Uciekliśmy niespokojni, niemal wystraszeni. Dopiero kiedy stanęliśmy przed fosą dzielącą nas od małp, odzyskaliśmy spokój. Pośrodku ich wybiegu wznosiła się skała, wysoka, bardzo wysoka i stroma, po której wspinały się, zbiegały, skakały setki pawianów masajskich, chociaż te wydawały mi się nieco mniejsze niż inne okazy tego gatunku widywane przeze mnie wcześniej. Sprawiały wrażenie zadowolonych z tego, że tam są. Niektóre między jednym skokiem a drugim pożerały szybko garście orzeszków ziemnych, inne wdawały się w krótkie bójki, kilka par kopulowało, krótko mówiąc: toczyło się typowe dla takich stworzeń życie. Pamiętam, że jeden zasiadł dostojnie przodem do nas, po czym odwrócił bokiem swoją psią główkę i siknął obfitym strumieniem moczu.
Dzień nadal był szary i ciemny. Mieliśmy kontynuować spacer, kiedy promień słońca przebił się przez chmury i skąpał w świetle całą skałę. Jakiż to cudowny, majestatyczny spektakl mogliśmy wówczas podziwiać! Setki małp, które zamarły, patrząc w słońce i otwierając szeroko pyski, wzniosło ku niebu wspaniałą pieśń.
Była to tylko jedna nuta, jedna, ale opadająca i wznosząca się niczym kolejka górska, a osiągając najwyższy punkt, robiła się przenikliwa, piskliwa, dzika. I wtedy małpy, stojąc na tylnych łapach, wznosiły przednie łapy ku słońcu. Potem, kiedy nuta osiągała swój najniższy punkt, ich śpiew stawał się głuchy, dudniący jak toczące się podziemne kamienie. I małpy w tej chwili znów znajdowały się na czterech łapach, którymi poruszały jak sprężynami, wprawiając w szybkie drgania całe ciało. Stąd zaczynało się znów wznoszenie, długie, długie, a owe istoty zaczynały się prostować, my zaś mieliśmy wrażenie, że niewidzialne owłosione dłonie podtrzymują nas w powietrzu. I po chwili, na najbardziej przenikliwym wierzchołku – w dół, w dół, również po długiej drodze. Słońce świeciło. Teraz znowu w górę. A teraz w dół.
Żona dała mi kuksańca łokciem, a potem, wskazując wzrokiem małpy, zasugerowała mi, żebym zrobił tak jak one i ona. Moja żona zaśpiewała. Pełnym, lazurowym kontraltem, głosem jak tunel z miękkiego aksamitu. Równolegle, dokładnie równolegle z kolejką górską, którą niosły się głosy pawianów, ale o tercję niżej, umieściła swój tunel, ochrypły i słodki. I kolejka, i tunel ruszyły, wykonując piruety, igrając z promieniem słońca w niebywałej harmonii. Ja zachwycałem się tysiącem pawianów i moją żoną poniżej w trwającej w nieskończoność nucie. Ale drugi kuksaniec przywołał mnie do porządku. Odetchnąłem głęboko, napełniłem płuca świeżym, bardzo świeżym powietrzem, chociaż wmieszałem w nie, z pewną znajomością rzeczy, nieco zapachu małpy i woni mojej towarzyszki życia. W ten oto sposób wplątałem się w przeczystą nutę i forsując gardło, zdołałem wydać z siebie dźwięk o kwintę wyższy od małp wspieranych teraz moim czystym tenorem. I wszyscy kołysaliśmy się w powietrzu na naszych wibracjach: one niczym połączone wagoniki górskiej kolejki, ja wyżej, unoszony na swoim równym, srebrzystym głosie, najniżej zaś cementująca wszystko ona, na spokojnym, lazurowym aksamicie.
Zeszliśmy niżej. O wiele lepiej dla mnie, który znajdowałem się na górze. Ale zaczął mnie wypełniać lęk o nią. Próżny lęk! Och, moja święta małżonko! Mój podziw dla ciebie niech zostanie tu uwieczniony na zawsze. Z niewiarygodną swobodą, podczas gdy tysiąc stworzeń wzbudzało potężną lawinę podziemnych kamieni, kiedy ja sam zanurzyłem się setki metrów pod ziemię, ona, moja żona, rzuciła temu wyzwanie i przełamując to, zeszła niżej i w połowie drogi, z tym samym zaangażowaniem, zaczęła śpiewać tak, że do tego piekła małp, i do mojej gliny, dodała majestatyczny szmer głębokich wód, które nigdy nie widziały słonecznego światła i które przelewają się w trzewiach ziemi, pod sklepieniami niedostępnymi dla naszego wzroku, ona jednak ukazywała je nam, pozwalając usłyszeć.
Rozpoczęło się nowe wznoszenie. Dotarliśmy na powierzchnię ziemi. A potem jeszcze wyżej. Teraz ogarnął mnie lęk o siebie. Małpy łatwo wydobywały z siebie najwyższy pisk. Nie sądzę, by istniało ludzkie gardło potrafiące osiągnąć takie wyżyny. Cóż dopiero moje! Zacząłem trząść się jak dziecko. Ale nie było ratunku. Unosiłem się wysoko, na samym szczycie, oślepiony słońcem, smagany po skórze cienkimi ostrzami zimnego powietrza w naszym cudownym uniesieniu. Czułem za plecami wyostrzony pisk tysiąca pawianich gardeł, które popychały mnie bezlitośnie. I z tyłu, daleko z tyłu, gdzieś w rozpaczy, słyszałem głęboki głos mojej towarzyszki, daleko, daleko ode mnie. Ale nie pierwszy już raz w życiu bez wahania przybyła mi na ratunek. Mój głos osiągnął swój najwyższy punkt. I inne, popychając mnie wyżej, zaczęły mnie kłuć, napotykając mój niezamierzony opór. Wówczas ona pokazała mi swoją nutę, a potem nutę małp. A w końcu – i na tym właśnie polegało moje ocalenie – przestrzeń pomiędzy nimi dwiema. Lekkim mrugnięciem poprosiła mnie, żebym nie wahając się ani chwili, rzucił się z wysokości w tę przestrzeń utrzymującą harmonię. Ale jak to zrobić? Czy będzie tam dla mnie miejsce? Czy kiedy spróbuję się tam wcisnąć, nie sprawię, że wszystko rozsypie się w najbardziej zgrzytającym dysonansie?
Nie. Musiałem jedynie wytężyć i wyostrzyć w inny sposób słuch i trzy głosy, wówczas zbliżające się do połowy pierwotnego dystansu, z moją żoną zawsze najniżej, mną, przycupniętym w środku, a małpami na szczycie, trzy głosy znalazły się w innej harmonii, w innym istnieniu, wdrapując się ku słońcu.
Nie było czasu na wahania. Zniżyłem swój płaski srebrzysty głos; zderzył się z tysiącem wznoszących się cienkich ostrzy; rozległ się krótki szczęk metalu uderzającego o powierzchnię morza, a ja, upadając, prawie dotknąłem lazurowych aksamitnych tuneli mojej ukochanej. Ale zaraz ona pomogła mi, a ja, posiłkując się na nowo nastrojonym słuchem, mogłem znaleźć dla mojego głosu właściwą pozycję i już bez dalszych obaw, pocieszany z dołu przez nią, chroniony od góry przed zimnymi ostrzami powietrza przez małpy, trwaliśmy w nigdy dotąd nie słyszanej harmonii, trwaliśmy w zachwycie, zaabsorbowani aż do granicy, poza którą nie ma już muzyki ani osobnych czy też indywidualnych dźwięków, takich jak nasze, bo wszystko, całe istnienie, jest jedną i tą samą totalną muzyką.
Przypłynęła chmura. Zasłoniła słońce. Z tych fantastycznych wysokości nasze głosy runęły jak zranione ptaki. Runęły, spadły martwe, zniknęły w naszych gardłach. Zamilkliśmy w nowej szarości.
Wiele małp się posikało. Kilka się pobiło. Jedna para zaczęła kopulować. Inne osobniki pożerały garście orzeszków ziemnych.
– Idziemy! – powiedziałem do żony. – Idziemy! Starczy już tych pawianów.
– Tak, wystarczy – odparła. – Chodźmy stąd.