Kilka jasnoczerwonych śnieżynek spadło mi na twarz. Rozpoznałem w nich łzy Xiao Qian.

Przebudzenie owadów1

Ulica Duchów była wąska, ale długa, i przypominała ciemną tasiemkę. Północ i południe dzieliło nie więcej niż jedenaście kroków, podczas gdy spacer ze wschodu na zachód zająłby dwie godziny. W zachodniej części ulicy mieściła się zrujnowana Świątynia Lanruo z wielkim ogrodem obsadzonym owocami i warzywami. Był tam również bambusowy zagajnik i staw porośnięty lotosem, a w nim ryby, krewetki, piskorze i ślimaki, dzięki czemu przez cały rok miałem co jeść.

O zmierzchu, gdy siedziałem pod dachem głównej sali, czytając Huainanzi2, dostrzegłem Yan Chixia, który zbliżał się z bambusowym koszem. Miał wysoko podwinięte nogawki, łydki umazane czarnym błotem. Na ten widok nie mogłem powstrzymać się od chichotu. Z ciemnego kąta wynurzył się rygorystyczny mistrz zen i podszedł uderzyć mnie linijką w głowę. Poczułem przeraźliwy ból i posłałem mu nienawistne spojrzenie. Jego żelazna, pozbawiona wyrazu twarz przypominała oblicza posągów buddyjskich w głównej sali świątyni. Rzuciłem książkę i zerwałem się z miejsca. Mistrz podążył za mną, ale zardzewiałe, trzeszczące stawy ograniczały jego ruchy, więc posuwał się w ślimaczym tempie.

Podbiegłem do Yan Chixia. W jego koszu dostrzegłem kilka świeżo wykopanych pędów bambusa.

– Zjadłbym mięso – podniosłem głowę, by na niego spojrzeć. – Zestrzeliłbyś dla mnie z procy kilka trznadli złotawych?

– Trzeba poczekać do jesieni, aż trochę przybiorą na wadze. Teraz budują gniazda i składają jaja. Gdybym zabił je już dziś, w przyszłym roku nic by dla nas nie zostało – odpowiedział Yan Chixia.

– Wystarczy jeden! – z całej siły chwyciłem go za rękaw, nie dając za wygraną. Stanowczo potrząsnął głową. Wręczył mi koszyk i zdjął bambusowy kapelusz, żeby otrzeć pot. Patrząc na niego, nie mogłem się nie roześmiać. Jego twarz była gładka jak jajo, a czarne, sterczące na wszystkie strony włosy tak przerzedzone, że przywodziły na myśl pojedyncze chwasty na niedokładnie wypielonym polu. Podobno dawniej miał bujną czuprynę i gęstą brodą, ale ja zawsze wykorzystywałem chwilę nieuwagi Yan Chixia, by dla żartu wyrwać mu ukradkiem kilka włosów. Z czasem stracił prawie wszystkie.

– W poprzednim wcieleniu musiałeś chyba umrzeć z głodu – Yan Chixia położył wielką dłoń na mojej głowie. – W ogrodzie pełno jedzenia, a ty nadal obawiasz się, że ktoś ci je zwinie?

Nie pozostało mi nic innego, jak tylko skrzywić się z niezadowolenia, zabrać koszyk i odejść.

Dopiero co spadł deszcz. Z wilgotnej ziemi dochodziły cichutkie odgłosy robaków. Jeszcze kilka miesięcy i wszędzie będą skakać zieloniutkie koniki polne. Złapię je wtedy, nabiję na patyk i będę podpiekał nad ogniem, aż nabiorą złocistej barwy i wypłynie z nich tłuszcz. Gdy o tym pomyślałem, wydawało mi się, że z mojego pustego brzucha wydobywają się piski robaków. Rzuciłem się do biegu.

O zmierzchu ulica była opustoszała. Złoty blask zachodzącego słońca rozproszył się na kamiennej drodze, wydłużając mój samotny cień. Gdy dobiegłem do domu, zobaczyłem, że Xiao Qian siedzi w zaciemnionym pokoju i rozczesuje włosy. W środku nie było luster, dlatego kiedy chciała ułożyć fryzurę, zdejmowała głowę i kładła ją na kolanach. Długie włosy Xiao Qian przypominały atramentowy zwój. Gdy je rozpuściła, mogła przykryć nimi całą podłogę.

Siedziałem cichutko z boku, czekając aż skończy. Rozczesawszy włosy, zwinęła je w kształt księżyca, upięła fryzurę hebanową spinką inkrustowaną czerwonym koralem, a następnie zamontowała głowę i poprosiła, żebym zobaczył, czy nie jest przekrzywiona. Nie rozumiałem, dlaczego Xiao Qian przykłada do tego tak dużą wagę. Wszyscy wychwalaliby jej urodę nawet gdyby chodziła z głową przewiązaną w pasie. W każdym razie posłusznie skinąłem głową, zapewniając: „Wygląda bardzo ładnie”. Jednak w rzeczywistości nie potrafiłem tego ocenić. Moje oczy, w przeciwieństwie do oczu duchów, niezbyt dobrze radzą sobie w ciemności.

Usłyszawszy potwierdzenie, Xiao Qian podniosła koszyk i poszła do kuchni przygotować posiłek. Usiadłem z boku, by operować miechem, i zacząłem jej opowiadać, co wydarzyło się w ciągu dnia. Gdy doszedłem do epizodu z mistrzem zen, Xiao Qian wyciągnęła dłoń i delikatnie pogłaskała moją głowę tam, gdzie oberwałem. Jej skóra była biała i chłodna jak kawałek nefrytu.

– Musisz pilnie się uczyć – powiedziała Xiao Qian – w przyszłości opuścisz to miejsce i wyjedziesz w świat zarabiać pieniądze. Bez wiedzy i umiejętności nic nie zdziałasz.

Jej głos, miękki niczym cukrowe pianki, uśmierzył mój ból.

Według relacji Xiao Qian przed laty porzucono mnie na schodach prowadzących do głównej sali świątyni, gdzie zauważył mnie Yan Chixia. Głodny zawodziłem tak głośno, że nie miał innego wyjścia, jak tylko wsadzić mi do ust pęk miękkiej skalnicy. Przestałem płakać, zajęty wysysaniem soku z jej łodyg. Nikt nie wiedział, kim są moi rodzice.

Wówczas handel na Ulicy Duchów już od dawna przestał być opłacalny. Od dłuższego czasu nie pojawił się tutaj żaden turysta. Xiao Qian mówiła, że prawdopodobnie wymyślono coś nowszego i ciekawszego, przez co stare atrakcje popadły w zapomnienie. Widziała już wiele podobnych sytuacji.

Zanim stała się duchem, Xiao Qian wiodła bogate życie. Dwukrotnie wyszła za mąż, urodziła i wychowała siódemkę dzieci. Dowiedziałem się tego od niej. W pewnym momencie jej dzieci zachorowały. Zaczęła sprzedawać swoje ciało kawałek po kawałku, aby zebrać pieniądze na ich leczenie. Spieniężyła zęby, oczy, piersi, serce, wątrobę, szpik kostny, a w końcu nawet duszę, która trafiła na Ulicę Duchów. Otrzymał ją duch kobiety o długich czarnych włosach i białej, chłodnej skórze wykonanej ze światłoczułego materiału, który zapaliłby się po pierwszym kontakcie z promieniami słońca. Jednak mimo wszystko nie udało jej się uratować dzieci.

Yan Chixia przeszedł całą Ulicę Duchów, niosąc mnie w ramionach. Ostatecznie postanowił oddać mnie pod opiekę Xiao Qian.

Widziałem jej zdjęcie z czasów, gdy była jeszcze żywą istotą. Ukryła je w szufladce wciśniętej w sam kąt toaletki. Widniała na nim kobieta o dużych oczach, bujnych brwiach i ciemnej karnacji, która zdecydowanie nie dorównywała urodą dzisiejszej Xiao Qian. Mimo to nieraz widziałem, że ta fotografia doprowadzała Xiao Qian do płaczu. Jej jasnoczerwone łzy opadały na nieskazitelnie białą suknię i tworzyły wzór przypominający dojrzałe kwiaty brzoskwini.

Wszystkie duchy miały do opowiedzenia mnóstwo historii z czasów, gdy jeszcze żyły. Ich ciała spopielono, zakopano w ziemi, ale wspomnienia pozostały. Za dnia, gdy Ulica Duchów pogrążała się w głębokim śnie, historie ich mieszkańców stawały się marzeniami sennymi, które krążyły w cieniu pod okapami dachów niczym jaskółki pozbawione gniazda. Tylko ja spacerowałem wtedy Ulicą Duchów, mogłem je dojrzeć, usłyszeć ich śpiew.

Byłem jedynym człowiekiem na Ulicy Duchów. Xiao Qian mówiła, że to nie jest miejsce dla mnie i opuszczę je, jak tylko dorosnę.

Po ciemnym pokoju rozchodził się przyjemny zapach, przez co robaki w moim brzuchu rozkrzyczały się na dobre. Usiadłem sam do kolacji z peklowanego mięsa i podsmażanych pędów bambusa, kremu jajecznego z krewetkowym sosem, zupy z tasznikiem oraz złocistego, słodkiego kleiku z prosa. Xiao Qian siedziała obok i przyglądała mi się w ciszy. Duchy nie muszą jeść. Żaden z mieszkańców Ulicy Duchów nie spożywa posiłków; to samo dotyczy Yan Chixia i mistrza zen. Energię czerpią z innych źródeł.

Pochłaniałem kolację i zastanawiałem się, czy po moim wyjeździe kiedykolwiek dane mi będzie zjeść coś tak pysznego.

Wielki Upał

Kiedy opadła zasłona nocy, cały świat zbudził się do życia.

Wyszedłem na podwórze za domem, by zaczerpnąć wody ze studni. Koło wprawione w ruch zaskrzypiało inaczej niż zazwyczaj. Wychyliłem się i zobaczyłem, że w wiadrze siedzi długowłosa zjawa odziana w białą suknię. Wyciągnąłem ją. Przemoczone włosy zakrywały jej twarz, odsłaniając tylko jedno oko, którym na mnie spoglądała. 

– Ning, dziś wieczorem ulicą przejdzie parada stu duchów. Nie idziesz zobaczyć?

– Muszę nabrać wody na kąpiel dla Xiao Qian – odpowiedziałem. – Po kąpieli pójdziemy razem.

Beznoga zjawa pogłaskała mnie po twarzy i pochwaliła: „Dobre dziecko”. Później podparła się rękami i odpełzła. Usłyszałem szelest na podwórzu. Błędne zielone ogniki latały to tu, to tam niczym chmara zagubionych świetlików. W powietrzu unosił się słodkawy zapach gnijących kwiatów. Wróciłem do ciemnego pokoju i napełniłem cyprysową wannę.

Kiedy Xiao Qian się rozebrała, zobaczyłem jej talię i plecy, na których widniał ciemnoczerwony kod kreskowy przypominający malutkiego węża. Po jej ciele wędrowały strumienie białego światła.

– Nie weźmiesz ze mną kąpieli? – spytała.

Nie wiedząc czemu, potrząsnąłem głową. Xiao Qian westchnęła, wykonała zachęcający gest ręką i powiedziała: „No chodź!”. Tym razem już nie odmówiłem.

Zapach cyprysa był niezwykle przyjemny. Xiao Qian szorowała mi plecy lodowatymi dłońmi, cichutko nucąc jakąś melodię. Miała piękny głos. Podobno każdy mężczyzna, który usłyszał jej śpiew, od razu się w niej zakochiwał. Czy kiedy dorosnę, też zakocham się w Xiao Qian? Pogrążony w myślach spojrzałem na swoje drobne, delikatnie pomarszczone po kąpieli dłonie, które przypominały zwilgły papier. Kiedy się umyłem, Xiao Qian rozczesała mi włosy, ubrała w nową koszulkę, a na koniec wsadziła mi do kieszeni kilka zaśniedziałych miedziaków i powiedziała: „Idź się bawić, ale pamiętaj, nie jedz zbyt dużo, bo możesz się rozchorować”.

Wyszedłem z domu. Na ulicy rozbłysły niezliczone światła, przyćmiewając gwiazdy na letnim firmamencie. Najróżniejsze duchy i zjawy wyszły ze szczelin, kredensów, studni i spod okapów zrujnowanych domów, a potem zwartą grupą spokojnie posuwały się naprzód. Ulica Duchów była wypełniona po brzegi. Wcisnąłem się w pochód, rozglądając się na wszystkie strony. Ze sklepików i straganów po obu stronach ulicy napływały zapachy, które łaskotały mnie w nos jak roztrzepotane motyle skrzydła. Kiedy sprzedawcy dostrzegali mnie wśród tłumu, robili wszystko, żebym coś od nich kupił.

– Ning, chodź no tu! Ciasteczka z osmantusa dopiero co zeszły z patelni. Jeszcze ciepłe!

– Słodkie pieczone kasztany, pieczone kasztany! Pachnące i słodkie!

– Smażone ciasteczka! Aromatyczne smażone ciasteczka!

Baozi z nadzieniem z ludzkiego mięsa, dwa za miedziaka!

– Ning! Spójrz, jak wydmuchuję figurki z masy cukrowej! Rozrywka i smakołyk w jednym!

Tak naprawdę „baozi z ludzkim mięsem” to jedynie chwytliwa nazwa mająca przyciągać uwagę turystów – w ogóle nie ma w nich ludzkiego mięsa.

 Zapychałem się przekąskami, aż w końcu najadłem się do syta i musiałem usiąść przy drodze, by chwilę odpocząć. Platformę naprzeciwko oświetlał biały papierowy lampion wielkości człowieka. Na scenie występowały duchy prezentujące różne umiejętności. Dla mnie nic ciekawego – ciągle tylko połykanie noży, plucie ogniem czy piękne kobiety, które zmieniały się w kościotrupy. Interesujące punkty programu odłożono na później.

Leciwy duch o żółtej skórze podszedł do mnie z wózkiem i zaproponował:

– Ning, może wybierzesz sobie maskę? Jest duży wybór: głowa wołu, konia3, podobizny bóstw Heibai Wuchang4, asurów, jakszów, rakszasów, mitycznego stworzenia Pixiu i gromowładcy Leigonga.

Przebierałem w nich długo, aż zdecydowałem się na maskę rakszasy o czerwonych włosach i zielonych oczach. Sprzedawca wziął ode mnie pieniądze i grzecznie podziękował. Skłonił się tak nisko, że jego ciało wygięło się w łuk.

Nałożyłem maskę i znów zacząłem iść przed siebie. Muzyka nagle przybrała na sile. Wszystkie duchy stanęły. Obejrzałem się i zobaczyłem, że uczestnicy rozstąpili się. Dwadzieścia ponadtrzycentymetrowych ropuch w zielonych strojach otwierało pochód. W kończynach trzymały gongi, talerze perkusyjne, bębny, huqin5 i bambusowe sheng6. Za nimi tanecznym krokiem podążały ubrane na czarno skolopendry, które trzymały kolorowe lampy świecące feerią barw. Za nimi pełzło jeszcze dwadzieścia duchów węży w żółtych kostiumach i wyrzucało w powietrze kwiaty z kolorowego papieru. Inni uczestnicy parady pozostawali poza zasięgiem mojego wzroku.

W samym środku pochodu kroczyli dwaj ubrani na biało jednoocy siłacze, każdywysokości dwupiętrowego budynku. Z lektyki, którą nieśli na ramionach, dobywał się śpiew Xiao Qian. Dźwięki, jeden po drugim, docierały do moich uszu. Były tak piękne jak gwiazdy na niebie.

Na nieboskłonie rozbłysły fajerwerki wszelkiej barwy: od karmazynu, przez wypłowiałą zieleń i poszarzały fiolet, aż po lśniące złoto. Podniosłem głowę i wydawało mi się, że jestem tak lekki, że sam wznoszę się ku niebu.

Parada posuwała się powoli z zachodu na wschód, w kierunku starego osmantusa. Jego pień był tak gruby, że mogłyby go objąć trzy osoby. Na gałęziach siedziała chmara wron władających ludzkim językiem. Drzewo nazywano Starym Duchem i mówiono, że sprawuje pieczę nad całą ulicą. Wiodło się jedynie tym, którzy wkupili się w jego łaski, a ci, którzy postępowali wbrew jego rozkazom, musieli nastawić się na pasmo niepowodzeń.

Wiedziałem jednak, że uczestnicy parady nie zobaczą dziś Starego Ducha. Gdy byli w połowie drogi, ziemią targnęła fala wstrząsów. Kamienna nawierzchnia pękała kawałek po kawałku, a ze szczelin wynurzyły się ogromne białe kości. Każda z nich miała grubość kolumn ze Świątyni Lanruo. Powoli tworzyły ludzki szkielet, który połyskiwał w blasku księżyca niczym biała porcelana. Strumień czarnej ziemi wytrysnął spod stóp szkieletu, pnąc się ku górze i przeobrażając w ciało. Przybrał postać czarnego jakszy, a kiedy stanął, wydawało się, że jego przeogromny róg przebije się przez mroczne niebo. Siłacze w białych strojach nie dosięgali mu nawet do łydek.

Czarny jaksza rozejrzał się wokół. Był to standardowy punkt programu każdej nocnej parady. Jaksza zawsze porywał jednego człowieka z tłumu turystów, a jeśli nie było przyjezdnych, rozczarowany wracał do podziemi i zapadał w długi sen, wyczekując kolejnej okazji.

Kolos powoli zwrócił głowę w moją stronę. Ściągnąłem maskę i odrzuciłem ją na bok, więc zaczął się we mnie wpatrywać czerwonymi oczami, rozżarzonymi niczym węgiel. Xiao Qian wychyliła się z lektyki i rozdzierająco krzyknęła: „Uciekaj Ning, szybko!”. Wieczorny wiatr podniósł brzeg jej sukienki, przez co ubranie przypominało ciemnofioletowy kwiat, rozwijający się płatek po płatku. Mogło się zdawać, że jej twarz wyrzeźbiono z nefrytu, pod którym przepływały ciemnopomarańczowe płomienie.

Odwróciłem się i zacząłem biec ile sił w nogach. Za plecami słyszałem ciężkie kroki jakszy. Każde jego stąpnięcie wywoływało wstrząsy na całej ulicy. Dachówki spadały i niczym dojrzałe owoce rozbijały się o ziemię.

Mknąłem lekko jak wiatr, a moje bose stopy ledwo co dotykały kamiennej nawierzchni. Jaksza deptał mi po piętach, nie dawał za wygraną. Jego niezgrabne kroki dudniły za moimi plecami. Kilka lat temu po kryjomu wykopałem z ziemi kość wielkości miseczki i schowałem ją pod łóżkiem. Była to prawdopodobnie kość piętowa jakszy. Od tamtej pory nie mógł mnie już dogonić.

Wszyscy zgromadzeni na ulicy robili dla mnie miejsce i dopingowali chórem: „Biegnij Ning, biegnij!”. W ich oczach pojawiły się iskry ekscytacji, przebijające się przez ciemność nocy niczym wielobarwne fajerwerki. Bach, bach! – serce waliło mi w piersiach. To było jedyne bicie serca, które można było usłyszeć na pełnej zgiełku Ulicy Duchów.

Biegłem w kierunku Świątyni Lanruo. Zgodnie z zasadami gry musiałem znaleźć Yan Chixia, zanim dopadnie mnie jaksza. Wtedy byłem już bezpieczny. 

Gdy odbywały się parady, Yan Chixia zawsze zakładał swój strój i czekał na mnie na schodach przed główną salą świątyni. Biegłem i krzyczałem: „Ratunku! Uratuj mnie, wojowniku!”. Yan Chixia wstał, wydał z siebie przeciągły okrzyk, po czym przeskoczył przez wysokie ogrodzenie na Ulicę Duchów. W lewej dłoni miał taoistyczny talizman – zaklęcie wypisane czerwonymi znakami na żółtym tle – a prawą wyciągnął zza pleców miecz nazywany Pogromcą Demonów. Odwrócił wzrok ku rozświetlonemu niebu. Krzyknął: „Zuchwały demonie, jak śmiesz krzywdzić niewinnych ludzi? Spójrz, jak Yan Chixia wymierza dziś sprawiedliwość!”.

Dzisiejszego wieczoru Yan Chixia zapomniał założyć bambusowy kapelusz, przez co światła bijące z ulicy wyeksponowały twarz gładką jak jajo, na której ostało się jedynie kilka skręconych włosów. Nie pasowało to do jego poważnego wyrazu twarzy, dlatego co jakiś czas wybuchałem gromkim śmiechem, aż w końcu zabrakło mi tchu i przewróciłem się na lodowatą, kamienną drogę. To właśnie to zdarzenie najgłębiej zapadło mi w pamięć tego lata.

Zimna rosa

Cieniutkie chmury zawieszone na firmamencie przesłoniły pełnię księżyca. Przykucnąłem nad lotosowym stawem przy Świątyni Lanruo. Dostrzegłem jedynie ciemne zarysy kwiatów, to unoszących się, to znów opadających na wietrze. Noc była równie chłodna jak woda, a jesienne owady, które przesiadywały w kępach traw, śpiewały bez ustanku. Dojrzałe bakłażany i fasola szparagowa roztaczały świeży zapach, któremu nie mogłem się oprzeć. Postanowiłem zerwać je pod osłoną mroku. Yan Chixia miał rację – w poprzednim wcieleniu chyba rzeczywiście umarłem z głodu.

Czekałem już długo, ale nadal nie słyszałem grzmiącego chrapania Yan Chixia. Zamiast niego moich uszu dobiegły kroki z zarośli. Ktoś zatrzymał się przed chatką pogromcy demonów, delikatnie popchnął drzwi i przestąpił próg. Po chwili z ciemnego pokoju można było usłyszeć rozmowę kobiety i mężczyzny. Rozpoznałem głosy Xiao Qian i Yan Chixia.

– Dlaczego kazałeś mi przyjść? – spytała kobieta.

– Dobrze wiesz, że mieliśmy coś przedyskutować – odparł Yan Chixia.

– Jeszcze nie mogę z tobą odejść.

– Jak to? Przecież wszystko już ustaliliśmy.

– Poczekajmy jeszcze kilka lat, Ning to wciąż dziecko.

– Ciągle tylko Ning i Ning! – rozzłościł się Yan Chixia. – Widzę, że naprawdę cię coś opętało.

– Wychowywałam go przez tyle lat. Przecież nie mogę tak po prostu odejść – powiedziała rozżalona Xiao Qian.

– Zawsze każesz mi czekać, powtarzając, że Ning jest jeszcze zbyt młody. Powiedz, ile to już lat?

– Nie pamiętam – cicho odpowiedziała Xiao Qian. 

– Rok w rok szyjesz mu nowe ubranie. Jak możesz nie pamiętać? – Yan Chixia roześmiał się szyderczo. – Ja za to pamiętam doskonale. Każdego roku w ogrodzie pojawiają się nowe owoce i warzywa. Przez piętnaście lat obserwowałem, jak dojrzewają. Piętnaście lat! Czy Ning jakkolwiek się zmienił, odkąd skończył siedem lat? A ty nadal uważasz go za człowieka!

Xiao Qian zamilkła na chwilę, po czym zaczęła cicho płakać.

Yan Chixia westchnął.

– Przestań się w końcu oszukiwać. On też jest zabawką, jak my. Warto się tak przejmować?

Xiao Qian nie przestawała szlochać. Wręcz przeciwnie – jej szloch zmienił się w rozdzierający płacz.

Yan znów westchnął. 

– Gdybym wiedział wcześniej, to w ogóle bym go wtedy nie zabrał.

Zalana łzami Xiao Qian szepnęła:

– Załóżmy, że opuścimy Ulicę Duchów. Dokąd wtedy pójdziemy?

Usłyszawszy jej pytanie, Yan Chixia przestał drążyć temat.

Gdy słuchałem płaczu Xiao Qian, poczułem ogromny smutek. Ukradkiem wymknąłem się z ogrodu przez dziurę w ogrodzeniu.

Niebo się rozchmurzyło, a zimna poświata księżyca rozlała się na kamiennej drodze, przybierając kształt kropelek skrzącej rosy. Stąpałem boso po kamiennej ulicy. Wydawało mi się, że zimno przenika całe moje ciało. Kilka sklepików było nadal otwartych. Rozentuzjazmowani sprzedawcy proponowali mi placki z fasoli mung i ciastka osmantusowe dopiero co wyjęte z pieca.

Tym razem nie chciałem spróbować ich specjałów, no bo po co? Jestem taki jak oni, a może nawet im nie dorównuję. Każdy duch był wcześniej człowiekiem, w każdym sztucznym ciele drzemie prawdziwa dusza. Jednak ja od urodzenia jestem całkowicie sztucznym tworem. Wszystkie duchy pielęgnują wspomnienia z czasów, gdy były żywymi istotami. Ja nie mam żadnej historii. Każda ze zjaw miała kochających rodziców i rodzinę – ja nie.

Xiao Qian powiedziała kiedyś, że Ulica Duchów zaczęła podupadać, bo ktoś wymyślił coś ciekawszego i nowocześniejszego. Może coś podobnego do mnie? Dzięki zaawansowanej technologii mogę uchodzić za człowieka: płaczę, śmieję się, jem, załatwiam potrzeby fizjologiczne, potykam się i upadam, odczuwam ból, krwawię i słyszę bicie własnego serca. Oprócz tego dojrzewałem, przynajmniej do czasu, gdy skończyłem siedem lat. Jednak nigdy nie dorosnę.

Mieszkańcy Ulicy Duchów byli źródłem rozrywki dla turystów, a ja stałem się zabawką Xiao Qian. W świecie, w którym sztuczne twory do złudzenia przypominają żywe istoty, trudno rozpoznać, co jest prawdziwe.

Szedłem powoli w kierunku wschodniego końca ulicy, aż dotarłem do Starego Ducha. Było chłodno, słodki zapach osmantusa rozchodził się pośród nocnej mgły. Nagle zapragnąłem wspiąć się na drzewo. Nikt by mnie wtedy nie znalazł. Stary Duch zwiesił gałęzie, by ułatwić mi to zadanie.

Siedząc pośród gęstego listowia, odrobinę się uspokoiłem. Wokół mnie zebrało się stadko wron czarnych jak smoła. Ich szklane oczy emanowały czerwonym blaskiem. Jedna z nich odezwała się:

– Ning, jest taka ładna noc. Dlaczego siedzisz tutaj zamiast kraść warzywa w ogrodzie?

Wiedziałem, że znała już odpowiedź. Stary Duch był na bieżąco ze wszystkim, co działo się na ulicy, a wrony były jak jego oczy i uszy.

– Jak mam się dowiedzieć, czy jestem prawdziwym człowiekiem?

– Możesz odrąbać sobie głowę – odpowiedział ptak. – Jeśli jesteś człowiekiem, umrzesz, a jeśli duchem, przeżyjesz.

– A co jeśli umrę?

Wrony zachichotały. Dwie kolejne sfrunęły, trzymając w dziobach dwa lustra w miedzianych ramach. Zwierciadła wyglądały jak antyki. Ptaki rozstawiły je przede mną i za moimi plecami. Dzięki blaskowi księżyca, który przedostał się przez prześwity w listowiu, zobaczyłem swoje lustrzane odbicie. Niewielka głowa, kruczoczarne włosy i smukła szyja, a z tyłu ciemnoczerwony kod kreskowy przypominający malutkiego, chudziutkiego węża…

Przypomniałem sobie o identycznym kodzie Xiao Qian i o tym, jak w upalną, letnią noc lodowatymi dłońmi pocierała moje plecy. Myślałem i myślałem, aż nagle łzy zaczęły mi spływać po policzkach.

Przesilenie zimowe

Tegoroczna zima była sucha i chłodna, ale z daleka często dobiegało dudnienie grzmotów. Xiao Qian twierdziła, że to zapowiedź Niszczycielskiej Burzy, która nadchodzi raz na tysiąc lat.

Niszczycielska Burza pojawiała się niespodziewanie, by zgładzić duchy. Te, które uciekły, mogły istnieć przez kolejnych tysiąc lat, ale reszta ginęła w płomieniach.

W głębi duszy wiedziałem, że na świecie nie ma czegoś takiego jak Niszczycielska Burza. Xiao Qian była duchem tak długo, że pomieszało jej się w głowie. Złapała mnie lodowatą dłonią. Jej twarz przypominała kartkę papieru. Powiedziała, że aby wyjść cało z kataklizmu, należy trzymać się blisko człowieka o dobrym sercu. Gromowładca nie ciskałby piorunami w żywą istotę.

Zdecydowałem, przynajmniej na jakiś czas, odłożyć myśl o ucieczce.

Prawdę mówiąc spakowałem się po kryjomu już dawno temu. Kilka skradzionych ziemniaków, trochę starych ubrań… – i tak już nie urosnę, więc wystarczą na długo. Nie zabrałem jednak miedziaków, które dała mi Xiao Qian. Możliwe, że tylko my ich używamy.

Chciałem odejść z Ulicy Duchów, nieważne dokąd. Chciałem zobaczyć, jak żyją prawdziwi ludzie. Ostatecznie jednak nie odszedłem.

Poranek w dzień przesilenia zimowego przyniósł opady śniegu – niewielkie białe płatki przypominające trociny. Gdy tylko dotknęły ziemi, od razu się roztapiały. Dopiero w południe nagromadziła się cienka warstwa śniegu.

Kiedy samotnie szedłem opustoszałą ulicą, ogarnęło mnie wielkie znudzenie. Poprzednimi laty razem z Yan Chixia kruszyliśmy cienką warstwę lodu, która uformowała się na powierzchni stawu, po czym zarzucaliśmy nasze prowizoryczne wędki. O tej porze roku sumy były już tłuściutkie. Podpiekane z czosnkiem smakowały wybornie.

Minęło sporo czasu, odkąd ostatni raz widziałem się z Yan Chixia. Ciekawe, czy włosy już mu trochę odrosły.

Nadal słyszałem odgłosy burzy – raz bliżej, raz dalej. Od tych gwałtownych wstrząsów brzęczało mi w uszach. Doszedłem aż do drzewa Starego Ducha i wspiąwszy się na nie, rozsiadłem pośród gałęzi. Płatki śniegu opadały z szelestem, ale nie dosięgały mojego ciała. Wokół było ciepło i spokojnie. Skuliłem się i zasnąłem na drzewie jak wrona.

We śnie widziałem ulicę, która przeobraziła się w długaśnego, cieniutkiego węża. Stary Duch był jego głową, a Świątynia Lanruo – ogonem. Połyskujące kamienne płytki przybrały formę łusek. Na każdej z nich widniała twarzyczka ducha – przepiękna, namalowana z niesamowitą precyzją.

Wąż rzucał się na wszystkie strony, jakby odczuwał potworny ból. Przyjrzałem się uważniej i zobaczyłem stadko termitów i pająków, które wgryzało się w jego ogon. Brzmiały jak jedwabniki żerujące na liściach morwy. Za pomocą nóg i ostrych zębów zrywały wężowe łuski jedna po drugiej, aż dobrały się do skóry.

Wąż szarpał się bezgłośnie, znikając powoli w paszczach robaków. Kiedy z jego ciała nie zostało już prawie nic, wydał z siebie smutny pisk i odwrócił głowę w moją stronę. Wtedy zobaczyłem twarz Xiao Qian.

Gdy się obudziłem, liście delikatnie szeleściły na wietrze. Wokół było spokojnie – hałaśliwe ptaki gdzieś odfrunęły. Została tylko brzydka stara wrona, która ucinała sobie drzemkę na moich piersiach. Jej dziób zwisał jak długa broda. 

Spanikowany potrząsnąłem wroną, wyrywając ją ze snu. Otworzyła swoje potłuczone szklane oczy i zaskrzeczała:

– Ning, dlaczego wciąż tu jesteś?

– A gdzie powinienem być? – odpowiedziałem pytaniem na pytanie.

– Gdziekolwiek. Ulica Duchów niebawem przestanie istnieć. Niedługo będzie po nas.

Wystawiłem głowę spomiędzy liści. Ponad Świątynią Lanruo, na tle poszarzałego nieba, krążyło stado kraczących wron. Nigdy nie widziałem czegoś takiego. 

Zeskoczyłem z drzewa i rzuciłem się do biegu. Przemknąłem kamienną ulicą, mijając po drodze ciemne drzwi i okna. Krakanie wron wybudziło ze snu wiele duchów, które jednak nie ważyły się wyjść na zewnątrz. Chowały się w domach, wyglądając jedynie zza szpar w murze, podobnie jak świerszcze szukające schronienia zimową porą.

Zniszczone ogrodzenie Świątyni Lanruo zostało zerwane. Stalowe pająki wdrapywały się na główny budynek, spychając na zaśnieżoną ziemię ciemnoczerwone dachówki i drewniane belki zdobione rzeźbieniami. 

Miały spłaszczone ciała i ostre zęby, a ich oczy emanowały niebieskim światłem – wyglądały szkaradnie. Z ich wnętrza rozlegał się potężny łoskot, który przypominał grzmoty.

Wrony zatrzepotały skrzydłami. Schwyciwszy pazurkami oderwane dachówki, ciskały nimi w pająki. Były jednak zbyt słabe, by powstrzymać potwory. Dachówki z głuchym dźwiękiem odbijały się od pancerzy.

Ogród warzywny został stratowany. Spod warstwy śniegu prześwitywały jedynie skrawki białych korzeni i czarne błoto, a z gruzów wystawała zardzewiała ręka mistrza zen.

Biegłem przez ogród, wykrzykując imię Yan Chixia. Kiedy mnie usłyszał, powolutku wyszedł z chatki. Nadal był ubrany w strój do walki z demonami, na głowie miał bambusowy kapelusz, a w dłoni trzymał miecz. Już, już miałem go zawołać i poprosić, by przepędził pająki, ale słowa ugrzęzły mi w gardle jak cierpkie cukierki.

Yan Chixia wpatrywał się we mnie pełnymi smutku oczami. Podszedł, by wziąć mnie za rękę. Jego dłoń przypominała lodowatą dłoń Xiao Qian.

Staliśmy obok siebie, patrząc, jak majestatyczna niegdyś główna sala świątyni wali się kawałek po kawałku, zostawiając po sobie stertę dachówek, cegieł, drewna i błota.

Pająki zdewastowały świątynię Lanruo. Z ogrodzenia, głównej sali, ogrodu, stawu, zagajnika bambusowego i chatki Yan Chixia zostały jedynie zabłocone zgliszcza.

Potwory przeniosły się na Ulicę Duchów, gdzie siały dalsze zniszczenie. Rozkopywały drogę i równały z ziemią podniszczone już wcześniej domy po obu stronach ulicy. Mieszkańcy uciekali z wrzaskiem. W nikłych promieniach słońca skóra duchów zaczynała się tlić – czerniała kawałek po kawałku, po czym odpadała. 

Upadłem na zaśnieżoną ziemię. Odstręczający zapach spalenizny wywołał we mnie odruch wymiotny. Krztusiłem się, co jakiś czas głośno zawodząc.

Zatem tak wyglądała Niszczycielska Burza. 

Wyjące duchy, których ciała zmieniły się nie do poznania, biegały i szamotały się w śniegu, zostawiając za sobą ślady, które przypominały nagryzmolone znaki.

Nagle pomyślałem o Xiao Qian i zerwałem się z miejsca.

Siedziała w ciemnym pokoju, śpiewając i rozczesując włosy. Spokojna, przejrzysta melodia wznosiła się wśród huczących grzmotów niczym senny pejzaż w blasku księżyca. Nad Xiao Qian roztaczała się przyjemna woń kwiatów i ziół. Różnorodne zapachy przeplatały się ze sobą. Jej włosy przypominały płomień, który tańczy na wietrze. Ze łzami w oczach słuchałem jak śpiewa, dopóki dom nie zaczął się trząść.

Z dachu dobiegały przeróżne odgłosy: brzęk stali, trzaski, kroki i krzyk Yan Chixia. Dachówki spadały z hukiem, aż w końcu dziura w suficie odsłoniła kawałek nieba. Wszędzie latały skrzące się w promieniach słońca płatki śniegu. Popchnąłem Xiao Qian w ciemny kąt pokoju, a sam wybiegłem na zewnątrz. Yan Chixia wywijał mieczem, a jego strój falował na wietrze niczym szara flaga, jakby lada chwila miał się podrzeć.

Wskoczył na jednego z pająków i dźgnął go w oczy. Potwór szamotał się przez chwilę, po czym zrzucił napastnika z grzbietu i ostrymi pazurami wsadził go sobie do paszczy. Przeżuwał ciało z łatwością. Kawałki Yan Chixia wypadały mu spomiędzy zębów, rozbijając się z brzękiem o dachówki. Jego głowa sturlała się z dachu jak ugotowane jajo i zatrzymała się dopiero u moich stóp.

Podniosłem ją. Yan Chixia wpatrywał się we mnie, ale w jego oczach nie było łez, tylko wściekłość i nienawiść. Ostatkiem sił przymknął powieki, jakby nie chciał już na to wszystko patrzeć.

Kiedy pająk uporał się ze zdobyczą, zeskoczył z dachu i hałaśliwie zaczął iść w moją stronę. Z jego oczu biło ciemnoniebieskie światło.

Xiao Qian chwyciła mnie w pasie lodowatymi dłońmi i próbowała odciągnąć od potwora. Z trudem popchnąłem ją z powrotem do pokoju, po czym chwyciłem miecz Yan Chixia i ruszyłem w stronę pająka. 

Lodowate światło, które odbijało się od stalowego pancerza, mignęło mi przed oczami. Moja głowa z głuchym dźwiękiem upadła na kamienną drogę. Krew bryzgała na wszystkie strony.

Nagle cały świat się przekrzywił. Przekrzywione niebo, ulica… Płatki śniegu również opadały pod kątem.

Z wielkim wysiłkiem skierowałem wzrok na pająka, który właśnie przeżuwał moje ciało. Z paszczy wypływała mu gęsta ciemnoczerwona piana, pozostawiając ślady na śniegu. Żuł, aż nagle zastygł w bezruchu, a ciemnoniebieskie światło w jego oczach zgasło.

Inne pająki stawały jeden po drugim, pogrążając się w grobowym milczeniu, jakby otrzymały jakiś sygnał. Płatki śniegu bezgłośnie opadały na ich ciała.

Chciałem się roześmiać, ale nie mogłem nabrać powietrza do płuc, gdyż moja głowa została oddzielona od reszty ciała. Mogłem jedynie otworzyć usta i się uśmiechnąć. 

Pająki uważały mnie za człowieka i były przekonane, że zjadły prawdziwe ciało. Według reguł gry nie wolno im było zranić człowieka, ale jeśli to zrobiły, musiały ponieść śmierć. Nikt nie mógł złamać tych zasad.

Nie pomyślałbym, że pająki są aż tak głupie. Dawały się oszukiwać nawet łatwiej niż duchy.

Świat przed moimi oczami stopniowo się rozmazywał, tak jakby warstwa przezroczystej tkaniny spadła z szarego nieba, przykrywając mi głowę. Wrony miały rację. Po odrąbaniu głowy naprawdę można było umrzeć.

Dorastałem i biegałem na tej ulicy. Teraz wreszcie umrę tu jak prawdziwy człowiek.

Para białych, chłodnych dłoni głaskała moją twarz. Zimowy wiatr zawył i zdmuchnął mi na policzki kilka jasnoczerwonych płatków śniegu. Wiedziałem, że to były łzy Xiao Qian.


1 Trzecia z 24 jieqi, czyli tradycyjnych chińskich „pór roku”. Jieqi zwiastują zmiany pogodowe i następują po sobie cyklicznie, co 15 dni.
2 Teksty zebrane w 21 rozdziałach przez uczonych z dworu Liu Ana, księcia Huainan, w 139 r. p.n.e. Dzieło porusza szeroki zakres tematów dotyczących m.in. kosmologii, filozofii i polityki.
3 Dosłownie „głowa wołu” i „pysk konia” (niutou oraz mamian) – w mitologii chińskiej dwaj strażnicy świata podziemnego.
4 Według chińskich wierzeń ludowych Heibai Wuchang to bóstwa odprowadzające dusze zmarłych w zaświaty. Jedno z nich ubrane jest na czarno, a drugie na biało, na co wskazuje pierwszy człon nazwy – heibai (odpowiednio: czarny i biały).
5 Grupa chińskich instrumentów smyczkowych.
6 Chiński instrument dęty składający się z kilkunastu piszczałek.  


The story originally appeared in Chinese in Science Fiction World (August 2010). Despite our best efforts, we have been unable to make contact with the copyright holders.



Wang Yao – chińska autorka publikująca pod pseudonimem literackim Xia Jia. Kilkukrotna laureatka najważniejszych nagród w Państwie Środka: Nagrody Yinhe oraz Xingyun, przyznawanych za wybitną twórczość science fiction. W 2002 roku podjęła studia w Instytucie Fizyki Uniwersytetu Pekińskiego, a w 2014 uzyskała tytuł doktora nauk humanistycznych w zakresie literatury porównawczej i literatury światowej. Obecnie pracuje jako wykładowczyni na filologii chińskiej Instytutu Nauk Humanistycznych i Społecznych Uniwersytetu Jiaotong w Xi’anie.

Marta Torbicka – sinolożka, absolwentka Uniwersytetu Jagiellońskiego. Dwukrotna laureatka ogólnopolskiego konkursu Sinoprzekład na najlepsze tłumaczenie literackie z języka chińskiego, organizowanego przez Sinologiczne Koło Naukowe Uniwersytetu Warszawskiego. Pracę magisterską poświęciła charakterystyce mitorealizmu, nowego nurtu literackiego zapoczątkowanego przez chińskiego pisarza Yan Lianke, poddając analizie jego powieść Kroniki Eksplozji. 

Bartosz Kolczykiewicz (ur. 1995) – student Wydziału Grafiki warszawskiej ASP, absolwent Liceum Plastycznego w Supraślu,tworzy pod pseudonimem Bartecky. Kontrast, zdecydowane kolory, przerysowana forma to jego przepis na sztukę. Nigdy nie przebiera w środkach, uwielbia eksperymentować. Z uwagą obserwuje otaczający go świat i ludzi. Dragsy, performerzy i inne tęczowe ludki to jego wielkie muzy. Kocha modę, taniec i robienie sobie selfie, czego przykładów bez trudu można doszukać się w jego pracach.