W piątek po szkole nie mogłam się zabić, jak planowałam,
bo musiałam karmić piersią znalezione na półpiętrze
dziecko przyjaciółki, która poleciła mi pilnować domu
przez weekend. Wraz z matką, babcią dziecka,
pojechały na festiwal filmów animowanych,
pogrzeb kota albo rekolekcje. Nikt mnie nie uprzedził
o obecności dziecka na półpiętrze, w domu nie było jedzenia,
wody, powietrza, a w piwnicy jakiś chłopak
rozwiązywał nierozwiązane do tej pory
zagadki matematyczne. Ale byłam skazana na przeżycie,
bo chodziło o hipotezę Riemanna. Liczby pierwsze,
co nie, pierwsze, nie ostatnie. Pamiętam,
że dałam z siebie wszystko,
że to udowodniliśmy, że poszliśmy spać.
Wystrugałam z kawałka kory głowę psa,
do której można było włożyć własne oko,
więc wkładaliśmy po kolei. Potem pojechaliśmy nad wodę,
karmić ostatnie łabędzie, potem na cmentarz,
nie znaliśmy nikogo, ale było tak ładnie,
że na pewno tam wrócimy, wszyscy.
Wracając staliśmy na światłach,
widziałam syna w lusterku, był bliżej,
niż się wydaje. Widziałam ciebie,
byłeś tam, gdzie zawsze. Jest dziwnie,
powiedziała Rozalia, ale przyjemnie.
Jakbyśmy zginęli na miejscu,
a jedziemy dalej. Jakbyśmy wszyscy płynęli
w twoich łódkach z kory, mamo.
Wszystko jest takie obok mnie od rana,
świat żywcem wyjęty z historii mierzenia i ważenia,
całą noc chodziłam znów do szkoły, do pierwszej klasy,
żeby tym razem zrobić to lepiej. Latałam myśliwcem,
śpiewałam w chórze i nic.
Napij się może wina, mówi kolega,
chyba że jeszcze nie byłaś w kościele.
Nieważne, Piotr, kościół był u mnie.
Jest codziennie, zresztą popatrz tutaj,
prawdopodobnie sama jestem kościołem.
Myślisz, że nie wolałabym tu kłosów? Ptaków, które płoną?
Spadających z księżyca liści? Ale mam kolumny.
Południowa to Jachin a północna Boaz.
Czy Luiza liczyła te pająki, bo nie wiem, ile mam jej oddać?
Nawet pająków nie potrafię upilnować. Choć Luiza uważa,
że umiem, tylko nie chcę, bo wolę, jak mi się rozłazi
towarzystwo. Ze wszystkich drzew w parku
został listek w myśli na jednej akacji.
Dziewczyny się kłócą,
czy to dużo, czy mało. Jak dorosną, pokażę im,
ile można zrobić z tego listka
właśnie dzięki rozłażeniu
się towarzystwa, gdy kolejne odejścia
nizasz na rzemyk jak rekinie zęby,
jak ochrydzkie perły, jak nowe planety.
Jest jak wtedy, gdy obca kobieta
oderwała mnie od malowania pokoiku w kotki
proponując pływanie na kawałku plastiku
w podziemnej lagunie. Wstrętne, obrzydliwe,
ale trwało wieki, więc zaczynałam to lubić
i wtedy ona wyszła, i poszła na francuski.
Nie mogłam iść z nią, bo znałam już cały francuski,
nie mogłam dopłynąć do brzegu, bo bałam się zanurzyć rękę.
Woda przypominała mi związek, który właśnie zakończyłam,
albo koc, który zostawiłam jesienią na tarasie
i gdy się nim okryłam, wyszedł z niego pająk.
Względnie wnętrze martwej dziecięcej prostytutki.
Jest na pogrzebie inżyniera Michalaka
zupełnie jak wtedy, tylko trochę bardziej.
Cesarz odsłonił kolano, ja rozebrałam się do naga
i poprosiłam psa, żeby obwąchał moje znamiona.
Chciałam sprawdzić, czy zacznie lizać któreś z nich,
skamleć przy nim, może wyć. Martwię się przyszłością.
Przyszłość jest jak robocza wersja smsa do kogoś,
kto w międzyczasie umiera: masz dużo czasu
na szlifowanie tekstu, tylko po co. Gdy uśpili tego gościa
od sprzedanej nerki, poszli po pojemniki na resztę narządów,
tych, które chciał sobie zostawić. Wspominaliście mi o tym
w windzie, może w łóżku, na szkolnym korytarzu
w kościele, u lekarza. Teraz jesteśmy tu razem i
wszystko wam się pomyliło, mówię przejęta.
Nic nie było tak, jak napisałaś, odpowiadacie z podziwem.