Dawna wrogość

(1972)

Nasamprzód nauczyłem się wychodzić z uszu w mojej głowie. Najpierw z lewego, potem z prawego; było to wtedy, gdy wokół spadały bomby, a dym wzbijał się z trzaskiem w przestworza, gdzie huk silników wypełniał żarzący się czernią firmament.

Ja niczego nie zauważyłem, ale mówiono, że jest Bóg, który ma otwarte uszy, żeby mnie słuchać.

Najpierw zacząłem nienawidzić w tym hałasie uszu… a one teraz mszczą się na mnie dzień w dzień, odkąd bezlitośnie wyłączyłem je z konglomeratu mojego ciała; mszczą się zapachem zgniłych jaj, ale skorupki nie pękają i zamknięty w nich hałas nie wydobywa się na zewnątrz. W rzeczywistości uszy są opętane żądzą słuchania moich ust: wszystko się w nich skręca, ale nie dochodzą swoich roszczeń.

Drugą ofiarą mojej nienawiści są usta, które też znajdują się w mojej głowie; wyszedłem z nich tak samo i teraz są całkiem pogrzebane w swoim samolubnym jazgocie… doprawdy, usta to wir nienawiści wymierzonej w ucho w mojej głowie, które z kolei wysyła agresywne sygnały w postaci obojętności. To uparte ucho, złośliwe od głuchoty, jest równocześnie bezkształtem i praformą, spiralą eksplodującą do środka, modelem abstrakcyjnym, sałacianym liściem chaosu.

Ich relacje, właściwie niezasługujące na tę nazwę, sprowadzają się do nieregularnych odgłosów pracującej maszyny, jakby rozciągniętej między nimi, żeby funkcjonować jako agregat odpowiedzialności, którą potrafią się nawzajem obarczać, a następnie zrzucać z siebie.

Ucho – podniesione i skręcone do środka – oddzielone jest jednak w dalszym ciągu od ust – opadniętych i stulonych – ogromnym firmamentem, który od czasu do czasu przemienia się w czerwono-czarne kipiące piekło. Bóg, o którym mówiono, że zawsze ma otwarte uszy, wydaje się mieć zamknięte tylko usta. U mnie było odwrotnie, ale ja jestem maksymalnie oddzielony od jednych i drugich. Wyszedłem z nich i skazałem je na to, by o wszystkim wiedziały, do mnie dociera jednak tylko rzężenie ich dawnej wrogości.

Pić się chce

(1974)

Wieczorem, o letnim zmierzchu, przy lekkim wietrze południowo-zachodnim, ulice i place tego miasta wypełnia słodkawy, trudny do zniesienia trupi zapach.

Wszędzie zamykane są okna, pojedynczy spacerowicze wycofują się do przepełnionych restauracji zaryglowanych na cztery spusty. Wszyscy wiedzą, że chodzi o spaliny z fabryki, która znajduje się na skraju miasta i która wytwarza jakieś komponenty do produkcji środków piorących, że wygotowuje się tam w tym celu duże ilości trupów, zwierzęcych trupów, i zaczyna pracę po zapadnięciu ciemności.

Ale żaden tych, którzy piją w tych lokalach, nie wie, kiedy na ulicach przestanie śmierdzieć, bo okna i drzwi zamyka się także w knajpach, zaciąga zasłony i goście rozsiadają się na dobre, i zdaje się, że zamierzają pić do świtu. Unikają ulic, jakby bali się jakiejś epidemii, siedzą i piją, świadomi smrodu za drzwiami, który matowo fosforyzuje w nocy, przybierając postać niebieskiego gazu, wydaje się, że ten gaz wżera się w elewacje budynków, że słychać, jak coraz głębiej wysycha drewno w ościeżnicach, i tę świadomość trzeba w sobie utopić. Trzeba pić, dopóki wspomnienie tego wstrętnego gazu nie ustąpi miejsca upojnemu, chwiejnemu strumieniowi myśli, które będą już tylko krążyć wokół tumultu wewnątrz lokalu, coraz trudniejszego do ogarnięcia. Żółte i zielone jest wszystko, co może dać odpór zarazie. Przy żółtym kontuarze, pokrytym rosą, który niemal ginie w kłębach dymu papierosowego i dusznego powietrza, napełniane są niezliczone kolejki piwa. To stąd kufle, goniąc jeden drugi, wędrują na stoliki, obrusy zostały już zrzucone na podłogę, dlatego kufle suną szybciej po mokrych blatach prosto w otwarte ręce, wiele, bardzo wiele żółtych kufli zwieńczonych spienionym wieńcem. Wydają się nawzajem przenikać, tak że nagle widać jedną wielką, toczącą się ku człowiekowi falę chłodno-gorzkiej, biało-żółtej piany, ale dostatecznie jeszcze płaskiej, że nie trafia do okrągłych, otwartych ust, przelatuje nad biodrami i ze wszystkich otworów, które zamykają się ze ssącym odgłosem wlotów, wejść, końcówek, wypływają z powrotem nieprzyjęte resztki i w szybkim tempie rozlewają się koliście na podłodze; głosy w pomieszczeniu mają siłę i gwałtowność burzy, rozbrzmiewają w piersiach obecnych, a z ich szeroko otwartych ust jakby nie wydobywał się żaden dźwięk. Tymczasem pić się chce coraz bardziej, pragnienie wydaje się nie do ugaszenia i – już zmaterializowane, niemo dowodząc swojej obecności – kapie i ścieka ze wszystkich ciał; wnętrze otwartych ust przypomina zieloną gąbkę, która panicznie boi się wysuszenia, podczas gdy wszystkie klarowności w głowach zrobiły już miejsce spienionemu, pryskającemu i płynnemu odmętowi, a oczy przypominają już grzyby, żółta bryła kontuaru spoczywa niczym skała we mgle, i stamtąd przybywa druga fala, która rozbija się o szyje i zwilża włosy po raz pierwszy, a ty znów oberwałeś za mało, podnosisz się więc, prawie padając na ręce, które wyciągnąłeś przed siebie, chcesz zataszczyć swoje gnijące ciało w kierunku żółtego światła kontuaru, gdyż twoje pragnienie jest niepohamowane, ogromne, infernalne, ale trzecia fala cię odrzuca, przewraca, idziesz na dno, jak przez miękki, elastyczny kanał, przed którym rozstąpiły się przegrody wszelkich śluz, nieprzerwanie przepływa przez ciebie płyn; odchylając się do tyłu, czujesz, jak twoje pragnienie staje się śmieszne i groteskowe, podczas gdy pierwsze z twoich kończyn pędzą przed siebie, czujesz idiotyczne zielone pragnienie jakiejś istoty żyjącej w tym płynie, pragnienie, które istnieje nadal niezależnie od takiego czy innego zaspokojenia. Usta wszystkich obecnych zrobiły się szerokie jak fafle toczące pianę, napęczniały i zmieniły się w kudłate pyski, przedłużone w dzioby jak u ziemnowodnych zwierząt, wszystkie ciała są błyszcząco zielone i pokryte srebrnymi łuskami, wszystkie kończyny silne i sprężyste, zaopatrzone w rozcapierzone błony pławne, poruszające się wahadłowo płetwy, rybie ogony i rytmicznie wibrujące skrzela, wszystkie są istotami nurkującymi, pływającymi i ślizgającymi się, które wyrzucają z siebie strumienie pęcherzyków powietrza i dotykają się otwartymi pyskami, to przerażające, jak w obscenicznym błogostanie na wysokości lamp, które rzucają mętne światło, obracają się na plecy i na chwilę nieruchomieją – że jeszcze żyją, dowodzi tylko nosowanie – po czym zbliżają się do siebie białożółtymi lśniącymi brzuchami. Patrzysz na to ze zgrozą, oniemiały i już odległy od wszelkiego człowieczeństwa, obwieszony ociekającym ciężkim futerkiem, walcząc o oddech wśród bulgoczących odgłosów, otoczony pochrząkiwaniem trytonów, chichotem nereid, atakowany i oglądany przez wielkie muszle, które wchłaniają pianę i które przeżywają ruję. I już wyciągają się rakowe macki, które parzą jak pokrzywa drgające, które oplatają lędźwie i uda, niemal instynktownie już znajdują ojczyznę w świecie wilgoci i mgielnych oparów; a ty, prawie już utonąwszy w gardzielach prawdziwych potworów, ale w dalszym ciągu niedorzecznie spragniony, wreszcie jednak, dawno po godzinie policyjnej, nagle uświadamiając sobie strach, oszołomiony zrywasz się na nogi, wyrzucasz ręce w górę, żeby krzyknąć, żeby przez swój krzyk ulżyć ludzkiej piersi, ale już czujesz, jak ktoś łapie cię od dołu, chwyta i ściąga z powrotem w senne kołysanie, i już jesteś włączony w miarowo wzbierający i opadający śpiew, który przepływa z ust do ust niczym leniwe nurty ciężkiej wody.

Jeśli o tej porze jakiś podróżny podąża śpiesznie pustymi jak wymiótł ulicami – powietrze jest znowu czyste, południowo-zachodni wiatr dawno wypędził z miasta zapach rozkładu – i zauważy światło w oknie gospody, i kilka razy zapuka natarczywie, lecz daremnie, prosząc o wstęp, z początku zdziwiony, ale potem ze złością miotając przekleństwo: Do cholery z tym miastem…, do jego ucha, które zbliża się ze strachem do szyby w oknie, dotrze w odpowiedzi przyciężka pieśń złożona z hałasów, która wyda mu się jednocześnie wyjaśnieniem i groźbą, lecz zbyt niewyraźna, żeby był w stanie nie tyle się domyślić, ile zrozumieć jedno i drugie:

To oczywiste, to oczywiste,
że dziś i jutro w Ziemi Ognistej
skóra i kości spalą się wszystkie.
Z forsą nie zginiesz,
psa sprzedaj, świnię,
sprzedaj też kozę,
jeżeli możesz,
pieniądz ugasi piekielny żar.

Podróżny czuje strach we wszystkich członkach, o pragnieniu zapomniał. I ktoś taki jak on, kto pochodzi z zawsze pachnącej okolicy, z czasów po potopie, kiedy wszystkie istoty zostały już przyporządkowane do swoich gatunków, a lądy i morza oddzielone od siebie, ma nieodparte wrażenie, że tym miastem zawładnęły dzikie zwierzęta, które krzyżują się ze sobą w rytualnym świetle zmieszanym z żółtych i niebieskich ogni ofiarnych, żeby wytworzyć najgorsze potwory, ach, jakże byłby szczęśliwy, gdyby mógł spędzić w polach resztę nocy, uciec, zanim ze wszystkich drzwi wyskoczą poganiacze z pałkami; patrzy na ciche domy, które czają się w pierwszym świetle poranka, i wolałby od nich smród stajni na skraju pól.

Koniec nocy

(1986)

Stara historia: tuż przed północą zbliża się, turkocząc, wóz pocztowy – zdyszane konie bardziej go wloką, niż ciągną, zważywszy na kiepskie błotniste drogi; bicz tańczący na bokach mokrych od potu pogania zwierzęta do haniebnego pośpiechu; kiedy pokrzykiwania nagle milkną, wóz zatrzymuje się na placu wioskowym, który przypomina bajoro wypełnione breją. Pan, który podróżuje wozem, wysiada, przez nieuwagę wdeptując butami w kałuże, najwidoczniej bardzo mu się śpieszy; mimo pośpiechu, nim zwróci się w stronę zajazdu, kieruje wzrok ku niebu. Niesamowicie czarne i wciąż odnawiające się zwały chmur suną niebezpiecznie nisko, plac, bez jednego światła, wypełniony jest zimnym wiatrem, wkrótce na pewno zacznie padać; ledwo konie stanęły, skulony pocztylion na koźle zasnął. Drzwi zajazdu są zamknięte, okna zabezpieczone grubymi drewnianymi okiennicami. Nie sposób odczytać liter na szyldzie zawieszonym nad drzwiami, pan stawia w odrzwiach mały skórzany neseser i pięścią obleczoną w rękawicę stuka w jedną z okiennic, ale żadnej odpowiedzi. Nigdy o tak późnej porze nie śmiałby się dopominać: Otwierać, otwierać, chodzi o posłanie tylko na to pół nocy, wkrótce północ, zwierzęta są zmęczone, wszak byłem zapowiedziany, a już jutro czekają na mnie w mieście, tak, to ja jestem tym długo oczekiwanym, mój kuferek pełen jest dukatów… nikt by nie usłyszał. Pan przykłada ucho do okiennicy i bębni pięściami w drewno, słyszy, jak uderzenia rozbrzmiewają w pustym domu, żadne drzwi, które oddzielają pomieszczenia wewnętrzne, nie oprą się łomotaniu, bo są zerwane, wyłamane z muru, w opuszczonym domu nie ma żadnych mebli, podłogi zawalone gruzem, schody zapadnięte, drzwi wejściowe zabite deskami. Pan, przeszyty lodowatym bólem, słyszy, jak wewnątrz przebrzmiewa echo jego uderzeń, kiedy – szukając pomocy – ogląda się na woźnicę, chmury się rozrywają, przez chwilę promień księżyca pada na tę postać, która zaborczym gestem zarzuciła jedno ramię na poręcz kozła, z szerokiego rękawa wystają, całkiem wyraźnie, śnieżnobiałe palce kościstej dłoni. Pan nigdy nie odważył się zagadnąć woźnicy, pomny przerażającej czaszki, którą zakrywa ciemny kapelusz. A kiedy ciemność powraca i zaczyna padać deszcz, pan czuje swą mokrą twarz i ostatecznie zwątpiwszy, myśli: Wkrótce skończy się ostatnia noc starego czasu, a nowego… nie dożyję, choć byłem już zapowiedziany. I gdy widzę, jak splądrowane domy wioski oddalają się ode mnie, pozostanę ze swoją zimną wiedzą w tym umierającym świecie, także wiedząc o tym, że kilka ludzkich słów dzieli mnie od celu, do którego zdążałem przez całe stulecie, i wreszcie wiedząc, że niektóre z moich słów zabrzmiałyby mile w uszach przychodzących. A teraz nadchodzące światło błyszczeć będzie od spływającej krwi, gdyż uszy będą im obcięte, kończyny połamane, serca wyrwane, ich ciała zostaną spalone na popiół, a ulice, zbudowane z popiołu, zaprowadzą ciała przychodzących w ogień… i wiedząc to wszystko, widzę teraz, jak konie, te konie, których nie da się już poganiać, zamieniają się w kamień.

Der Durst, Das Ende der Nacht, Alte Feindschaft – © 2009 by S. Fischer Verlag GmbH,
Frankfurt am Main



Wolfgang Hilbig (1941–2007) – jeden z najwybitniejszych pisarzy niemieckich. W Polsce ukazały się dwie jego powieści, przede wszystkim wydana w 2006 „Ja” („Ich”), która w oryginalny, a zarazem mistrzowski sposób przedstawiała zawiłe relacje między funkcjonariuszem Stasi a werbowanym przezeń początkującym pisarzem. Urodził się i spędził większą część życia w NRD. Jako pisarz-samouk uchodził za niewygodnego outsidera i nie mógł publikować w kraju. Kiedy w 1979 ukazał się w RFN tomik jego wierszy z lat 1966–1977, został aresztowany. W NRD wydawany dopiero od 1983. Centralnym tematem jego twórczości jest konflikt między jednostką a społeczeństwem.

Ryszard Wojnakowski (ur. 1956) – polski tłumacz i wydawca literatury niemieckojęzycznej. Studiował germanistykę i skandynawistykę na UJ. W latach 1983–1993 redaktor w Wydawnictwie Literackim, od 1993 wolny strzelec. Od 2000 wydaje dwujęzyczną serię współczesnej poezji austriackiej Śpiewać to być – do dziś ukazało się trzynaście tomów. Działalność propagatorska i dydaktyczna, m.in. seminarium na Viadrinie 2009/10. Wśród autorów: E.M. Remarque, H. Böll, K. Mann, B. Schlink, W. Hilbig, M. Ende (proza), F. Mayröcker, I. Aichinger, Ch. Lavant, M. Kaléko (poezja), M. Buber, G. Scholem (eseistyka). Laureat znaczących nagród, m.in. „Literatury na Świecie” (2007, proza) oraz im. Karla Dedeciusa (2009, za całokształt).