Stał oparty o mur przy wejściu do Biedronki i choć liczył
drobne, byłby aniołem, gdyby nie jedno: z nosa ciekła mu
śluzowata strużka, ledwo widoczna, ale ją widziałem.
Podszedłbym, nos mu przetarł, w kieszeni miałem
chusteczkę. Był jednak jasny dzień, ruchliwe popołudnie,
przechodzień za przechodniem.
Morze wódki. Potem spływ do hotelu,
dwa euro za ręcznik, więc odpuściliśmy.
Uwalić się, choćby po ciemku, na łóżko,
a że piętrowe, biorę dolne. Leży nade mną i gdy
już prawie kimam, słyszę, choć szepcze niewyraźnie:
„Ten syf go wyniszczył. Ale widziałem go w szpitalu,
na chwilę przed śmiercią, i wiesz, Jurek, wyglądał
najpiękniej na świecie. Nigdy w życiu, uwierz,
nie miał tak pięknych oczu”. Nie odezwałem się
do rana, a wraz ze mną nie odezwał się ani jeden głos
w tej wiekuistej ciszy nieskończonych przestrzeni
nad obcojęzycznym miastem. Nie wierzę, naprawdę
napisałem „wiekuistej”? Nikt tak nie mówi. On też
się nie odezwał, zaraz zasnął nade mną i spał.
Centralny. Uśmiecham się do ukrytej
pod sufitem kamery, bo znam ten dokument
znacznie lepiej niż „Dekalog”. To samo
robię z drugą, sprytniej ukrytą, i wchodzę
do toalety. Zajmuję miejsce, twarzą do ściany. Obok
mężczyzna, niższy, starszy, w berecie, staje co chwila
na palcach, co chwila podskakuje. Jakby
chciał wzbić się ponad dzielące nas
białe porcelanowe ścianki. Zerka w bok, z góry.
Gdy krzyżują się spojrzenia, „Pójdziemy?”,
pyta i głową wskazuje kabinę. Czy
poszliśmy?