Jak się pierwszy raz dosiadł:
Pierwszy raz jak się dosiadł do mnie, jak sam siedziałem, to parę sezonów temu było. Pomyślałem: „nie no, Mariuszek, daj se siana, facet nieszkodliwy, chujopląt taki osiedlowy” i nic nie zrobiłem, ogólnie to raczej pokojowy jestem. Nie pamiętam, po co konkretnie tamtego razu na ławkę na górce polazłem, ale pewnie jak zwykle mnie coś w domu wkurwiło – w sensie w mieszkaniu, które tylko wynajmuję. Albo Sońka, znowu coś stękała suka, albo nie wiem, ale zawsze, jak się chciałem odciąć, to tam przyłaziłem.
Obcykałem go kątem oka i się zmieszałem, nie mogąc go tak do końca osądzić. Ubrany na czarno, raczej prosto, normalnie, ale brudno. Obwieś taki – coś z kominiarza, więcej z menela. Zarośnięty był bardzo, od razu to zauważyłem – włosy pozlepiane, broda jak chmura.
Ja w ciuchach podobnych: sztany szelesty czarne, kurtka z kieszenią na środku – też ciemna, nie inaczej. Posiedzieliśmy trochę obok siebie na tej ławce, ale w końcu odpuściłem, bo za schludny jestem, żeby z żulami przesiadywać. Splunąłem pod nogi, jednocześnie się za guzik trzymając, pod ten jego trochę kominiarski strój. I tak już patrzyłem, żeby się w dół wyrwać, z tej ławki najpierw, potem z górki między bloki moje ursynowskie. Jak wstawałem, to w ogóle zapomniałem, czemu mnie humor taki a nie inny wziął, bo na odchodne kominiarz-menel powiedział, że „jest żółtym ludkiem małym”, co było takim słownym chwastem, że sobie zdałem sprawę, że przez pewien czas, trochę na własne życzenie, dzieliłem ławkę z najprawdziwszym świrem.

Jak się drugi raz dosiadł:
Drugi raz jak się dosiadł, to akurat piłem sobie piwko na dopale lekkim i obserwowałem tę drogę, co oddziela Ursynów od Mokotowa. Zapomniałem o Sońki jękach, tych wszystkich sugestiach, żebym ją wziął to tu, to tam – ona by ciągle zrzędziła, żebym ją wszędzie brał, żebyśmy łazili bez przerwy, ale zwykle mówię nie – mam swoje sprawy.
Patrzyłem w ciemność poprzecinaną światłami pędzących aut, jasnopomarańczowymi plamami w oknach wieżowców i wielkim M, podświetlonym na żółto pod niebem.
Nie trwało to długo, bo kominiarz-menel znowu przylazł. Spojrzałem na niego, tym razem już pewniej, żeby go wystraszyć, ale średnio wyszło, uśmiechnął się. Szczerbatą mordą, spomiędzy pożółkłej brody, znad czarnej rozpinanej koszuli, ubrudzonych spodni i butów, na które normalnie nie mogłem patrzeć – ciężkich, porozłażonych, z kartonu.
Powiedział, „o, znowu ty”, bez wątpienia do mnie. Tylko głową skinąłem, resztę słonecznika rzuciłem w pizdu, wsadziłem do ust osmaloną lufkę szklaną i grzebiąc w kieszeni za zapalarą, już się zbierać zacząłem. Pomyślałem sobie, że tamten raz, co z nim siedziałem wcześniej, to było o raz za dużo. Ale powiedział, żebym poczekał chwilę. Spytał mnie, czy w domu jakieś zgrzyty miałem, jakby miał w głowie wahadełko, albo tarot pod czachą ustawił, bo w rzeczy samej Sońka, co się znowu o coś odpaliła, mnie w domu struła przy popołudniu. Po czym klasycznie zaczął bredzić: że o, jak tu pod górkę podchodził, to obozy robił, jak wtedy, kiedy z Kukuczką się razem wspinali, co w tę dziurę przeklętą wpadł. No nie mogłem go słuchać dłużej i powiedziałem mu, żeby sobie z lufki mojej ściągnął, to mu dobrze zrobi.
Z lufą w japie wyglądał jak ja, ale trochę tylko – bo ja czysty i chudy. Ale no się razem pośmialiśmy, jakbyśmy się znali normalnie, w sumie nie pierwszy raz się widzieliśmy. Na odchodne mnie jeszcze flejtuch próbował poduczyć! Gadał, żebym się przed światem nie chował, bo on by tu nie przylazł, w ogóle nie łaziłby nigdzie, jakby się dwadzieścia lat temu nie schował przed kimś na dobre.
Przy drugim naszym spotkaniu, to on pierwszy wstał i sobie z ławki poszedł, zupełnie jak ja za pierwszym razem.

Jak się dziesiąty raz dosiadł:
Dziesiąty raz jak się dosiadł, to nie zapamiętałem dokładnie, ale no plus minus dziesiąty i wtedy się  trochę zadziało.
Po pierwsze, mniej więcej wtedy uznałem, że jesteśmy trochę kumple. Się spotykaliśmy tak bez umowy żadnej, jakby dalej z przypadku, ale idąc na ławkę na górce, no wiedziałem, że on tam będzie. Tak mu gadałem wszystko, co tam się u mnie dzieje – że mi Sońka ciśnienie podnosi, że mnie robota wkurwia, a w zamian dostawałem historyjki, często niezrozumiałe, jak ta, że menel-kominiarz „miał zagrać w Pociągu rolę, filmie takim, że godzinami dokądś jedzie, ale Zbyszek był lepszy”, czy gdzie to on ostatnio nie łaził. Im się częściej spotykaliśmy, tym wyglądał bardziej na kominiarza. Zauważyłem, że jest czystszy, nawet jakby do fryzjera poszedł jakiego – strzępy na głowie zaczęły układać mu się w kształt bardzo krótkiej fryzury, takiej trochę jak ja noszę. Powiedziałem mu, że jeszcze trochę krócej i zupełnie jak ja będzie.
Po drugie, wytarabanił do mnie wtedy jakiś gość, ale nie chciało mi się z nim gadać, więc rzuciłem słuchawą w połowie jego zdania. Menel-kominarz siedział ze mną i śmiejąc się, sieknął, że by chciał być taki zdecydowany.
Po trzecie, w sumie to wcześniej się nad tym nie zastanawiałem, ale nigdy nie spytałem go, po co właściwie przyłazi, no to mniej więcej za dziesiątym razem zapytałem. A ten, jakby głuchy, najpierw mi przewinął wykład o Sońce, żebym chodził z nią gdzieś, zabierał i takie. Później klasyczna gadka, że w Polsce są bazy z poukrywanymi agentami państw obcych i wszystkich nas podsłuchują – z komórek, telewizorów, z grzejników nawet. Więc go spytałem jeszcze raz, czemu błąka się po Warszawie, czemu przychodzi tutaj akurat. Odpowiedział mi, że coś tam, że jak Ursynów budowali i usypywali tę górkę przy okazji, to on tutaj przychodził, że to było lata temu, że no nie sam, tylko z taką jedną. Jak go spytałem, gdzie ona teraz jest, to tylko rzucił hasło, że Praga i że gdyby miał lepsze buty, nie trupięgi takie, to może miałby odwagę się jej pokazać, żeby nie było, że od razu, na pierwszy rzut oka przypomni jej się wszystko, co napsocił kiedyś. Powiedział mi też wtedy, że chciałby ją zobaczyć, że nawet adres zna i kiedyś do niej się wybierze na pewno. I żebym nie siedział tutaj, tylko łaził z Sońką, póki ją mam. To mu odbiłem piłeczkę, że w łażeniu to on jest ekspertem. Ale pomyślałem, że zrobię tak, żeby nie wstydził się poleźć tam do tej swojej jakiejś tam.

Jak się kilkunasty raz dosiadł:
Dosiadł się kilkunasty raz, jak mi nogi na siedzeniu ławki same skakały, taki zestresowany byłem. Sońka najpierw mi coś w domu piszczała, jęczała, pultała się do mnie cały tydzień i na to wszystko zaczęła charczeć. I się zacząłem o nią naprawdę bać.
Menel-koniniarz przyszedł znowu, jak na ustaloną godzinę. Od razu opowiedziałem mu o Sońce i kazał ją następnym razem przyprowadzić.

Jak się kilkunasty raz plus jeden dosiadł:
Dosiadł się kilkunasty któryś raz. Miał nowe spodnie. Ortaliony z ogrzewaniem. Na sportowo, zupełnie jak ja. Ławka na górce była jak bryła lodu, zachodziło słońce, chociaż do wieczora było sporo czasu. Para leciała z ust całej trójce. Mnie, jemu i Sońce. Założyłem jej taki zimowy sweterek opinany, żeby się nie trzęsła z zimna. Patrzyła na nas czarnymi oczami, już trochę mętnymi, jak na dwóch braci. Nie żebym upodobnił się do menela, świra jednego, bardziej on do mnie. Złapał Sońkę za pysk, pogładził po głowie. Sońka miała wtedy z trzynaście lat. Jak na tak dużego psa, to była jedną nogą u Świętego Piotra. Menel-kominiarz-weterynarz jakby ją uspokoił. A mnie powiedział, że jak z nią nie będę łaził na spacery, najlepiej długie, jak on sam chodzi, to długo ze Sońką se już razem nie pobędziemy.

Jak się dwudziesty raz dosiadł:
Dwudziesty raz się dosiadł niedługo przed świętami. Obcięty był jak ja na zapałkę, też zawsze do fryzjera fruwałem, żeby na Wigilii ładnie wyglądać. Miałem dla niego prezent. Bez zbędnego gadania, dałem mu pudło pomarańczowe z butami, trochę w podzięce za tamto ostatnie z Sońką, trochę tak charytatywnie. Menel w Tienach, najkach jak moje, magia świąt.

***

Nie wiem, czy tamta baba na Pradze nie była jednym z jego wymysłów. Jeśli nie była, to pojechał do niej sto trzydziestką szóstką na przykład, z Ursynowa jeździ na prawy brzeg – na spacerze z Sońką któregoś razu sprawdziłem. Pewnie pojechał, bo po Świętach nigdy więcej nie pojawił się na ławce. Mam nadzieję, no nie powiem, że w tych skokach ode mnie, obcięty elegancko, zupełnie jak ja, nie jest już sam.
Od kiedy zacząłem reagować na stękania Sońki, chodzić z nią więcej tu i tam, stała się żywsza, jakby odmłodniała. Myślę, że menel-kominiarz, co miał bałagan na strychu, tym swoim łażeniem, co sobie je trochę od niego podpatrzyłem, podarował Sońce ostatnie lata jej życia.
W dniu, w którym trzeba było ją uśpić, usiadłem na ławce sam po raz pierwszy od czasu, jak się pierwszy raz dosiadł i rozpłakałem się jak szczyl.



Jacek Paśnik (ur. 1997 w Łodzi) – studiuje architekturę i potyka się o płyty chodnikowe na blokowiskach. Publikował m.in. w „Popmodernie”, „Szumie”, „Stonerze Polskim”. Prowadzi stronę „Dzieci Neo” (fb.com/dziecineostrady).

Paulina Radoń (ur. 1993) – ilustratorka oraz graficzka. Absolwentka Wydziału Sztuki Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie. W swoich pracach najbardziej lubi eksplorować tematy baśniowe, nierzeczywiste, a także wywodzące się z kultury folkowej. Jednak częstym źródłem inspiracji są dla niej także sytuacje dnia codziennego, zwłaszcza te o nieco surrelistycznym charakterze. Instagram: @paulina_radon