mieszkanie lśni, ani śladu kurzu na dość nowych meblach.
obrus z napisami – „nadzieja”, „marzenia”, „obietnica” –
twardo trzyma się stołu. poduszki z różnej wielkości słowami „love”
były tanie, wyglądają tanio, ale miały robić klimat.
tak samo obrus, ścierki z „piękny dzień” i z czymś jeszcze ze słońcem.
ona sama patrzy przez okno do środka. jest absolutnie cicho.
tylko dźwięk ściśniętej puszki, odpalanej zapalniczki, wiatru,
bo pali się tylko na balkonie, ale to prawie nic. człowiek,
który był jej sercem, zatrzymał się i zmarł. teraz jest tam
czysto i pusto, leży podkładka z napisem „życie”. była tania,
a teraz dodatkowo jest całkiem bez znaczenia. słyszy otwierane drzwi.
wejdą ludzie, wejdą jej dzieci z dziećmi, dzieci z lalkami.
przez chwilę myśli, żeby nakryć jego grób tym obrusem,
umościć poduszki, ścierki, podkładki, położyć się na nim i wyć.
ale najpierw obiad, poda babcia czysta i pusta, babcia z garnkiem ziemniaków.
nie ma go tyle lat, a był przy niej sześćdziesiąt.
mieszkanie wydaje się spokojne, ale on ciągle naprawia w nim radio.
niesłyszalne dla ludzkiego ucha piski ciągną się godzinami,
duży pokój trzeszczy jak elektryczność w deszczu,
śrubki spadają na dywan i ta cisza budzi ją w nocy.
jak umrze, powita ją pierwszy. pewnie już czeka.
jak umrzeć, żeby nie być przy nim chociaż po śmierci?
pomyślała, idąc na basen, że słowa są mierne.
rozmawiała dziś z dzieckiem o biciu, bólu i strachu.
po godzinie nie mogła sobie przypomnieć ani imienia dziewczynki
ani jej miejsca zamieszkania. pomyślała, zmieniając majtki na kostium,
że powinno być więcej słów. na przykład na słowo dom,
bo dziś w siedmiu raportach napisała, że w „domu” rodzinnym
występuje przemoc i problem alkoholowy.
a dzieci-cienie opisywały każdy dom szczegółowo.
pomyślała, że ich niewielkie odbicia czekają w wodzie,
czekają na nią przy każdym nawrocie.