Ahoj, kapitanie, nasz słodki kapitanie, odkąd porzuciłeś załogę, są tacy, co mówią, że wreszcie się na coś przydałeś. Ahoj, łajbo, stara łajbo, ty już z rybami na dnie i na wszystko maszt kładziesz, a my tyle dni o suchym pysku, rzucamy się we śnie, pękamy ze śmiechu i liczymy trupy. Ahoj, nieudacznicy, krętacze i wariaci, dobrze się przypatrzcie, bo ten spłacheć parszywej ziemi to ostatni ląd, jaki macie pod stopami. Kamienie i sól. Mówię też o sobie. Horyzont się zapadł jak brzuch. No i nic. Zbliż się i graj, Czarnobrody, swój fałszywy lament na trąbce. Wieczorem zakrzyczą nas mewy. Na razie flauta i ostre słońce.
Ej, głodomory, kiedy wy tu sobie leżycie, ja, milczek, cykor i popychadło, przed i po dwudziestych urodzinach nazywany Krzysiem, niedawno przechrzczony na Ponurego Feliksa, bo każdy dostał nowy przydomek, następnie przebrany w płócienne spodnie, koszulę bez guzików i bikorn z białą czachą oraz uzbrojony w atrapę pistoletu i drewnianą szablę, siedzę pośrodku was i przeklinam dzień, w którym wszedłem na pokład Krakena, tej diabelskiej krypy, by wziąć udział w ustawionej bitwie, mającej się skończyć klęską naszej załogi, niewolą i upokorzeniem na oczach gapiów. Przeklinam, bo właśnie tego uniknęliśmy, a wpadliśmy w syf, którego nikt się nie spodziewał. Przeklinam, bo jedynie biadolenie mi zostało i trzymam się go jak ostatni mleczak dziąsła, wymacany i rozhuśtany przez język.
Wasze troski i bóle latają mi koło rufy. Sio, bąki, teraz brzęczę ja. Mogło mnie tu wcale nie być, spłacam cudze długi zamiast głową przebijać mury i przeskakiwać kałuże.
Na miejscu zbiórki chłopak o twarzy konika morskiego odczytał listę obecności i przydzielił nam nowe imiona. Zapamiętałem tylko swoje. Było nas ponad dwadzieścioro, nikt nie sprawdzał, czy jesteśmy tymi, za których się podajemy. Przed wschodem słońca przeszliśmy niemrawo pustymi ulicami, ziewając jak foki. Ożywiliśmy się dopiero na placu, gdzie stały ufundowane przez bogatszych od nas narzędzia do wymierzania kar: pręgierz, beczka, wóz z klatką, gąsior, dyby.
Wypatrywaliśmy czegoś niedużego, a tymczasem Kraken okazał się galeonem o trzech masztach, z łbem morskiego stwora wyrzeźbionym na dziobie, jego ślepia jarzyły się na zielono i czerwono, a macki oplatały burtę. Na pokładzie przywitał nas młody kapitan, zaraz odepchnięty przez dryblasa z hakiem zamiast prawej dłoni i drewnianą protezą lewej nogi. Ten drugi rozdał broń, ustawił nas w szeregu i zaczął się wzdłuż niego przechadzać. Jestem waszym hersztem!, krzyczał. Słuchajcie, szczury lądowe, co was czeka! Królewskie wojska dogonią nas, otoczą, narobią huku i dymu, dokonają abordażu, spuszczą nam łomot i uwolnią tego tu – wskazał hakiem staruszka, który leżał związany na płachcie brezentu – potem zawloką na swoje statki, poprowadzą skutych przez miasto, odczytają przewinienia i ogłoszą wyroki. Czy to jasne?
Niedługo potem wypłynęliśmy. Żułem plaster imbiru i unikałem widoku morza. Obok mnie usiadł chudzielec z długą szyją, na której głowa nie trzymała pionu, więc uderzał w nią raz z jednej, raz z drugiej strony. Podtykał mi piersiówkę z rumem i zachęcał mruknięciami do łyknięcia. Cuchnął tytoniem, ale dało się go znieść, bo milczał, nie to co reszta. Popijaliśmy i wdychaliśmy wyziewy z bebechów Krakena, a mewy krążyły nad nami i zagłuszały pomruk z jego wnętrza. Założyłem kapelusz czaszką do tyłu, dla osłony przed słońcem i na postrach temu, co chciałoby mnie zaskoczyć.
Stromy klif z resztkami spalonej karczmy oddzielał nas od zatoki. W miarę, jak się do niej zbliżaliśmy, pewien chojrak coraz głośniej tupał o pokład i okrzykami zagrzewał do walki. Niektórzy dali się na to złapać i dołączyli, ja zamierzałem przetrwać cały bajzel bez wyciągania własnej szabli i bez obrywania cudzą po głowie. Popisy przerwał herszt, kazał nam się ustawić na wyznaczonych pozycjach, dał znak, a wtedy wznieśliśmy ostrza i pistolety. Dzień zapowiadał się suchy i słoneczny, ale ni stąd, ni zowąd nadciągnęły chmury, wiatr szarpał mi ubraniem, a w twarz siekły drobne, zimne krople.
Trzy królewskie galeony dopadły nas zaraz po tym, jak wyłoniliśmy się zza klifu. Pruły naprzód z wydętymi od wiatru żaglami. Huknęły działa, odpowiedzieliśmy swoimi i rzuciliśmy się do ucieczki. Czarne chmury kotłowały się tuż nad statkiem, a wiało tak, że ledwo staliśmy na nogach. Wtem chlusnęło jak z rynsztoka i zatkało mi oddech. Herszt zapędził nas pod pokład, gdzie wykręciliśmy wodę z ubrań i wychyliliśmy po kuflu cienkiego piwa. Gapiłem się przez bulaj na sine niebo i uderzające w burtę fale. Wkrótce pomocnicy kapitana opuścili klapy na iluminatory i dokręcili śruby. Przeszedł szmer, że zawracamy do portu. Nagle Kraken przechylił się na prawą burtę, spadłem z ławki i rąbnąłem w kogoś. Wstałem i poleciałem w drugą stronę. Szkwał, pioruny i błogosławiona wasza mać! Oberwałem łokciem w wargę, nie zdążyłem jeszcze zetrzeć krwi, a już leżałem przygnieciony korsarzem z wypchaną papugą na ramieniu. Pieściła mi ucho swoim dziobem, jakby się domagała przysmaku w zamian za słowa pociechy, które skrzeczała na przekór niezapowiedzianej ciemności.
Żwawo, umrzyki, śpiewajcie kantyczki. Trzymać rytm, płyniemy wbrew wiatrom i prądom. Nie macie wioseł? Urwijcie ręce i nogi towarzyszom, którzy opadli z sił. Tratwa przecieka i krew ją zalewa? Łatajcie skórą, bydlaki, zębów użyjcie zamiast gwoździ. Szybciej, dawać łby, oskubiemy je do cna i spleciemy z włosów żagiel. Wypruwać żyły, będą z nich liny. Hej ty, kładź się na plecach i stawiaj chuja na sztorc. Wciągać żagiel, nie żłopać szczyn. Do mnie, gruby, wystaw dupę i dmij. Nikt na nas nie czeka, suniemy przez odmęt z piosenką na ustach, byłaś, byłem, był.
Ocknąłem się jak wyrzucona z wody ryba, ruszając gębą i nie zwracając niczyjej uwagi. Zebrałem na język resztki śliny i oblizałem wargi. Leżałem poobijany na ziemi, chciało mi się pić i bolał mnie brzuch. Uniosłem się na łokciach i zobaczyłem Krakena. Mocno przechylony na bok, osiadł tuż przy brzegu, na tyle blisko, że odczytałem jego pozłacane imię, a nawet niedbale zamalowane, pojedyncze litery poprzedniej nazwy. Podobnie było później z nami. Obiecaliśmy sobie, że kto przeżyje, jeśli w ogóle komuś się to uda, opowiadając o tym, co się wydarzyło, będzie używać pirackich przydomków. Żeby się z tym oswoić, zwracaliśmy się więc do siebie tak: Admirale Anno, Blady Hektorze, Czarnobrody, Czerwona Mario, Generale Ścierwo, Kapitanie, bo nie miał nadanego imienia, Ponury Feliksie, bo liczę też siebie, Wesoły Rogerze.
Na razie jednak byliśmy w komplecie. Dali mi trochę wody i opowiedzieli, co się stało. Kiedy rozpętał się sztorm, pierwszy spanikował kapitan. Siedział teraz sam na uboczu, bez czapki i munduru, strzelał palcami. Dwaj jego pomocnicy próbowali ratować sytuację, ale sterowanie zawiodło i płynęliśmy tam, gdzie rzuciły nas fale i wiatr. O wyjściu na pokład nie było co marzyć, mogło z niego zdmuchnąć albo zmyć. W końcu statek walnął w coś, przechylił się i znieruchomiał. Sztorm minął, przez iluminatory było widać ląd, więc paru odważnych wyszło na zewnątrz. Zorientowali się, że jesteśmy na niezamieszkałej wyspie, wrócili i pomogli wydostać się reszcie, bo nikt nie chciał siedzieć w środku z dwoma trupami. Byli też połamani i zakrwawieni, no i ja, nieprzytomny, wyniesiony jak skrzynia ze skarbem i złożony na piasku.
Wspiąłem się na łagodne wzniesienie. Wyspa była niewielka, w kształcie bumeranga, co pochopnie uznałem za dobrą wróżbę. Na pofałdowanym terenie gdzieniegdzie wyrastały kępy zrudziałej trawy, bezlistne krzewy i pokrzywione drzewa niemal pozbawione gałęzi. Zszedłem na dół, tak że zniknąłem z widoku, załatwiłem się, po czym usypałem kopczyk nad rzadkim gównem, jakbym przeczuwał, że nie wrócimy prędko do domu, i zaczął się tu urządzać.
Rozbitkowie dreptali po plaży, trzymając przy spoconych czołach daszki z dłoni, i podnosili fałszywe alarmy, oślepieni błyskami słońca na falach. Krótkowidzów dało się rozpoznać po tym, że snuli się, patrząc pod nogi, zakłopotani swoją bezużytecznością. Kiedy nas stąd zabiorą, no kiedy, dlaczego jeszcze ich nie ma, prawie wszyscy zadawali sobie nawzajem to pytanie, a gdy padało na mnie, wzruszałem ramionami, bo wcale nie powinno mnie tu być, ja tylko kogoś zastępowałem. Po południu grupa śmiałków dostała się z powrotem na Krakena i wydobyła z niego trochę jedzenia, zapasy wody i beczkę piwa. Doszło do szarpaniny pomiędzy tymi, którzy chcieli zlinczować kapitana, a tymi, którzy stanęli w jego obronie. Zlitowali się nad chłopakiem, wlali w niego trochę i się rozbełkotał.
Dwadzieścia trzy lata, brak doświadczenia i uprawnień, pierwszy samodzielny rejs, pozwolenie od wuja, właściciela statku, dziewczyna na brzegu, niewygodne spodnie i lęk, wcześniej pasażer, obserwator, pomocnik, sterowanie pod nadzorem, blisko brzegu, tyle zdążył powiedzieć, zanim obrzygał sobie bose stopy, poprawił grzywkę i złapał nowy oddech. Kraken to dwusilnikowy superkuter rybacki wyprodukowany w latach sześćdziesiątych w Holandii, kupiony przez wuja za bezcen na licytacji komorniczej, wyremontowany i wystylizowany na siedemnastowieczny galeon, jak dwa poprzednie, do przewożenia turystów w dzień, kawalerów wieczorami, a panienek w bikini. Kapitan nigdy nie słyszał o naturalnej wyspie niedaleko wybrzeża, zwłaszcza bezludnej, ale nie mogliśmy być daleko, miał tylko wypłynąć i wrócić, na ratunek trzeba poczekać do rana, bo zapada zmrok, powiedział i pokazał ręką słońce, jakby grał w szkolnym przedstawieniu, klapnął i zasnął.
Sprzęt do nawigacji i komunikacji padł w czasie burzy, a telefony komórkowe razem z dokumentami i kluczami zostawiliśmy w szkole podstawowej, gdzie urządzono dla nas nocleg, szatnię i przebieralnię. Mówię o piratach, zbieraninie amatorów, która dostała szansę odpracowania długów, grzywien i występków na statku, bo żołnierze marynarki dostali pokoje w hotelu, ale oni byli profesjonalną grupą rekonstrukcyjną, wcielali się też w gwardię szwajcarską i niezidentyfikowane ofiary katastrof lotniczych. To zresztą bez znaczenia, tych kilka telefonów, które niektórzy ze sobą zabrali, i tak nie łączyło się z numerami alarmowymi w żadnym punkcie wyspy.
Najwięcej do powiedzenia o przyczynach katastrofy Krakena miał Blady Hektor, oczytana faja, choć nigdy dotąd nie był na morzu. Po pierwsze zabraliśmy na pokład diabli balast, czyli kobiety. Po drugie wypłynęliśmy w piątek, najgorszy dzień na rozpoczęcie rejsu. A po trzecie nikt nie widział Klabaternika, legendarnego pokurcza w kapeluszu wciśniętym na czoło, który powinien pojawić się na maszcie, kiedy zaczęły się problemy, a zniknąć dopiero, gdy nie było już szans na uratowanie statku. Skoro tak się nie stało, to znaczy, że byliśmy straceni, jak tylko odbiliśmy od brzegu.
Za to wieczorem dwóch histeryków pokłóciło się o to, czy bitwa z siedemnastego wieku między marynarką wojenną a piratami, którą mieliśmy zrekonstruować z okazji sześćsetlecia założenia miasta, odbyła się naprawdę czy zaangażowano nas do odgrywania bujdy na zardzewiałych resorach. Kolejne osoby wtrącały się lub były wciągane do tej awantury, a potem odpadały i rozpętywały własne, tak że zrobił się z tego balet na zgiełk bez orkiestry. Nic mnie to nie obchodziło. Rozbitkowie odwlekali sen, jakby się łudzili, że nie jest jeszcze za późno i zaraz zobaczą światła helikoptera lub statku. Było już ciemno, a od morza ciągnął ziąb, gdy padali po kolei, samotnie lub w grupach, szukając ciepła w czyichś nogach, ramionach i brzuchach. Niedobitki snuły się po plaży, podnosiły torebki po chipsach albo solonych orzeszkach i wsypywały okruchy do gardeł.
Dla większości z nas była to ostatnia noc na wyspie.
Mówią, że dobrze jest zapamiętać pierwszy sen w nowym miejscu, ma on być wróżbą na najbliższy czas. Zawracanie dupy. Najpierw się zamyka oczy, a potem otwiera, i jeśli to się uda, można uznać, że wróżba jest niezła. Śniło mi się, że mam ponad osiemdziesiąt lat i nie potrafię sobie przypomnieć, jak i kiedy przeleciało moje życie. Kto by z tego zgadł, co mnie spotka na wyspie.
Tego ranka skacowani rozbitkowie kłębili się przy brzegu, a im wyżej wznosiło się słońce, tym bardziej niepokoili się brakiem oznak nadciągającego ratunku. Kilku mężczyzn znów weszło na Krakena i opróżniło go z pozostałych zapasów. Niedługo znaczna część jedzenia i picia zniknęła, doszło przy tym do awantur i wyrywania przysmaków. Później ktoś wykopał rękami dół i z pomocnikami wrzucił do niego puste opakowania. Coraz więcej osób zerkało na mnie nieprzyjaźnie, bo trzymałem się z daleka. Przywykłem. Zanim tu trafiłem, często brano mnie za przygłupa z powodu braku reakcji na to, co się działo wokół. Na większość pytań nie odpowiadałem. Bywałem w życiu tak bierny i obojętny, że nawet sadyści tracili mną zainteresowanie. Ale to nieprawda, że się wcale nie przejąłem. Taki mój urok, że wszystko przychodzi do mnie z fatalnym niekiedy opóźnieniem: miłość, lęk, pieniądze.
Dlatego gdy wy tu sobie leżycie i trudno się wyznać, czy jeszcze coś z was będzie, mną nadal buja od wzburzenia do opanowania i wciąż złorzeczę, i żyję, bo własne złorzeczenia słyszę.
Cisza przed burzą, a przed buntem szepty. Bul, bul, towarzysze, pierwsi na łodzi, pierwsi na dnie. Rozrzedziliście tłum, a wtedy zobaczyłem pojedyncze twarze i usłyszałem imiona tych, co zostali na wyspie. Są momenty, o których mógłbym paplać godzinami, i godziny albo i dni, o których opowieść utknęła jak ość w przełyku.
Po południu paru cwaniaków ogłosiło, że ma dość czekania. Dobrali się do jedynej łodzi ratunkowej i zapowiedzieli, że odpływają, a gdy zobaczą pierwszy statek lub dobiją do portu, przyślą po nas pomoc. Chętnych na wolne miejsca nie brakowało. Zakotłowało się na płyciźnie. Najsłabsi odpadli po pierwszych ciosach, ogłuszeni wracali na plażę bez szemrania, nie oglądając się za siebie, desperaci walczyli do końca, wczepieni w burtę pazurami i zębami, znosząc bicie, gdy łódź nabierała prędkości. Ci, co dopłynęli z powrotem, otrząsali się z wody i krwi i unikali pozostałych. Triumfalne wycie uciekinierów wzbiło się nad terkot silnika i szum fal. Do stu tysięcy pożyczek, niech bank ma was w swojej hipotece!, zawołał któryś z nich, albo ja się przesłyszałem.
Nie miałem szans w bójce, dlatego w ogóle się nie ruszyłem. Razem z innymi tchórzami i pokonanymi śledziłem oddalającą się, przepełnioną łódź. Morze było niespokojne, wysokie fale pokryte białą pianą łamały się i wyrzucały na wyspę wodorosty. Szalupa podskakiwała i przechylała się. Nagle obróciło ją do góry dnem. Patrzyliśmy na unoszące się na powierzchni sylwetki. Jedni łapali się rozkołysanej łodzi, inni próbowali się wspiąć na nią albo utrzymać zdobyte miejsce, w czym przeszkadzały fale i inni tonący. Ubywało ich po jednym, dwóch, niektórzy pojawiali się jeszcze na moment i znikali na zawsze. Sprawa była rozstrzygnięta w momencie wywrotki, ale długo przyglądaliśmy się tym zmaganiom, bez satysfakcji i bez przykrości. W końcu stało się to nudne. Kiedy się ściemniło, poszliśmy spać.
Rano morze było puste i czyste.
Tak to się zaczęło.