jej po policzku. Dziewczyna nie wie jednak, że Jovan Vokanović w całym swoim życiu – od dzisiaj, kiedy rzucił przed nią dwadzieścia dinarów, aż do śmierci na marskość wątroby – nie doświadczy chwili, której intensywność równałaby się wrażeniom, jakie jej dostarcza codzienne żartowanie. Kiedy w sklepie pojawia się jakiś przystojny chłopak, Jagoda najpierw głośno opowiada koleżance dowcip, potem nagle spuszcza wzrok, dłonią zakrywa czoło i rozciąga usta w uśmiechu, pokazując dwa rzędy żółto-czarnych zębów. Dziewczyna nie zdaje sobie z tego sprawy, ale jutro znów się tak uśmiechnie.

Z CYKLU
SZKICE Z MINIBUSU

***

Pierwszy obraz olejny malarza Nešy Nedeljkovicia został sprzedany właśnie w minibusie firmy Gea nieopodal Bujanovca. Przyjaciel zaproponował pięćdziesiąt euro, tak wynikało z esemesa, a Neša był wdzięczny Bogu, że jeszcze nie przekroczył granicy i mógł odebrać tę cudowną wiadomość. Najpierw chwilę patrzył na komórkę, a potem zaczął kombinować, jak w odpowiedni sposób oznajmić to swojej żonie Đurđi Nedeljković, która w tym przełomowym momencie wzorowo chrapała na dmuchanej poduszce samochodowej, jednym palcem przytrzymując płócienną torbę pełną dinarów. Po kilku minutach Neša delikatnie obudził żonę, pokazał jej obraz i zapytał, czy wolałaby zatrzymać go w domu, czy podarować przyjaciołom. Đurđa, która doceniała to, że mąż po przejściu na emeryturę wkroczył w świat sztuki i odtąd dzieli z nią zainteresowania, nieco obojętnie zaproponowała, żeby podarować obraz przyjaciołom. Neša aż podskoczył na siedzeniu i, co zdziwiło nawet jego samego, prawie krzyknął, zanosząc się śmiechem: „Tego nie możemy oddać!”. Emerytowana nauczycielka muzyki Đurđa Nedeljković wyprostowała się na siedzeniu i spojrzała w zaczerwienione oczy męża, który szorstkim językiem właśnie zamierzał oblizać oprawki okularów. Była to najważniejsza chwila w życiu Nešy Nedeljkovicia, zawsze wiedział, że w końcu i do niego uśmiechnie się szczęście. Myślał o tym, kiedy dziewczyny dawały mu kosza, bo miał pryszcze, kiedy umarli jego rodzice, a on, mimo że był prymusem, nie dokończył studiów prawniczych i potem przez resztę życia musiał obmacywać schorowane bebechy samochodów Yugo. Neša Nedeljković wiedział, że nadejdzie kiedyś dzień taki jak ten, kiedy z jego palców złuszczą się nagromadzone resztki oleju samochodowego. Rozkwitł niczym drzewa na jego obrazach. Myśli Nešy szybowały ku siódmemu niebu. „Może ma udar”, pomyślała nieco naiwnie Đurđa, wpatrując się w pulsujące skronie męża. „Jego nie możemy oddać, bo został kupiony”, wykrztusił, a właściwie wyskrzeczał Nedeljković zmienionym głosem, piskliwym i szorstkim jednocześnie. Emerytowana nauczycielka muzyki zerwała się z miejsca wyraźnie szczęśliwa, pocałowała go w usta zadbanymi wargami i kilka razy zacmokała w powietrzu. Później długo wpatrywali się w ten obraz, który sfotografowali telefonem, tak samo jak wszystkie inne – łącznie osiemdziesiąt prac namalowanych przez Nešę w pierwszym roku emerytury. Ten spodobał się najbardziej. „To dzięki niej” –Đurđa pokazała na cieniutką rzeczkę, spływającą od koliby aż do wzgórza w tle obrazu – „zobacz jak żywo ją namalowałeś”. „Nie, najbardziej spodobały im się chmury”, odpowiedział Neša, muskając palcem mały ekran telefonu, jakby próbował dotknąć obłoków. Na albańskiej stacji benzynowej wszyscy wyszli z minibusu, żeby odetchnąć świeżym powietrzem, wyprostować nogi i postać obok stołu z papierosem albo drogim burkiem. Đurđa i Neša Nedeljkoviciowie zostali na swoich miejscach, zapatrzeni w mewę na obrazie i przekonani, że to właśnie dzięki niej dzieło znalazło nabywcę. Neša Nedeljković położył głowę na ramieniu żony, a godzinę później spał z czołem wspartym o chłodną szybę pojazdu trzęsącego się na dziurawej drodze. Emerytowana nauczycielka muzyki nadal trzymała w ręce komórkę ze zdjęciem i przyglądała się szałasowi z wikliny oraz bystrej rzeczce, która wypływała zza nieproporcjonalnie namalowanego wzgórza, a także mewie lecącej wprost na zapatrzonego w nią widza. Patrzyła na śpiącego Nešę, którego ręce drżały niczym łapy kota. Đurđa wiedziała o geniuszu męża, zanim został on odkryty przez innych, teraz jednak poczuła strach:  a co jeśli Nešy woda sodowa uderzy do głowy? Co jeśli znajdzie młodszą żonę, przeprowadzi się do Paryża, tam zacznie otwierać wystawy, jeść kawior i pić szampana? Ciągnące się za oknem pasmo autostrady przecięło Đurđę i rozwlekło jej wnętrzności za pojazdem. „Nešo”, zbudziła go. „Nešo, a gdybyśmy nie sprzedawali tego obrazu? Bardzo go lubię”. Zaspany Neša przez chwilę milczał, a potem pogłaskał ją po głowie na znak zgody: „Znajdziemy inny”, powiedział i prędko znów zapadł w niewinny sen. Đurđi udało się – a wiedziała, że sekundy dzieliły ją od niepowodzenia – uratować ich od wielkiej tragedii, która zaprowadziłaby jej męża do Amsterdamu, a może nawet do Nowego Jorku i jeszcze dalej. A jednak nie mogła przestać wyobrażać sobie, jak Wschód słońca na rodzinnej ziemi Nešy wypełnia całą przestrzeń szerokiej hali muzeum Pompidou. I jak wszyscy go podziwiają.  

***

Trzysta pięćdziesiąt cztery kilometry za Belgradem Marina przypomina sobie, że dobrze byłoby coś zjeść. Ostrożnie wyciąga bułkę z parówką, ale wszyscy słyszą, co robi, reklamówka mnie się i szumi jak morze. Teraz będzie musiała zaproponować jedzenie innym pasażerom. I to akurat bułkę z parówką, której nie da się podzielić. Trudno, tak trzeba. „Chce pan trochę, nie, w porządku, oczywiście” – i wreszcie zanurza drobne, ostre zęby w wysuszonym cieście francuskim. Minibus akurat zatrzymuje się na stacji benzynowej i Marina próbuje skończyć posiłek na zewnątrz. Właśnie wraca z uczelni – trzy razy w tygodniu jeździ na trasie Gračanica-Belgrad. Czasem śpi u siostry w Borčy, ale coraz częściej wstydzi się prosić o nocleg, a siostra sama też nie proponuje, nudzi ją spędzanie czasu z kimś, kto tak uporczywie milczy. Kiedy Marina, córka najbogatszych ludzi w okolicy, zapisała się na studia doktoranckie, wreszcie poczuła, że wszyscy są z niej dumni. Z powodu pryszczatej twarzy nigdy nie mówiono jej, że jest ładna, tylko mądra, ale po kilku latach otrzymywania dobrych ocen przestało to mieć znaczenie. Teraz jednak odżyła na nowo: sąsiedzi nazywają ją poważnym naukowcem i pierwszą osobą we wsi. Gdyby nie trądzik, opowiadano by, że kogoś sobie znalazła i wcale nie studiuje, tylko się puszcza, a rodzice próbują to ukryć. Tymczasem wszyscy uwierzyli, że jest doktorantką i zawsze, kiedy przyjeżdża, zadają jej zasłyszane w telewizji pytania. Ona odpowiada cicho i zwięźle, co doprowadza ich do szału, bo liczyli na mędrca, a dostali niemowę. Innego doktoranta niestety nie mają, więc muszą zadowolić się krótkimi komunikatami Mariny i jej niezgrabnym splataniem cienkich palców. Ale nie wiedzą, że ostatni raz wraca z Belgradu i już nigdy więcej do niego nie pojedzie, bo zdaniem inteligentów z miasta nie zasługuje, by nadal żeglować po uczelnianych wodach. Sama była w szoku – studentka, która do tej pory zdobywała same piątki, oblała rok z powodu naiwnych, emocjonalnych prac o Braciach Karamazow, w których pisała, że Alosza jest aniołem, na co zszokowany profesor oddał jej indeks, a koleżanka z ławki uśmiechnęła się triumfalnie. „Tak to jest, kiedy studiują pięć lat na prowincji, a potem przenoszą się do stolicy, żeby pochwalić się dyplomem porządnej uczelni”, usłyszała wytrącona z równowagi Marina, gdy ostatni raz opuszczała wymalowany ochrą gabinet swojego profesora. I proszę, oto naciąga rękawy na zmarznięte palce i nadal próbuje zrozumieć, co się właściwie stało, aż na trawniku przed stacją OMV dociera do niej, że odebrano jej dotychczasowy sens istnienia. Stres i miejski pył powodują, że jej blada twarz wygląda jeszcze gorzej, łój sieje spustoszenie pod cienką skórą. Kierowca minibusu warczy na pasażerów, żeby wsiadali, bo nie ma ochoty jechać dziesięć godzin. Gdybyście tylko zobaczyli Marę, ona nie wchodzi, nogi wrosły w ziemię, a rozluźnione palce bezwładnie zwisają wzdłuż ciała. Wie, że nie może wrócić do domu i dlatego jej ciało zdrętwiało, teraz udaje, że jest dębem. Kierowca się wścieka, podróżni zajęli już swoje miejsca. Podchodzi do niej jakaś kobieta, ale ze strachu odstępuje na metr, gdy dostrzega jej obojętne spojrzenie. Ludzie czekają na ruch Mary, minuty mijają, ale ona ani drgnie, jej włosy falują na wietrze. Mara jest teraz pochodnią. Oświetla samą siebie i wie, jak głęboko sięga to światło. Kierowca traci cierpliwość i sportowa torba ląduje na ziemi obok niej. Mara wzdryga się i odsuwa, kierowca i pasażerowie jeszcze raz oczekująco patrzą w jej stronę, ona odpowiada im lekkim i wstydliwym uśmiechem, podnosi prawą rękę, jakby ich pozdrawiała. Kiedy zamykają się drzwi transita, przypomina sobie słowa profesora: „Pani jest naukowym i pisarskim zerem, wstyd”, więc chwyta torbę i rusza w stronę zjazdu z autostrady. Skręt na Velike Drenove, nawet go nie zauważa. Policzki Mary drętwieją od chłodnego nocnego powietrza i dziewczyna – może po to, by rozruszać mięśnie – otwiera szeroko usta, bezwiednie wydając okrzyk: „Alosza był aniołem!”. Potem idzie do monastyru świętego Eliasza i zostaje tam do końca życia.

Z CYKLU
FAJERWERKI

***

Ljiljana, rozczochrana od ciepłego wiatru, dochodzi do mieszkania, szczęśliwie nie spotykając po drodze, ani nawet nie widząc w oknie bloku, żadnego sąsiada. Przerwy między budynkami są mroczne, mleczne i ciche. Przeżuty dzień wlecze się za nią jak dobrze odkarmiony pies. Nagle ma wrażenie, że ktoś przywiązał jej do nogi sznurek z brzęczącymi konserwami, więc odwraca się w panice, by wyzwolić but z plastikowej siatki i za wszelką cenę uniknąć hałasu.

Wchodzi do mieszkania, głośno trzaskając drzwiami, i zostawia za sobą niezbyt udany dzień. W telewizji prezydent narzeka, że nikt go nie lubi. Ljiljana mamrota coś w rodzaju „pocałujmniewdupę”, zmienia kanał, przesuwa ciężar ciała z jednego pośladka na drugi, a potem idzie do kuchni zrobić sobie chińczyka. Na kolację zawsze to samo, miska gorącego makaronu o nieziemskim zapachu, pełna węglowodanów i glutaminianu sodu. Tak samo żywiła się na studiach reżyserskich, dopóki nie zrozumiała, że takie wykształcenie zupełnie jej nie interesuje. Teraz sprzedaje okropne pastele na deptaku. Bierze od autorów po dziesięć procent, nie odzywa się do turystów, jeśli sami jej nie zagają. W zimie nosi plecione granatowe czapki i wiatrówkę, którą z Holandii przywiózł jej brat. W lecie na koszulce zwykle ma logo jakiejś korporacji. Ljiljana – American Tobbaco, Ljiljana – Grill Žare, Ljiljana – bądźmy razem. Paznokcie obcina do krwi i jest przewodniczącą rady mieszkańców, bo nikomu innemu nie starcza czasu, a ona nie ma męża ani dzieci. 

Sąsiadka Ceca uznała kiedyś, że koniecznie musi ją doprowadzić do porządku i przywrócić jej dawny blask, choć, szczerze mówiąc, Ljiljana nie miała pojęcia, o jakim blasku mowa. Ceca przyniosła paczkę ciastek oraz opakowanie blond farby do włosów, po czym dwie godziny kombinowała coś z głową Ljiljany, która piekła jak by ktoś wsadził ją do ula. Później jeszcze godzinę rozczesywała cienkie włosy, zrobiła jej nawet makijaż. Zadowolona z efektu wpatrywała się w Ljiljanę przez pół godziny, po czym wróciła do męża, z którym od dawna nie uprawiała seksu. Przez kolejne lata, dopóki kolor całkiem nie zbladł, biednej Ljilji wyrastała z głowy jasna słoma – wyglądała jak wiejska lisica, codziennie przeganiana z miejsca na miejsce. 

Ten brak męża i dzieci wśród sąsiadów w bloku powodował nieustanne komentarze. Młodzi mówili, że jest lesbijką, starsi, że cierpi po pierwszej miłości. Ale teraz, kiedy skończyła czterdzieści pięć lat, nawet sąsiadki znudziły się jej sytuacją, więc dały spokój. Wciąż nie dostaje jednak zaproszeń na kawę lub imieniny, a kiedy przychodzi po składki na windę, inne kobiety ograniczają się do uprzejmego uśmiechu. Zresztą Ljiljana i tak by nie weszła, interesuje ją wyłącznie samotność na piętrze numer pięć, z którego widać cały sąsiedni blok. Czasem godzinami obserwuje komórki pełne życia i ludzi przemieszczających się z pokoju do pokoju. Czuje się wtedy częścią czegoś większego i prawie nigdy nie jest samotna. Słyszy sąsiadów-ptaki, jak uderzają skrzydłami o swoje klatki, i przez chwilę się z nimi utożsamia, ale potem dociera do niej, że nikt jej nie posiada, nikt jej nie podaje jedzenia prosto do dziobu. Wtedy zaczyna ich nienawidzić. Czasem, kiedy późno w nocy tylko u niej pali się światło, słyszy jak kosmos bez przeszkód uderza w jej okna, więc biegnie do sypialni i czym prędzej zasypia. 

Już jedenasta, a wszystkie światła zapalone, bloki ogrzewają się i skwierczą w cieple pomimo chłodnej grudniowej nocy. Ljiljana zauważa, że sąsiadce z czwartego piętra wymknęło się coś niestosownego, więc wszyscy milkną i podnoszą kieliszki do ust. I nagle, akurat gdy ciszę przerywa jej ulubiona bohaterka, wokół słychać pękanie, potem świst, a na koniec straszliwy odgłos ostrzału z powietrza. Ljiljana zeskakuje z krzesła i biegnie do przedpokoju. Drżącą ręką chwyta się ściany, żeby utrzymać równowagę, podczas gdy strużka ciepłego moczu spływa jej po udzie. Przez okna widać czerwone światła obrony przeciwlotniczej, a Ljiljana znowu słyszy odgłosy potężnych wybuchów. Zbiera się jednak w sobie, chwyta buty i zaczyna zbiegać po schodach. „Nie wolno windą!”, przypomina sobie. Z korytarza dociera przerażający hałas stłoczonych ludzi. Na drugim piętrze sąsiadka mówi coś niewyraźnie do Ljiljany, trzymając się drzwi, jakby była pijana. Przed schronem numer 44 Ljiljana znajduje się dokładnie po siedemdziesięciu ośmiu sekundach od rozpoczęcia manewru. Z przerażeniem odkrywa, że schron jest zamknięty na kłódkę, podczas gdy za jej plecami nasilają się wybuchy. Na zatrzaśniętych drzwiach odczytuje napis: „Si-łow-nia Ba-la-ton”.

Silny wybuch wstrząsa ziemią i Ljiljana przewraca się na zamarznięty beton, rękami zakrywa rzadkie włosy. Wszystko jej się trzęsie – tkanki, mięśnie, tłuszcz. Woda, falując, dochodzi jej do gardła i wylewa się przez oczy. Ljiljana płacze głośno, jękami próbując przekrzyczeć hałas spowodowany przez wroga. Zwinięta w kłębek w obłokach gęstego dymu, oświetlona blaskiem największych fajerwerków w mieście, głęboko przekonana, że trwa bombardowanie jak dwadzieścia lat wcześniej, kiedy przytulała się do matki i powtarzała „umrzemy, zaraz umrzemy”, nie wie, że pierwsza złośliwa komórka właśnie wypuszcza swoje macki w jej jelito. Rozbawieni ludzie świętują, piją importowanego szampana, puszczają fajerwerki, które farbują szare niebo na czerwono, machają zimnymi ogniami i szczypią się w policzki.

W hałasie zrodził się rok 2019, Rok Szczura, na bazarach sprzedawano mocno wycięte kostiumy kąpielowe, dwukrotnie wzrosła liczba pand w Chinach, a do kablówki Ljiljany dodano nowy kanał.



Ana Marija Grbić (ur. 1987 w Belgradzie) – ukończyła studia z literatury porównawczej,  obecnie przygotowuje doktorat z literaturoznawstwa. Opublikowała trzy tomy poetyckie: Da, ali nemoj se plašiti (2012), Venerini i ostali bregovi (2014) oraz Zemlja 2.0 (2017), biografię słynnego jugosłowiańskiego zespołu Idoli, a także zbiór opowiadań Srneća leđa (2021). Jest założycielką organizacji poetyckiej ARGH!, w Radiu Belgrad 2 prowadzi program Klub 2.

Aleksandra Wojtaszek – doktor literaturoznawstwa, bałkanistka, dziennikarka i tłumaczka. Przekłady, reportaże i wywiady publikowała m.in. w „Herito”, „Tygodniku Powszechnym”, „Dzienniku Gazecie Prawnej”, „Ha!arcie”, „Krytyce Politycznej” i „Dużym Formacie”. Należy do kolektywu tłumaczeniowego Rozstaje.