Skóra głowy pali, płonie. Najchętniej ugasiłaby pożar jedynym znanym sposobem: gołymi rękami wydrapałaby dziurę w czaszce. Tyle że krępuje ją czarna pelerynka. Plastik lepi się do jej spoconego ciała, wgniata je w fotel. I szeleści przy byle podmuchu. System wczesnego ostrzegania zamontowany przez Jowitę. Uwaga, uwaga, coś niepokojącego dzieje się przy lustrze numer dwa.
Najchętniej poprosiłaby Jowitę, żeby zmyła z niej to paskudztwo. Najchętniej wróciłaby do domu, do Brysia.
Nie da rady. Musi uwolnić choć jedną rękę. Wysuwa ją więc spod plastikowej płachty tym samym wyćwiczonym ruchem, którym noc w noc zabiera swoje ramię spod spoconej głowy Bryśka. Może to kwestia wprawy, a może łut szczęścia, ale udaje się od razu. Tyle że kiedy unosi dłoń do głowy, kiedy już-już ma zanurzyć palce w lepkiej skorupie farby…
– Kamila, co ty robisz? Co się dzieje?
I wtedy, nie wiedzieć czemu, wypowiada na głos tę myśl, która kołacze się w jej głowie, odkąd usiadła na fotelu, odkąd Jowita zaczęła nakładać gęstą, kleistą maź na jej włosy, pasmo po paśmie, odkąd w ogóle zaczęło się to koszmarne popołudnie. I mówi:
– Moja głowa wygląda jak jajko.
Jej głos brzmi nieszczęśliwie, jak u Bryśka, gdy go przytulić, zaraz po tym, jak ciśnie w nią zabawką. Jak u Piotra, gdy… Nie, u Piotra nie.
Bo było, jak było. Jak we wtorkowe popołudnie. Pot płynął spod czapki, spod szalika. Okropność. Dobrze, że nie założyła rękawiczek, bo dłonie też miałaby mokre. Telefon w kieszeni miotał się jak ryba wyrzucona na brzeg. Rękawiczki i zużyte chusteczki higieniczne tłumiły dźwięk, ale już nie wibracje, które czuć było aż w pachwinach. Nieprzyjemne było to wszystko, pot, to buczenie. Jak u dentysty. Aż chciało się zmrużyć oczy, by ochronić je przed zimnym, ostrym światłem.
Głupi, pomyślała, nie wiedzieć o kim. Przecież nie mogła odebrać, nie teraz, gdy uchwyty siatek wpijały się jej w ręce, a plastik płynął białymi żyłami przez wnętrza dłoni. Mogła jednak założyć te rękawiczki. Łatwiej by się jej niosło, nie wrzynałoby się tak. Dzisiaj wyszło jakoś dużo śmieci, całe cztery reklamówki. I to z czego tyle? Aha, gotowała i zupę, i drugie. I zapomniała o śmieciach, kiedy wychodzili z Bryśkiem do szkoły.
Za małe chyba wzięła. W szafce pod zlewem miała przecież cały zapas, zgromadzony w lepszych czasach, kiedy wszystko było jeszcze jakieś bardziej dla ludzi i siatki dawali w sklepie za darmo, a kazali płacić tylko za te lepsze, grubsze. A że nie spojrzała dobrze w głąb, chwyciła na łapu-capu, pierwsze z brzegu, to ma. Zaraz któraś pęknie, śmieci posypią się na podłogę. Na tyle śmieci mogła wziąć worek, zamiast pakować w te torebki. Chociaż nie, worka szkoda.
Telefon zamilkł niespodziewanie, jakby spazmatycznie łapał oddech, a potem wypluł z siebie pojedynczy, przedśmiertny bulgot i zapadła cisza.
Drzwi do klatki były brązowe, nakrapiane w szare zacieki z błota i kurzu jak skrzydła ćmy, i popchnięte łokciem, a potem barkiem, ustąpiły z niechęcią. Patałachy ze spółdzielni, pomyślała słowami Piotra. Trzeba by się do nich przejść, albo zadzwonić, coś musi być nie tak z zamkiem. Słowa w jej głowie rozjarzyły się przez ułamek sekundy, a potem zgasły, zostawiając po sobie powidok nigdy niepodjętej decyzji.
Telefon palił przez kieszeń, podobnie jak portfel, a w nim sto czterdzieści jeden złotych i siedemnaście groszy. Od rodziców na Gwiazdkę dostała sto, ale Piotrowi powiedziała, że pięćdziesiąt i tylko tyle oddała do wspólnej kasy. A kolejne pięćdziesiąt zarobiła u Jowitki, której ostatnio sypnęło się klientek jak ulęgałek – karnawał, wiadomo – i która na szczęście dla Kamili nie miała z kim zostawić Antka. Zresztą, od Jowitki brała przecież symbolicznie, tyle co nic. I nigdy sama się nie przypominała. Może to dlatego Jowitka chciała się jej odwdzięczyć. Może dlatego powiedziała jej, że weźmie od niej tyle, co za farbę.
Ulga numer jeden: wokół żywego ducha. Nikogo, kto patrzyłby jak przelicza: pięćdziesiąt dla Jowitki, pięćdziesiąt na tę szkolną wycieczkę dla Bryśka, bo Piotr powiedział, że nie da ani grosza. Czterdzieści uciułała z zakupów. Tu złotówka, tam dwa złote i się zebrało. Weźmie Brysia do kina, pomyślała nagle. Tanie środy, dwa bilety po dziesięć, to starczy jeszcze na popcorn. Napoje kupi wcześniej, wezmą z domu. Niech i dzieciak ma coś z życia. To postanowienie rozchodzi się po niej ciepłą falą, spod czapki płynie aż po pięty i już nie czuć mrozu, zimna, ciężaru śmierdzących siatek.
Właśnie, ulga numer dwa: mogła się ich wreszcie pozbyć. Wstrzymała oddech i cisnęła je do śmietnika tak zamaszyście, że kilka kropel czegoś białego, chyba resztek jogurtu, prysnęło jej na rękę. Wyszła przed śmietnik, wytarła ją szybko i dopiero potem chciwie złapała powietrze w płuca. Obrzydliwość. Wnętrza dłoni, pocięte czerwonawymi pręgami, pulsowały. Potarła je o siebie. Dobrze, że nie zdążyła założyć rękawiczek. Ręce to tylko ręce, nie odpadną przecież, a rękawiczki byłyby do prania.
Za to teraz mogła już po nie sięgnąć. Ostrożnie zagłębiła ręce we wnętrza kieszeni. Wyuczony odruch kazał jej wyjąć telefon, spojrzeć na wyświetlacz. Dwa nieodebrane połączenia, jeden sms.
Jowita.
Trzy sylaby jak trzy palce monstrualnej pięści szukającej jej żołądka.
Pulsująca ikona wiadomości kusiła wzrok, nęciła palce. Już miała ją nacisnąć, kiedy zza pleców dobiegło ją charakterystyczne szuranie. Szur-szuuuuur-szur. I jeszcze raz to samo. Odwróciła się. Z naprzeciwka nieporadnie człapał ku niej sąsiad z trzeciego, niski, krępy mężczyzna, który miał jakieś osiemdziesiąt kilka lat, a wyglądał co najmniej na trzysta.
Odruch kazał jej opuścić telefon i czarny aparat gładko wbił się w śnieżny puch. Zachciało się jej śmiać i płakać jednocześnie, gdy w panice schyliła się po niego tak gwałtownie, że czapka zsunęła jej się na oczy.
Gdy stary przesunął się obok niej, starała się wyprostować, jakby nigdy nic.
– Dzień dobry – powiedziała grzecznie. Oczy spuszczone, usta w ciup, telefon za plecami.
Staruszek otaksował ją spojrzeniem, pod którym zawsze czuła się jak oszustka, jak złodziejka własnego życia. To dlatego nie lubiła spotykać go na klatce albo jeździć z nim windą. I jeszcze ten zapach starości, zapach skisłego moczu. Gdy o tym myślała, czuła ślinę napływającą do ust wartką falą, tak bardzo ją brzydził.
– Pani tu mieszka? – spytał głosem skrzypiącym jak dawno nieoliwiony zawias.
– Tak.
– Chyba od niedawna.
– Od sześciu lat – odpowiedziała jak zawsze, patrząc mu prosto w oczy.
– A które piętro?
– Siódme – powiedziała i odwróciła się na pięcie. Serce biło jej szybko i lekko, jakby w środku trzepotał się ptak. Nie wytrzymała długo. Dziesięć, góra dwanaście kroków. Gdy obróciła się, stał nadal w tym samym miejscu, mrugając gęsto.
– Nie rozumiem, co mówią do mnie starzy ludzie, mamo – powiedział jej parę tygodni temu Bryś.
Zlitowała się nad starym.
– Do widzenia – powiedziała, skinąwszy głową.
Drgnął, jakby wybudziła go z letargu.
– Do widzenia, do widzenia – wymemłał.
Podszyte ulgą szuranie towarzyszyło jej aż do końca uliczki.
Była szesnasta czternaście. („Jowitka, nie dam rady…”). Za szesnaście minut powinna – musi – być w szkole. Brysiek o wpół do kończy lekcje. („Jowita, rozmyśliłam się…”). W poniedziałki, czwartki i piątki chodzi normalnie, na ósmą, tylko we wtorki i w środy na dwunastą. („Jowita, przełóżmy to na kiedy indziej…”). Druga klasa podstawówki i już dzieciaki muszą się uczyć na zmiany, co za świat.
Jowita kręci się po całym salonie jak fryga. Poleruje szmatką nożyczki i ciska je do odpowiednich szuflad. Energicznie psika na szczotki i grzebienie odkażającym płynem, pachnącym ostro i cytrusowo jednocześnie. Rozpylacz jest wielki i nieporęczny, właściwie trzeba byłoby złapać go dwiema rękami. Ale Jowita to Jowita, jeżeli nie ma coś ochoty, to po prostu tego nie robi, więc trzyma butlę w jednej ręce i trafia w cel tyle o ile. Alkoholowopodobna mgiełka osiada więc na skórze i włosach, perli się na wielkich oświetlonych lustrach, które odbijają twarz Kamili – nagle zbyt okrągłą, rozdętą, monstrualną. I jeszcze ta żółtawa skóra, Jezu.
– Jakie jajko? – irytuje się Jowita. Psik, psik, psika wściekle. – Co ty gadasz? A jak masz wyglądać, Kamila? Sorry, ale włosy masz cienkie, jeszcze oklapłe od farby, to czego ty chcesz? Głowa jak głowa.
To światło tutaj, myśli Kamila, jest dla niej, dla Jowity. Jowitka ma opaloną twarz, pociągniętą pudrem. Gdy staje bliżej lamp, widać wyraźnie, jak drobinki złocą się na kościach policzkowych. Ciemne krechy brwi. Rzęsy, które trzeba doczepiać co trzy tygodnie i dlatego co trzy tygodnie, popołudniami, Kamila drepcze z Bryśkiem trzy piętra w górę do mieszkania Jowity.
Patrząc teraz na nią, łatwo jej zazdrościć. Patrząc na nią, łatwo zapomnieć o Antku i o tym, jaki jest.
Bo gdyby nie on, mogłaby ją znienawidzić. Ta myśl jest kwaśna i ostra, zupełnie jak płyn. I robi się jej wstyd.
Za wszystko. A najbardziej za własne ciało, które ją zdradziło. Trzydzieści pięć lat i pierwszy raz u fryzjera. Trzydzieści pięć lat i po raz pierwszy farba na włosach. A ono jak na złość swędzi ją, poci się, piecze, burczy pustym żołądkiem, napiera na podbrzusze pęcherzem i za nic nie chce odprężyć się, odpocząć. Nie chce nawet odchylić się na oparcie fotela. I jeszcze ta skóra głowy. Wcześniej nawet nie wiedziała, że ją ma.
– Dobra – mówi Jowitka, zamykając szufladę. Coś brzęczy w środku. Szczotki? Suszarki? – Już czas. Chodź tu, pod kran.
Chwyta ją pod łokieć, prowadzi do umywalki. Bezceremonialnie popycha na fotel.
– Bardziej daj tę głowę. Weź się odchyl trochę.
Więc się odchyla. Porcelanowa krawędź umywalki wpija się jej w kark, boli nienaturalnie wyciągnięta szyja.
Zimna woda na głowie rozgrzanej do czerwoności jest jak wybawienie. Jak szklanka ulepkowatej herbaty podana tego ranka, gdy rodziła Bryśka. Kamila ma ochotę aż krzyknąć z ulgi. Ale potem jest drugie chluśnięcie, trzecie, czwarte i zimno znów staje się po prostu zimnem. Pewnie tak trzeba. Pewnie to ma jakieś znaczenie. Zresztą, i tak nie miałaby chyba śmiałości powiedzieć Jowicie.
Myślała, że Jowita po prostu spłucze jej farbę z włosów tak, jak spłukuje się odżywkę lub szampon. Ale nie. Wciera ją w pasma, a potem ściąga, szarpiąc przy tym bez litości. Kamila musi przytrzymać się krawędzi fotela, żeby nie kołysać się w tył i przód w rytm jej ruchów. Dobrze, że jest pelerynka. Nie widać.
Potem jest już znajomo, chyba. Szampon, szampon. Drobne, lekkie palce Jowity koją. Tylko ten kark, uwiera. Odżywka. Maseczka? Zapach jest słodki, owocowy. Ostatnie płukanie i chłodna woda spływa po czole, wdziera się do uszu.
– Przepraszam – mówi Jowitka. – Poleciało mi.
– Nic nie szkodzi – odpowiada, bo przecież nie szkodzi. Tych parę kropel to przecież nic.
Ale przed lustrem robi się znowu gorzej. Pierwsze było jajko, teraz jest zmokła kura. Tylko że teraz nie ma już czasu przyglądać się sobie, bo na pierwszy plan wdziera się Jowita. Uwija się to tu, to tam, nożyczki w jej dłoniach aż furczą, błyskają srebrno.
– Grzywkę ci trochę przytnę i włosy wokół twarzy – oznajmia, cała w swoim żywiole. – A resztę to na prosto.
– Miały być tylko końcówki – protestuje Kamila niemrawo. Inaczej Piotr na pewno zauważy. Ale i ona poddaje się tej energii, pozwala entuzjazmowi Jowity wniknąć w każdą komórkę ciała. To ta dziewczyńskość, jak wtedy, gdy plotkują u Jowity w kuchni nad szklankami herbaty, Bryś i Antek bawią się, każdy swoim autkiem, a Jowita wstaje i mówi:
– Doleję nam czegoś mocniejszego.
Albo gdy klaszcze w dłonie i mówi:
– Musisz koniecznie przyjść do mnie na farbę.
I tyle starczy, już chichrają obie, czerwone od herbaty, wiśniówki i od tego śmiechu.
Ale w końcu muszą z Brysiem pójść trzy piętra w dół, wrócić do siebie, chwila mija, a ona jest znowu starzejącą się kobietą.
– Z czego się tak śmiałaś z ciocią, mamo? – pyta Bryś.
Jowita sięga po suszarkę.
Będzie tak: Kamila wróci chwilę przed wpół do ósmej. Odwiesi kurtkę na haczyk, strzepnie kaptur. Buty z podeszwami unurzanymi w pośniegowej brei postawi na szmatce zrobionej z pociętego ręcznika, żeby nie pobrudzić podłogi. Tych kilka kropel, które zdążyły już skapnąć, wytrze zużytą chusteczką, którą wyjmie z tylnej kieszeni dżinsów. Odłoży na miejsce klucze i cieniutki portfel.
Na próżno. Przedpokój to tylko ciemna, wąska rura, przez którą mieszkanie wessie ją w siebie i ciśnie, chcąc nie chcąc, za próg dużego pokoju. Na jej widok Bryś poderwie się z podłogi, z pretensją w oczach i ustami otwartymi do znajomego okrzyku: „Mama, mama!”, radosny i zrozpaczony jednocześnie. Pięćdziesiąt kilogramów ciepłego chłopięcego ciała buchnie ją w żebra, oplecie w pasie, przytrzyma, by nie poszła, by najlepiej nie wychodziła już nigdy. A ona, wbrew temu, co się stało, na przekór katastrofalnemu popołudniu, poczuje coś na kształt szczęścia.
Piotr będzie mówił, jak to on, a ekran laptopa na jego kolanach będzie kołysał się potępieńczo w rytm jego słów.
– Gdzie byłaś?
– U Jowity. Przecież wiesz, że pomagam jej czasem, pilnuję jej małego.
– W domu masz swoje dziecko.
– Płaci mi przecież. Poza tym Brysiek jest już duży. – Głowa syna odegnie się pod jej pieszczotą do tyłu, piłeczka na sprężynowej szyi, oczy mu błysną. Ciemna czupryna sama podejdzie pod palce, domagając się jej dotyku. – Potrafi się sam sobą zająć. Prawda, synku?
– Płakał. Pytał, gdzie mama.
– Przecież został sam na kwadrans. Ty wracasz o piątej, a ja wyszłam za piętnaście. Przecież zostawał już sam, pamiętasz?
– Mogłem się zasiedzieć.
– Ale się nie zasiedziałeś. A ja byłam w bloku obok. Bryś zna adres.
Potem już walka na spojrzenia – w pokoju ich dwoje, dziecka nie ma – ale to zna, do tego jest przyzwyczajona. Jeśli trzeba, umie wytrzymać bez mrugania nawet parę minut, a oczy łzawią jej tylko trochę. Wzrok Piotra przeniesie się z jej twarzy na czubek głowy i serce wyschnie jej na wiór. Suszona śliwka, przyklejona od środka do piersi. Na szczęście jest laptop – na nim któraś z gier Piotra – który upomni się o swoje niecierpliwym buczeniem. Spojrzenie męża na dobre przylepi się do ekranu, opływowy kształt myszki wypełni pustkę wnętrza dłoni, a ona będzie bezpieczna.
– Chodź do kuchni – powie do Bryśka – pomożesz mi zrobić kolację.
Szorstki głos Piotra doścignie ją, dopadnie:
– Nie rób tak więcej.
Ale to już za progiem kuchni, gdzie będą tylko we dwoje – ona i Bryś – i Kamila będzie bezpieczna.
– Nie wiem, czemu nie chwyciła – tłumaczy się Jowita. Pod złocistymi drobinkami jej policzki nabiegają krwią. – Miały być refleksy. Bordowe, fioletowe, takie jak chciałaś. I od góry też nic nie wzięło. Chociaż tak pod światło…
– Dobra – przerywa jej. – Już dobra.
Próbuje machnąć ręką, ale dłoń nie słucha. Opada na udo. Wytarty dżins tłumi plaśnięcie.
Sięga po sfatygowany plecak, który pasuje do jasnego wnętrza fryzjerskiego salonu jeszcze mniej niż ona. Z postrzępionych szwów wystają nitki, jedno ramię lada chwila się urwie. Trzeba będzie przyszyć. Zrobi to jeszcze dziś. Czepia się tego mikroplanu, żeby nie myśleć o tym, że właściwie…
Że właściwie wygląda tak samo. Ma tylko krótszą grzywkę. Wycieniowane kosmyki wiszą przy twarzy jak sznurowadła. Włosy leżą płasko na czaszce, odbijają światło, wypolerowane.
Brwi Jowity są jakby bledsze. Podkówki cieni są podpuchnięte, odcinają się od reszty twarzy cielistymi kresami.
– Słuchaj – mówi niepewnie – jest jeszcze jedno. Muszę wziąć stówkę. Za farbę, rozumiesz i za kosmetyki. Bo szefowa…
Kamila bez słowa wyciąga z plecaka portfel. No nic, nie pójdą z Bryśkiem do kina. A na jutro będzie musiała wziąć skądś dziewięć złotych. Już widzi, jak podchodzi do szafy i z kurtki Piotra wyjmuje portfel. Oby tylko miał monety, bo jeśli nie, to Bryś nie pójdzie na wycieczkę. Chyba że pożyczy. Uda przed wychowawczynią, że zapomniała albo pomyliła kwotę.
Sięga po sweter, po kurtkę i gdy jej ręce wślizgują się w rękawy słyszy jeszcze:
– Ale jesteś szczęśliwa? Zadowolona?
Gdy idzie do domu, podeszwy jej butów – solidnych, znoszonych traperów – wybijają na chodniku chlupotliwy rytm. Czuje, że ich nienawidzi. Tych butów. Pociętego ręcznika w przedpokoju.I siatek, w które dzień w dzień upycha śmieci, zamiast po prostu wziąć worek.
Nie jestem nieszczęśliwa, myśli. Ani nie jestem szczęśliwa.
I jeszcze: nie takie życie sobie wybrałam.