Miszy nie było dane poznać całej historii życia profesora Koniarskiego. Ale ze strzępków opowieści, którymi profesor przeplatał ich prywatne lekcje literatury, chłopiec z czasem zdołał poskładać pewne jej wątki. Wiedział, że jego nauczyciel urodził się w Białymstoku, w pierwszych latach dwudziestego wieku, a następnie – jako małe dziecko – wyjechał z rodzicami do Paryża. Matka-Rosjanka i ojciec-Polak byli artystami. Ona pisała, on malował. W Paryżu jedna po drugiej urodziły się dwie dziewczynki, młodsze siostry przyszłego drohickiego rusycysty, na zawsze dla Miszy bezimienne, choć to właśnie o czasach swojego dzieciństwa profesor opowiadał ze szczególnym upodobaniem – spędził je pośród niepospolitych postaci czarownej epoki, w fantastycznym świecie, o którego istnieniu Misza do niedawna nie miał pojęcia, a który teraz, dzięki relacjom starszego mężczyzny, zaczynał wzbudzać jego najgłębszą tęsknotę. Tak, profesor Koniarski lubił opowiadać o tamtych czasach. Rozsiadał się w fotelu, mocno zaciągał Belwederem, twarz mu młodniała, w oczach zapalały się płomyki i opowieści sypały się jak ziarno z przedziurawionego worka: jak to pewnego dnia obie siostry schowały się pod stołem w mieszkaniu tego czy innego literata, i jak się tam pospały, a że stół przykryty był sięgającym prawie do ziemi obrusem, to nie było ich widać. I jak to całe artystyczne towarzystwo biegało po mieszkaniu w poszukiwaniu dwóch aniołków, „aniołków z różkami”, jak mawiała jego matka, des anges avec des cornes, a że był to piękny, letni wieczór, to część towarzystwa wybiegła nawet na ulicę, i dalej rozpytywać wśród przechodniów, czy ktoś czasem nie widział dwóch maleńkich zgub. Nikt ich oczywiście nie widział, ale przez to wypytywanie zawiązano nowe przyjaźnie, i kiedy grupa poszukiwawcza powróciła do mieszkania, gdzie tymczasem zdemaskowano kryjówkę des anges, okazywała się niemal dwukrotnie liczniejsza niż w chwili rozpoczęcia swej misji, co, obok odnalezienia dziewczynek, stało się drugim powodem do wzniesienia wielu radosnych toastów. On sam, wówczas dziesięcioletni, nie mógł jeszcze uczestniczyć w toastach inaczej, niż tylko dzieląc wspólną radość, ale i to wystarczyło, żeby nastrój uderzył mu do głowy jak wino.
Albo to wspomnienia uderzały mu do głowy jak wino. Misza odnosił czasem takie wrażenie, patrząc na zarumienioną od przedawnionej radości twarz mężczyzny, przez którą chwilami jakby przebijała się twarz rozbawionego chłopca. Jaśniała, nadając profesorowi ciepłego, żywotnego blasku, a potem gasła. I stary mężczyzna w zamyśleniu kiwał głową, i konstatował, zwracając się raczej do samego siebie niż do Miszy: dobre to były czasy, kiedy ktoś zagubiony mógł tak szybko się odnaleźć.
Młodość profesora Koniarskiego była spowita woalem tajemnicy, jak to się czasem mówi, choć zapisując to wszystko w swoim dzienniku, Misza wybrał słowo „całun”. Była spowita „całunem”. Co wiedział? Na kilka lat przed wybuchem wojny, już jako dojrzały mężczyzna, Koniarski wrócił do Białegostoku. Z różnych względów chłopiec podejrzewał, że powrót ten wiązał się z kobietą, tak to sobie poskładał z monologów nauczyciela, w których wspomnienia mieszały się z literaturą, a fakty z marzeniami. Kim jednak była owa kobieta, jak wyglądała i co sięz nią stało, skoro aktualnie nie było jej przy profesorze – tego już Misza nie wiedział, nie wiedział także, czy profesor był kiedykolwiek żonaty, czy miał dzieci, jak umarli jego rodzice, co stało się z aniołkami. Nie śmiał pytać. Opowieści profesora zawsze urywały się w jakimś punkcie i było to równie nieodzowne, jak to, że nawet najgrubsza książka kiedyś się kończy, a wtedy próżno domagać się dalszego ciągu; z tą tylko różnicą, że książka najczęściej podaje rozwiązanie, jeśli nie wszystkich, to przynajmniej większości swoich wątków, a opowieści profesora nie podawały żadnych rozwiązań. Raz jeden zebrał się Michał na odwagę i spytał, czy profesor nie wolałby raczej mieszkać w Paryżu niż w takim zwyczajnym Drohiczynie, na co tamten odparł, z tajemniczym i jakoś smutnym uśmiechem: „ze wszystkich domów ten mi jest najdroższy…”. Misza nie był pewien, czy profesor mówi to od siebie, czy też cytuje jakieś dzieło. Taki był z nim problem, że nigdy nie można było go rozgryźć, bo książki, których nawiózł z Francji i które jakimś cudem przechował przez wojnę, którą przeżył(o ile Michał dobrze to sobie poskładał) u jakichś krewnych na wsi, były jego największym i chyba jedynym skarbem. To dwie walizki książek, trzymanych w dziurze pod podłogą w ledwo umeblowanym mieszkaniu, w domu skleconym naprędce w środku wojny, kiedy Rosjanie wypędzili mieszkańców znad rzeki, tworząc tam szeroki prawie na kilometr pas przygraniczny, odgrodzony od reszty miasta kolczastym drutem. Dopiero po kilku miesiącach wspólnych lekcji w tym bardzo ponurym i zimnym mieszkaniu profesor pokazał chłopcu skrytkę z książkami. „W razie czego”, powiedział, „będziesz wiedział.” Misza nie był pewien, dlaczego jego nauczyciel nadal tak bardzo się martwi, wojna już się przecież skończyła, panował pokój, budowano socjalizm, działały szkoły i wciąż otwierały się nowe, wśród nich także gimnazjum, do którego uczęszczał Misza, a gdzie profesor Koniarski wykładał rosyjski i uczył rysunku. Nie chcąc jednak kwestionować niczego, co pochodziło od starszego mężczyzny, zwłaszcza, jeśli dotyczyło to świętej sprawy, jaką była literatura, skinął głową. Tym skinięciem przypieczętował pakt, o którym dopiero wiele lat później pomyślał jak o przyjaźni.
A zaczęła się, ta przyjaźń, tak: podczas jednej z pierwszych lekcji rosyjskiego profesor Koniarski napisał na tablicy wiersz Aleksandra Puszkina. Uczniowie przeważnie twierdzili, że nie umieją czytać w cyrylicy, chociaż wszyscy umieli i wszyscy mniej więcej rozumieli po rosyjsku. Nauczyciel nikogo nie zmuszał, zapytał tylko, czy znajdzie się ktoś, kto chciałby odczytać wiersz na głos. No to Misza się zgłosił. Czytał: В дверях эдема ангел нежный, Главой поникшею сиял… А демон мрачный и мятежный, Над адской бездною летал…. Czytał powoli, bardzo uważnie, i ogarniało go – nie da się tego inaczej powiedzieć – zachwycenie. Wszystkie części wiersza składały się w harmonijną, naturalną całość, podobnie jak części rośliny, korzenie, łodyga, liście i kwiat, składają się w całość. Melodia i rytm, rymy i powtórzenia, i sens, budowały kompozycję, do której nie dałoby się niczego więcej dodać. Odsłonił się przed chłopcem fragment od dawna przeczuwanej prawdy, niemożliwej do wypowiedzenia w inny sposób niż w wierszu, właśnie tymi słowami, w tym akurat brzmieniu. Co to była za prawda? Że anioł i szatan nie są zaciętymi wrogami, a tylko skłóconymi braćmi, tęskniącymi do siebie ze swoich oddzielnych światów, że anioł spogląda na szatana ze smutkiem, opuszczając głowę w bramie raju, że tamten, unosząc się nad otchłanią, doznaje wzruszenia. Ta myśl zapadła mu głęboko w pamięć i kiedy Misza dorósł i wyjechał, kiedy żył, kiedy przyjmował od życia dary i kiedy je tracił, nieraz mu się przypominała.
Rytm rosyjskich fraz łatwo wchodził chłopcu do głowy, był naturalny jak bicie serca. Kiedy na następnej lekcji Misza wyrecytował wiersz z pamięci, profesor Koniarski zatrzymał go podczas pauzy. „Nie chciałbyś nauczyć się więcej?”. „Chciałbym” – odparł Misza z entuzjazmem. I odtąd, raz albo dwa razy w tygodniu, Michał zachodził do mieszkania swojego nauczyciela, zasiadali po dwóch stronach stołu poplamionego atramentem i czytali poezje. Puszkinowskie frazy, pełne zmysłowych obrazów niesionych melodią tak swobodną, jakby miała ona swoje źródło w wiosennej ziemi, bliższe były Miszy niż mowa kolegów z klasy, którą rozumiał, znał wszystkie słowa, ale z jakiegoś powodu nie mógł się nią sprawnie posługiwać, bo zawsze okazywało się, że robi jakiś błąd, nie trafia w sedno sprawy, nie chwyta humoru i przez to sam staje się ofiarą tego humoru, czasem dobrodusznego, czasem mniej.
Jeszcze wielu rosyjskich poetów poznał Misza dzięki profesorowi, Lermontowa, Achmatową, Błoka, ale z czasem przeszli do poezji francuskiej i wtedy dopiero zaczęła się prawdziwa przygoda. Misza uczył się błyskawicznie, w lot łapał nowe słowa, zapamiętywał całe frazy, choć wypowiadał je ze śpiewnym, wschodnim, akcentem. Po paru miesiącach, ku wielkiej satysfakcji profesora, recytował z pamięci kilka sonetów Baudelaire’a. „Prawdziwym domem człowieka jest język”, powiedział nauczyciel ni z tego ni z owego na zakończenie którejś z ich francuskich lekcji.
Tak to już z nim było, z tym profesorem Koniarskim.
Jednego dnia mówił jedno, a drugiego – drugie. Prawdziwym domem człowieka jest język. Misza pomyślał wtedy, że skoro można żyć w kilku językach, tak jak profesor Koniarski, to znaczy, że można mieć kilka domów. I nie trzeba między nimi wybierać.
Profesor Konarski jednego dnia mówił jedno, a drugiego – drugie, ale nie kłamał. To było raczej tak, jakby całej prawdy nie dało się zamknąć w tych czy innych słowach, więc starszy mężczyzna pokazywał chłopcu to, co można było pokazać – jakieś skrawki i okruchy, drobiny potłuczonej całości. W młodej duszy chłopca te fragmenty łączyły się ze sobą, by kiedyś ożyć. Zakwitnąć. Wydać owoc.
Wieczorami, siedząc przy lampie naftowej w pokoju wynajmowanym od cichej, smutnej kobiety o kasztanowych włosach, Misza notował te okruchy i myśli, którymi stopniowo one obrastały, z dzikiego materiału lepiąc kształty zdań, szukając wyrazu dla tej jednej, jedynej rzeczy, którą – mało o niej wiedząc – posiadał: dla swojego pojedynczego, niepowtarzalnego istnienia.
Zdarzało mu się ślęczeć nad zeszytem do późna w nocy, aż przygasał płomień lampy. Kobieta o kasztanowych włosach wstawała przed świtem, żeby napalić w piecu. Kiedy półprzytomny z niedospania wychodził rano ze swojego pokoju, jej już przeważnie nie było, ale wciąż było ciepło. Szedł do szkoły, przeczekiwał lekcje, odgrywał swoją codzienną komedię z kolegami, Misza, kacap – równy gość. Szedł do profesora, studiował poezje. Popołudniami kobieta przygotowywała posiłki, jedli je przeważnie w milczeniu. Ruski jest dom pieśni. Polski jest dom pisma – pisał wieczorem w dzienniku. I tak, pod lichym słońcem zimy, płynął czas: Misza miał siedemnaście lat.