Prosiłe ja doggo, by nie szedł.
– Don’t go, doggo, don’t go – mówiłe, albowiem doggo lubił być nieposłuszny. Z jego nieposłuszeństwa robiły się później wielkie mecyje; wszyscy o tym wiedzieli, a doggo najbardziej. Nie żeby nie cieszył się z tego powodu.
Doggo był długi i zazwyczaj okutan w szaliczek koloru odchodzącej jesieni (zwłaszcza teraz, gdy listopad powoli dogasał). Doggo wyglądał bardzo przyzwoicie w tym swoim szaliczku i szanowali go wtedy, szanowali go bardzo na dzielni.
Prosiłe ja, lecz doggo unikał moich słów. I takeśmy chodzili przez całą noc, kierując się łowczym instynktem mego kumpla-sierściucha, a później nad ranem do domu wracali i za to właśnie obrywałe najczęściej od mamy, która nie rozumiała tych męskich wypraw i męskiego punktu widzenia, i w ogóle mężczyzn też nie. A doggo potrzebował wówczas wolności.
Któregoś razu nic się nie wydarzyło, tylko mama do nas dołączyła i za to się na nią prawie obraziłe. Dopiero później, bardzo późno zresztą, zrozumiałe, czemu poszlajać się chciała z nami. Na jej widok kudłaty uradował się wielce; nazwałe go przeto zdrajcą. Nawet zdrajcy potrafią się szybciej domyślać. Don’t go… – prosili oboje, a ja postanowiłe, że się nie rozpłaczę.