(fragment powieści pt. Myja)
Aby istnieć, człowiek musi się buntować, głosiła biała farba na cmentarnym murze, a ja wiedziałem, że to najlepsze miejsce dla tych słów i wiedziałem, że to ten urwis Camus, bo było to pierwsze zdanie, które wkładałem Wam kiedyś do kołysek jak różową grzechotkę, zanim ktokolwiek z was wiedział, co to Matka, co to cisza i co to ja, bo Matka była dla Was białą cieczą przywoływaną płaczem, cisza luksusem niedostępnym dla uszu, a ja grubymi dłońmi pachnącymi sadzą. Farba zastygła, ściekając po cegłach jak biała krew, której nikt nie chciał łapać, i była niedorzecznym zaciekiem na rdzawej tafli muru, wypisanym, tak się złożyło, w moim alfabecie, właśnie w moim, ze wszystkich alfabetów Miasta Babel, co uznałem za znak i dlatego przyjąłem te słowa na nowo jak jaskrawe objawienie streszczone w jednym zdaniu, jak kawałek tajemnicy, który po raz kolejny przypadł mi w udziale, który wrócił do mnie jak kometa Halleya, żeby pocieszyć mnie na najprzykrzejszy, najtrudniejszy, najboleśniejszy i najszczerszy ze wszystkich sposobów świata.
Cmentarz pustoszał dopiero po dziewiętnastej, bo wbrew pozorom sporo jest ludzi, którzy przychodzą tu po ciszę. A przecież przychodzić na cmentarz po ciszę, to jak przychodzić do rzeźnika po kurczaka à la KFC, to jak wymagać prac doktorskich od maturzystów. Jednak każdy z nas jest klientem, uczciwym księciem przyzwyczajonym do prostych wymian i jasnych zasad, dlatego łatwo nam wymagać ciszy od miejsc, które jej nie oferują, i łatwo nam przychodzić na cmentarz po spokój.
W środkowej części Cmentarza znajduje się dzielnica nazywana Cmentarzem Przyjemności, gdzie zielone wino z niedojrzałych winogron pija się dla smaku, nie dla odurzenia, gdzie w sklepach sprzedają obdarte ze skóry łby owiec, a kucharki śpiewają przy stołach pieśni o losie, smutku i stracie.
Słyszałem, że mówi się tam po portugalsku.
Słyszałem, że z Cmentarza Przyjemności widać rzędy ludzkich domów, zasadzonych w cichej glebie jak murowane pasożyty obszyte rurami, kablami i gwarem, a pośród grobów wielkości chat pasterskich leżą grube i rozleniwione koty, które nie muszą uganiać się za jedzeniem, bo na umarłych nie trzeba polować.
Słyszałem, że Cmentarz Przyjemności jest tak piękny, bo nikt tam nie wstydzi się trumien, a wręcz przeciwnie: wystawia się je za przezroczystymi drzwiami, jak drewniane manekiny, żeby każdy mógł napatrzeć się na śmierć, jak na odległą, pustą wyspę, którą ktoś bez wyraźnego powodu cały czas nas straszy.
Przy dobrej pogodzie na cmentarnym horyzoncie dostrzec można natomiast zielony spokój dzielnicy Arlington. Rzędy białych nagrobków rozpięto tam na trawie jak ochronną siatkę, jak kamienne słupki graniczne, jak wystające pady drukowanego obwodu, jak zamrożone hatifnaty wbite w ziemię nagłą, niepowetowaną stratą, jak blade kostki domina, które nie chcą się przewrócić, jak monotonną wizję artysty-pedanta, bez początku, końca, środka i prawdy, dwukolorową, zielono-białą, biało-zieloną, jak niedzielny piknik śmierci na malachitowym trawniku, jak białe kropki, których nikt nigdy nie połączy, bo każdy grób jest identyczny i każdy grób jest sam.
A gdy wyjdę na któryś z wyższych grobowców, przyklejony do gzymsu, żeby nie upaść, i wyciągnę w górę szyję, patrząc w kierunku południowym, zobaczę St. Louis Number One, St. Louis Number Two i St. Louis Number Three, przyklejone do siebie jak trzy martwe siostry, zlane w jedną całość jak delta Mississippi i nowoorleańskie baroburdele pełne starców i dzieci, wymieszane, skotłowane, połykane przez bagno, tętniące czarnym tańcem puzonów, bębnów i trąbek, i gorącem spływającym girlandami po obdartych z koloru fasadach, żeby wskakiwać na wiecznie zielone dęby, na wiecznie krążące tramwaje, na wiecznie odbudowywaną pohuraganową dzielnicę Miasta Babel i wiecznie niewieczne życia ludzkich lalek voodoo porozrzucanych po rozpadających się skalnych mauzoleach, w cieniach wieżowców, drzew i kurew, z nadzieją wypisaną krzyżem na każdej z nagrobnych płyt.
Dzielnicę, w której zbudowano pomnik z Naamah, nazwałem w duchu Cmentarzem Nieprzyjemności. W tej części Cmentarza zawsze jest jesień. Na grobach migają zepsute elektryczne znicze, plastikowe kwiaty, polimerowe wieńce. Położony jest w samym środku wielkiej dziury, w kruczoczarnej niecce, gdzie chodniki rozpadają się jeszcze w momencie remontu, a skrzydła nagrobnych aniołów niebezpiecznie przechylają się w stronę gleby.
Szum nielicznych platanów zagłusza cicha mantra różańca, która zastępuje miłość bliźniego, nadstawianie drugich policzków, bezinteresowność, pracę nad sobą i kilka innych niewygodnych wymogów wiary w nieśmiertelność, jaką uprawia ta część Miasta Babel. Kwiaty wkłada się tutaj w puszki po Żywcu (i tylko po Żywcu, to musi być Żywiec, ze względu na nazwę, rzecz jasna), a tabliczki na ławkach są warte więcej niż same ławki, dlatego giną już po dwóch tygodniach od przywiercenia, pożarte przez nieokreślone siły tajemniczego cmentarnego ekosystemu, mieszającego marazm z perspektywą wiecznej szczęśliwości, biało-czerwonym kostiumem lokalnej tożsamości i rwącą rzeką letniej wódki.
Jednak Cmentarz Nieprzyjemności to zaledwie mały wycinek całego Cmentarza. Bo Cmentarz to nekropolia w najbardziej wybujałym znaczeniu tego słowa, kirkut-gigant wszystkich wierzeń, kościołów, zborów i fanklubów, tych większych, tych mniejszych i tych zgoła najlichszych, jednoosobowych, buntowniczych budowniczych, duchowych kikutów, które lądują tu zakopane, spalone, zabetonowane i, prędzej czy później, zapomniane. Przecież pamięć o umarłych, choćby nie wiem jak żywa, nie może być dłuższa od życia ostatnich żywych.
Są tu pełnoprawne dzielnice, podobne dzielnicom Miasta Babel, ze swoimi językami, alfabetami, obrządkami, tradycjami i organizacjami ruchu drogowego.
Wy, moi święci synowie, widzieliście zaledwie ułamek tego nieprzebranego wysypiska ciał, kiedy przychodziliśmy tu deszczowymi listopadami, aby sprawdzić, czy pamiętamy, gdzie leżą groby naszych przodków, i krótkim postojem zapłacić im za spokój własnych sumień.
Ale wystarczy skręcić za pierwszy z nieznajomych grobowców, popatrzeć w górę i kierować się koronami drzew, żeby po chwili znaleźć się w zupełnie obcym miejscu, pełnym imion, które nie przypominają nawet nazw egzotycznych ptaków, a co dopiero nazwisk naszych sąsiadów, pełnym dat podanych w niezrozumiałych dla nas formatach i wedle nieznanych nam kalendarzy, miejscu pełnym świec o dziwnych zapachach i kwiatów o dzikich płatkach.
Nietrudno zorientować się, że Cmentarz tętni życiem: między głowami żałobników tańczą kolibry, z drzew zwisają makaki, a po krawędziach nagrobków przechadzają się bezskrzydłe ćmy, przykute do zimnego kamienia jak srebrne Prometeusze. Rabini na meleksach rozwożą przepracowane płaczki, księża na szczudłach opowiadają dowcipy o papieżach, a tybetańscy mnisi na segwayach zbierają informacje o przechodniach, próbując odróżnić ich od zmarłych.
Oczywiście wszystko ma swój czas i miejsce. Poszczególne dzielnice emulują odpowiednie strefy czasowe, a wschody i zachody słońca wyświetlane są za pomocą cyfrowych rzutników na białych prześcieradłach rozciągniętych pomiędzy płytami grobowców (w dzielnicach anglikańskich, gdzie nagrobki przypominają białe pionki wbite w ziemię, prześcieradła rozciąga się na specjalnie przygotowanych stelażach, pożyczanych od roztańczonych sufi z sąsiednich dystryktów).
Pomiędzy dzielnicami poprzerzucano mosty, których nie widać z żadnej z głównych bram, bo są położone zbyt daleko od zewnętrznego muru. Przypominają kładki rozłożone nad zastygłą, śmiertelną zupą i, patrząc w dół, można zobaczyć z nich przyszłość wszystkich ludzi Miasta Babel.
Ścieżki oznaczone są znakami drogowymi odpowiadającymi przepisom danej dzielnicy. Na największych ze skrzyżowań, gdzie ze słupów sygnalizacji świetlnej zwisają nietoperze owocowe wielkości psów, swoje stoiska rozkładają pogromcy duchów – szarzy, smutni, wymizerowani ex-sztukmistrze, pasywnie przeżywający kryzys w branży szarlatanów. Przechodząc obok któregoś z nich, można dosłyszeć, jak nucą pod nosem Who you gonna call?, ale telefony stacjonarne, które pieczołowicie rozkładają na różowych stoliczkach i podpinają do sieci utrzymywanej przez grekokatolików, uparcie milczą.
***
Dzień po dniu, coraz bardziej zanurzałem się w Cmentarz. Spacery zamieniały się w prawdziwe wyprawy, krótkie wizyty w całonocne harce, a przechadzki w cmentarne ekspedycje. Penetrowanie Cmentarza było zajęciem fascynującym i zdejmującym ze mnie zbędny balast żalu, pretensji i nienawiści do śmierci, który ciągnie się za człowiekiem jak trzecia noga, dopóki nie stanie on przed lustrem i nie powie sobie prosto w twarz: byłem, jestem i będę przegranym.
Moja sepulkralna włóczęga była jak pisanie po pijaku – wspaniałe, antyduchowe, oczyszczające doświadczenie, podobne spłukiwaniu wody ze świeżo odetkanej wanny, z którego nigdy nie wynika nic wartego uwagi.
Błąkałem się, odnajdywałem i gubiłem, z przyjemnością konesera, choć pokaleczony żalem, zachwycony spokojem umarłych i przerażony obojętnością żywych. Między Cmentarzem Na Rossie a komunalną panoramą rakowicką, między Père-Lachaise a Powązkami, między Cmentarzem Przyjemności i terakotową armią, tkwiłem ja, Noe, oderwany od Naamah, obdarty z jedynej kochanki o ustach zdolnych ugasić moje pragnienie, z jedynego oddechu cenniejszego niż mój własny.
Nie przynosiłem kwiatów. Nie kupowałem zniczy. Nie miałem czarnego krawata, butów ani szminki. Miałem tylko pięść i żal, który ją zaciskał.
Znałem wszystkich grabarzy we wschodniej części Cmentarza. Nie z imion, lecz z twarzy. Widziałem, jak błąkają się pomiędzy grobami, z tabletami w ręku, próbując odnaleźć właściwe miejsce zaznaczone na elektronicznych mapach. Mieli szerokie, grubopalczaste dłonie, zasnute wódką oczy i usta ozdobione papierosami bez filtra, przemyconymi Bóg jeden wie skąd.
Zanim zabierali się do pracy, wznosili mistyczny toast za śmierć, przypominający ciepłą modlitwę do Hestii. Dziękowali śmierci za to, że pozwalała utrzymać ich rodziny, że nadawała sens ich życiu, i że nigdy się nie kończy. Wychwalali jej stałość, egalitaryzm i nieustępliwość. Mówili, że śmierć wcale nie jest częścią życia, i że nie potrzebuje go, by zaistnieć, bo śmierć życie poprzedza. Bo je ubiega. Bo to ona jest stanem naturalnym, a życie go narusza. To tylko my sami, nie wiedzieć czemu, docieramy na szczyt kilkuletniej drogi po sukces, szczęście, miłość czy inny narkotyk, a kiedy go zdobywamy, wydaje nam się, że tak miało być zawsze, że osiągnęliśmy swoje przeznaczenie, a jakikolwiek inny scenariusz byłby rzeczą nienaturalną.
Te wszystkie myśli grabarze wyrażali w kilku prostych słowach, wznosząc ku niebu pordzewiałe piersiówki i butelki z hoop colą. Następnie każdy z nich odpalał kolejnego papierosa i chwytał za swoją ręcznie podpisaną sztychówkę jak za broń, smyczek lub berło.
I strzelali z nich jak z broni. I grali nimi jak na skrzypcach. I rządzili nimi jak władcy.
Słuchałem rytmu łopat i tańczyłem do niego, pijany nocą, rozkładając ręce jak kapłan, z coraz dłuższą brodą, z coraz suchszymi wargami, z coraz mocniej zaciśniętymi oczami. Wirowałem jak derwisz, jak wentylator sufitowy, zachwycony każdym grabarskim przekleństwem, każdą oporną grudą ziemi i każdą rosnącą kupką prochu.
Potem grabarze przykrywali grób niebieską plandeką i wracali do domu, pijani, źli i spełnieni. Czekałem, aż ich gumofilcowe kroki ucichną za najbliższą z prawosławnych kaplic i podkradałem się pod grób, oglądając się za siebie i upewniając, że nikt mnie nie widzi. Odkrywałem plandekę, siadałem na krawędzi dziury i spoglądałem w dół.
I wyłem. Wyłem jak skurwysyn. Wyłem jak wszystkie duchy świata, jak wilcze pretensje przegranych, jak nienarodzone dzieci, jak sąd ostateczny i organy Hummla w Olkuszu, jak ryby głębinowe o świecących oczach, jak nieme ptaki nieloty, jak ludzie na trzecim planie Krzyku Muncha – wyłem jak wszyscy, którzy wyć nie mogą.
Łaskawy Cmentarz nie reagował na mój skowyt. Połykał ją jak bezbarwny pokarm, którego potrzebuje, by rosnąć. Jak złą, psią, cmentarną karmę. Odbierał ode mnie to, co chciałem mu oddać. To, co chciałem mu oddać na zawsze – nie na przechowanie.
Z biegiem dni zacząłem odczuwać na sobie spojrzenia fałszywych żałobników, tych, co przychodzącą na Cmentarz po spokój. Ich palce wytykały moją rozpacz, jak obślinioną małpę w zoo. Byli fałszywi, bo przychodzili tam, by podtrzymać tradycję – to stare, drewniane koło kręcące się w głowach ludzi, którzy nie wiedzą, jak żyć. Na grobach swoich byłych bliskich stawiali znicze, kupowane po sto, sto pięćdziesiąt koron na którymś ze straganów przy wschodniej bramie Cmentarza. Obok zniczy stawiali plastikowe kwiaty, które starczały na dłużej niż prawdziwe. Miały kolory farb ściennych i lakierów samochodowych. Potem żegnali się po cichu, jakby po kryjomu przed samymi sobą, i odchodzili ze smartfonami w ręku, by zapomnieć o Cmentarzu na następny rok.
***
Pewnej nocy, gdy czekałem, aż grabarze wykopią kolejną dziurę w ziemi, w którą mógłbym się wykrzyczeć, wszystko niemiłosiernie się przeciągało. Grabarze przyszli później, byli wolniejsi, mniej dokładni i bardziej pijani niż zwykle. Po skończonej pracy, przez godzinę siedzieli na miejscu i rozprawiali o tragicznej sytuacji ich dzielnicy Miasta, o niskich zarobkach, chciwości banków i wszechobecnej niesprawiedliwości. Mówili, że w innych dzielnicach Cmentarza jest lepiej, że w innych dzielnicach politycy nie wiedzą, co to układ i w ogóle nie mają znajomych, a pieniądze, pieluchy i zbawienie rosną na mocnych, wiecznie zielonych drzewach.
Musiałem czekać o wiele dłużej niż zazwyczaj, zwinięty za najbliższym grobowcem, z cierpnącymi nogami i pochyloną głową. Słuchałem ich rozważań, starając się nie zasnąć.
Mówili:
Godziż się po chrześcijańsku grzebać kogoś, co samowolnie szuka zbawienia?
A potem:
Co to za rzemieślnik, co trwalej buduje niż murarz, cieśla i majster okrętowy?
A potem śpiewali.
Najpierw cicho, pojedynczym głosem najstarszego z nich. Następnie dołączyli inni, młodsi, grabarze nowego pokolenia. Głosy tnące noc jak piła tarczowa. Męskie diwy tytoniowe. Bluesowe płaczki. Wróżbiarze nowoorleańscy.
Oh death
Oh death
Well what is this that I can’t see
With ice cold hands taking hold of me
A potem:
To drop the flesh up off the frame
Dirt and worm both have a claim
Zrezygnowałem z czekania. Nie miałem już sił. Melodia uwierała mnie w uszy, słowa boleśnie wibrowały w głowie. Po cichu wycofałem się w inny rejon Cmentarza, z dala od warkliwych kopaczy, ich rydli i nieuświadomionego szczęścia.
Snułem się między nagrobkami, głaszcząc je jak dzieci, odczytując daty, nazwiska i tandetne wierszyki. Spoglądałem w kolodionową pustkę nagrobnych zdjęć.
Noc była chłodniejsza niż zwykle. Zimny wiatr zgasił wszystkie znicze w okolicy, a z moich ust uciekała para. Musiałem się ogrzać.
Dlatego udałem się w kierunku wschodniej granicy Cmentarza, gdzie stał świeży jeszcze pomnik z ciała Naamah.
Z dnia na dzień pomnik był coraz piękniejszy. Beton zdawał się coraz delikatniejszy, coraz bardziej opływowy, a jego nieustępliwą chropowatość można było wyczuć jedynie dotykiem. Na samym czubku głowy zaczął rosnąć delikatny, zielony mech. Wyobrażałem sobie, że za kilka lat cała będzie pokryta kwiatami w kolorze jej oczu, a na jej głowie gniazdo uwiją rudziki.
Patrzyłem na nią. Patrzyłem przez bardzo długi czas. Wiedziałem, że tam jest, w środku, spokojna i bezpieczna, i nic już jej nie tknie, nawet jej własna ręka. Patrzyłem tak długo, aż w końcu z wolna, mrugnięcie po mrugnięciu, zacząłem wszystko wszystkim wybaczać.
Najpierw wybaczyłem jej rękom to, co zrobiły.
Potem wybaczyłem jej głowie to, co kazała zrobić rękom.
Potem wybaczyłem sobie to, że zmieniłem jej głowę.
Wybaczyłem nawet lekarzowi, który przepisał jej tabletki.
Na jedną noc stałem się miłosiernym sędzią, rozdającym amnestię jak darmowe cukierki, wszystkim, którzy tylko zgłosili się po nią w mojej ciasnej głowie.
Było coraz chłodniej i żal parował ze mnie jak mgła.
***
Obudził mnie śnieg. Szczękałem zębami. Cały się trząsłem. Od kurczowego trzymania płaszcza ścierpły mi dłonie.
Miałem bardzo krótki sen. Jeden z najkrótszych snów w życiu.
Ukazał mi się szerszeń. Majestatyczny, makabryczny szerszeń. Miał żuchwy wielkości pięści i oczy jak kamienie rzeczne. Odgłos jego skrzydeł zagłuszał wszelki dźwięk. Był jak dwadzieścia samolotów startujących naraz. Jak stado słoni na gigantycznych bieżniach. Był przerażający, ale ja się go nie bałem. Wiedziałem, że jest posłańcem.
I przemówił szerszeń Głosem Pana, głosem, który przebił się nawet przez dźwięk szerszenich skrzydeł:
Nie może pozostawać duch mój w człowieku na zawsze, gdyż człowiek jest istotą cielesną: niechaj więc żyje tylko sto dwadzieścia lat.
Zrobiło mi się przykro, bo Naamah nie przeżyła nawet tyle. Wtedy szerszeń wylądował na ziemi u mych stóp i nastała wielka cisza. Powiedział:
Postanowiłem położyć kres istnieniu wszystkich ludzi, bo ziemia jest pełna wykroczeń przeciw mnie; zatem zniszczę ich wraz z ziemią.
Na te słowa poczułem w gardle gulę wielkości Kanaanu. Szerszeń mówił dalej:
Ty zaś zbuduj sobie statek kosmiczny ze stali i szkła, uczyń w statku przegrody i powlecz go smołą wewnątrz i na zewnątrz. A oto, jak masz go wykonać: długość statku – pięć kroków, pięć kroków – jego szerokość i wysokość jego – dwadzieścia kroków. Nakrycie statku, przepuszczające światło, sporządzisz na łokieć wysokie i zrobisz wejście do statku w jego bocznej ścianie; uczyń przegrody: dolną, drugą i trzecią. Ja zaś sprowadzę na ziemię Wojnę, aby zniszczyć wszelką istotę pod niebem, w której jest tchnienie życia; wszystko, co istnieje na ziemi, wyginie, ale z tobą zawrę przymierze.
Nie słyszałem wcześniej Głosu Pana, ale wiedziałem, że to on. W snach, w przeciwieństwie do życia, niektóre rzeczy wiemy na pewno.
Sprowadzę na ziemię Wojnę, aby zniszczyć wszelką istotę pod niebem, w której jest tchnienie życia; wszystko, co istnieje na ziemi, wyginie, ale z tobą zawrę przymierze.
Wtedy szerszeń podniósł się z ziemi i dźwięk jego skrzydeł na nowo wypełnił cały świat. Ale zanim odleciał, powiedział donośnym głosem:
I nikogo nie weźmiesz ze sobą.
Wtedy wstałem i poszedłem budować statek.