„Przyjdą po mnie za trzy tygodnie…” – powtarzała to coraz częściej i coraz szybciej, jakby próbowała zdążyć, nim jej przerwę. I rzeczywiście przerywałam, mówiłam: „Mamo, błagam cię” z akcentem na „bła”, w taki sposób, by nie miała wątpliwości, że naprawdę nie chcę tego słuchać. Mimo to udawało jej się wtrącić coraz dłuższe zdania, zanim zdołałam ją powstrzymać. Mówiła więc: „Przyjdą po mnie za trzy tygodnie, to już postanowione”, albo: „Przyjdą po mnie za trzy tygodnie, wszystkie niezbędne informacje wydrukowałam, leżą na…”.

Powiedziałam o tym doktor Irenie przy pierwszej nadarzającej się okazji. Zwiększyła dawkę leku, ale nic to nie dało. Zaleciła również częste spacery. Irena to nazwisko, nie imię, czym nasza pani doktor zyskała sobie przydomek „kobiety bez nazwiska”. Tak powiedziała o niej Mama po pierwszej wizycie, gdy już wyszłyśmy z gabinetu i zamknęłyśmy za sobą drzwi z plakietką „dr n. med. Magdalena Irena”. Spodobała mi się ta uwaga i teraz zastanawiam się, czy zawsze lubiłam w Mamie ten sposób myślenia, czy polubiłam go pod koniec, gdy stanowił dowód na to, że choroba wcale nie postępuje tak szybko. Mama nadal mówiła wyraźnie i nawet gdy to, co mówiła, pozbawione było sensu, wciąż formułowała myśli we właściwym sobie, pełnym detali, stylu. Każde wypowiadane przez nią zdanie zawierało przynajmniej jedną odpowiednią przydawkę. W ostatnim okresie zdarzało jej się więc mówić: „Przyjdą po mnie za trzy tygodnie. O nic nie musisz się martwić, to będzie przystosowany do osób starszych van z homologacją, a personel będzie wyposażony w atestowane skafandry. Dwie osoby plus kierowca…” (wtedy jej przerywałam, bo naprawdę nie chciałam tego słuchać).

Mama nie zaczęła spacerować mimo zaleceń doktor Ireny, co bardzo mnie martwiło. Niechętnie wychodziła na ulicę czy okoliczny skwer, czas spędzała głównie w niewielkim ogródku na tyłach naszego domu. Pocieszałam się, że krzątaninę przy roślinach można również potraktować jako formę ruchu na świeżym powietrzu. Każde podniesienie łopatki z ziemi liczyłam jako skłon, każde sześć kroków od granic tarasu do siatki wyznaczającej koniec ogrodu jako zalążek przechadzki. A tę odległość Mama przemierzała kilkanaście razy dziennie, doglądając swoich kwiatów, jakby chwila nieuwagi mogła sprowadzić na nie plagę przędziorków lub epidemię szarej pleśni. Mama miała szczególny stosunek do roślin będący mieszanką rzadkiej u niej czułości z poczuciem obowiązku. Pamiętam dumę, jaka rozpierała mnie, gdy pierwszy raz postawiła przede mną prostokątną donicę z ziemią. Pulchnym palcem zrobiłam w niej dziurki i wsypałam nasiona, a potem podlewałam zgodnie z instrukcją Mamy wygłoszoną tylko raz, bo to była moja donica i moje „uprawy”, jak na nie mówiłyśmy, więc uschnięcie kwiatków oraz każdy inny rodzaj katastrofy, który mógł się wydarzyć, byłby wyłącznie moją winą. Ale to się działo bardzo dawno temu, tak dawno, że nić łącząca tę donicę sprzed lat z połową ogródka, o którą teraz dbam samodzielnie, wydaje się cieńsza od pajęczej, zbyt cienka, by można ją było dostrzec. Dziś ogród za domem przedziela wąska ścieżka, „droga dojazdowa” do wybujałych kolorowych kwiatów Mamy z lewej strony, i moich równych warzywnych grządek z prawej. Każda z nas ma swoją połać ziemi, zupełnie odrębną i niezależną do tego stopnia, że nawet nie przyglądamy się temu, co rośnie po drugiej stronie. Nie komentujemy ani niepowodzeń, ani wyjątkowych sukcesów naszych upraw, żadnych „pięknie te prymulki rosną” czy „co za pech, że znów się te mszyce przyplątały”, choć oczywiście pomagam Mamie wtedy, gdy tej pomocy potrzebuje. Przynoszę jej ziemię, zamawiam nasiona, podlewam, jeśli jest zbyt zmęczona upałem, by chodzić po ogrodzie z konewką. Tak samo jak pilnuję leków, zawożę do lekarza, przykrywam kocem. Niczym to się nie różni, wykonuję te czynności z dbałością, mechanicznie, nie myśląc o efektach moich działań, tylko o kolejnych zadaniach na liście, którą bezustannie układam w głowie. Oczywiście kwiaty Mamy mi nie przeszkadzają. Nawet przyjemnie jest patrzeć, jak ta kwiecista łąka rusza się od powiewów wiatru i owadów wiercących się pośród łodyg. Nawet przyjemnie jest słuchać, jak cała brzęczy od tętniącego w niej życia. „To wszystko żyje”, lubi powtarzać Mama, gdy stoi w alejce podparta pod boki w roboczych rękawicach i słomkowym kapeluszu o absurdalnie szerokim rondzie. Jak na swoje lata ma zadziwiająco gładką skórę na twarzy, ale to wcale nie dodaje jej urody, bo Mama nigdy nie była szczególnie piękna, jej rysy należały raczej do pospolitych.

„Przyjdą po mnie za trzy tygodnie”. Warzywne grządki, które ja pielęgnuję, są w porównaniu z drugą połową ogródka ciche, a łodygi ciężkie od warzyw – monumentalne, dbam zresztą o to, by takie były, z uporem tępię ślimaki przepełzające z części kwiatowej, wyrywam każdy chwast zasiany przez wiatr. Dzięki temu z początkiem lata możemy jeść swoje cukinie i ziemniaki, czasem nawet pomidora, a cóż jest bardziej życiodajne niż jedzenie wyhodowane własnymi rękami. 

Tego wszystkiego jednak Mamie nie mówię, nie spieram się, czy przeznaczenie połowy ogrodu na kwiaty ma sens, i ona również nie komentuje moich grządek, choć doskonale wiem, że ich nie rozumie, może nawet nie pochwala. Cieszę się po prostu – i to powtarzam doktor Irenie, gdy czasem udaje nam się porozmawiać tak, by Mama nie słyszała – że dzięki kwiatom spędza tyle czasu na zewnątrz, wyrywa, sieje, spulchnia, czyli zażywa pożądanego ruchu. Zresztą lubię patrzeć na Mamę w ogrodzie. Lubię obserwować, jak się schyla, jedną rękę opiera na kolanie, drugą zanurza w roślinnym gąszczu. Dociera do mnie wtedy jedynie cichy pomruk jej słów, gdy mówi do siebie albo swoich kwiatów. W takich chwilach czuję się zwolniona z obowiązku, by się przysłuchiwać, pozwalam sobie traktować ten szmer jak część dźwięków ogrodu obok brzęczenia owadów o różnym natężeniu i przebijającego się z oddali warkotu kosiarki. 

„Przyjdą po mnie za trzy tygodnie”. W tamtym okresie Mama spędzała w ogrodzie większość dnia i nawet jeśli nie pracowała przy kwiatach, to po prostu siedziała na wiklinowym, trzeszczącym krześle zwróconym w stronę swojej części ogrodu, czyli tyłem do moich warzyw. Siedziała tak akurat, kiedy natrafiłam na stertę świeżo wydrukowanych kartek podczas sprzątania jej pokoju. Wystarczyło, że rzuciłam na nie okiem i już po sekundzie stałam w ogrodzie i krzyczałam, choć wiem, że krzyczeć nie powinnam. „Mamo, czy ty im przelałaś pieniądze?! Jesteś nieodpowiedzialna”, wrzeszczałam, mówiłam też coś o naciągaczach, o tym, że jest jak dziecko, choć tak naprawdę krzyczałam bardziej na siebie niż na nią, wyrzucając sobie, że nie zablokowałam jej dostępu do konta. Nie odpowiadała, tylko patrzyła na kwiaty, a gdy skończyłam wymachiwać kartkami przed jej nosem, wzięła głęboki wdech i powiedziała ciszej niż zwykle: „Przyjdą po mnie za trzy tygodnie, musisz się z tym wreszcie pogodzić, przestudiuj to uważnie w wolnej chwili, wszystko tam jest dokładnie napisane, to najlepsze rozwiązanie dla wszystkich…”. Reszty nie słyszałam, weszłam do domu i zamknęłam za sobą drzwi. 

Co ciekawe – choć doktor Irena zignorowała zupełnie ten wątek – mimo zamiłowania do detali, czy wręcz akuratności co do powtarzanych nonsensów, czas nie mijał w świecie, w którym wtedy przebywała Mama. „Trzy tygodnie” po upływie siedmiu dni nie zamieniły się w dwa, Mama została przy trzech tygodniach, co denerwowało mnie chyba jeszcze bardziej niż ciągłe wracanie do tego wątku. „Przyjdą po mnie za trzy…”, mówiła nadal, a ja wybuchałam, choć wybuchać nie powinnam. Jednego razu zamiast „przestań” lub „daj spokój”, krzyknęłam: „Zostało dziesięć dni, mamo!”, co uświadomiło mi, że sama zaczynam czekać wraz z nią, aż przyjdą, i narasta we mnie niepokój, bo już nie wiem, czy rzeczywiście przyjdą za trzy tygodnie od teraz, czy od pierwszego dnia, gdy wspomniała o ich nadejściu. 

Oczywiście nie „przestudiowałam” uważnie tych wydruków, choć dostrzegłam rząd cyfr, poprawnie wypisane personalia Mamy i zaskakująco profesjonalnie skrojone logo firmy. Wiele osób nie potrafi powiedzieć nic o firmie po samym logotypie, ale ja widzę od razu, ile pieniędzy zostało zainwestowane w znak firmowy i czy zleceniobiorca uczciwie wywiązał się z zadania. Światła między literami były dokładnie takie, jakie powinny być, nazwę firmy kończyły cyfry nautyczne „123”, które idealnie wpisywały się w całość. 

I chyba właśnie logo sprawiło, że coś we mnie drgnęło, i choć nadal przerywałam Mamie, gdy zaczynała o tym mówić, z czasem moje słowa straciły na stanowczości. Pozwalałam jej przemycić o zdanie więcej, a potem łapałam się na analizowaniu słów, które padły, jakby wiadomości sączone przez zapętlony umysł Mamy mogły naprowadzić mnie na jakiś rodzaj szyfru, a szyfr – jak to z szyframi bywa – na rozwiązanie, prawdę. Mówiła na przykład: „Przyjdą po mnie za trzy tygodnie, myślę, że to nie potrwa długo, jakieś pięć, sześć minut, nie chcę, żeby czekali” (tu przerywałam oczywiście, ale już nie karcącym „Mamo, błagam cię”, tylko zmieniając temat, przekierowując jej myśli na inny wątek, i w tej samej chwili pozwalając, by wypowiedziane przez nią zdanie zakodowało się we mnie jak na taśmie starego dyktafonu, którym bawiłam się w dzieciństwie). 

Aż w końcu sprawa nabrała dla mnie całkowitej namacalności, stała się faktem, nie zapowiedzią, a już na pewno nie wytworem zdegenerowanego układu nerwowego. I muszę powiedzieć (choć to do mnie nie pasuje, ale nie zaszkodzi przecież, jeśli teraz to powiem), że nigdy nie czułam się tak bliska Mamie jak wtedy, gdy uwierzyłam, że naprawdę przyjdą po nią za trzy tygodnie, i zaczęłam czekać razem z nią. Trochę tak, jakbym zdobyła klucz do jej umysłu i tym samym zyskała możliwość niespiesznego, czułego obracania przyjemnie chłodnego kluczyka w dłoniach. Zaczęłam więc zadawać pytania, powoli, w obawie, by jedno nieroztropne słowo nie zamknęło powstałej między nami śluzy. „Czy to bezpieczne?”, spytałam oczywiście, w końcu nie byłabym sobą, gdybym nie zapytała. I jeszcze: „Co ja mam zrobić, kiedy przyjdą?”, aż w końcu wydusiłam z siebie to, co chodziło mi po głowie przez ostatnie trzy tygodnie: „Jak to odwołać?”, bo wciąż miałam nadzieję, że tak jak w przypadku niewygodnej wizyty u dentysty wystarczy wysłać smsa o treści „NIE” pod wskazany numer. Ale umysł Mamy nie dopuszczał mnie do swojej wizji ich nadejścia, ostatnio powtarzała tylko „Przyjdą po mnie za trzy tygodnie” i odwracała wzrok. Czasem dodawała jedynie niezbędne instrukcje, do których byłam tak przyzwyczajona i które zapamiętywałam z właściwą sobie skrupulatnością. Mówiła więc: „Przyjdą po mnie za trzy tygodnie. Nie zapomnij podlewać niecierpków w rogu ogrodu, nawet w czasie deszczu, woda tam nie dochodzi”, a ja kiwałam głową, system podlewania ogrodu znałam przecież tak dobrze. Albo „Przyjdą po mnie za trzy tygodnie, wezmę tylko koc na drogę ze sobą, niczego nie musisz mi pakować”. A ja odpowiadałam: „Dobrze, Mamo” i nie wiedziałam, co więcej dodać, zresztą nigdy nie rozmawiałyśmy zbyt dużo, ale częściej w ostatnich dniach siadywałyśmy w wiklinowych fotelach, obie zwrócone do kwiecistej części ogrodu, wspólnie wsłuchując się w brzęczenie owadów, wspólnie śledząc powolne ruchy łodyg i kwiatostanów ciężkich od płatków. 

Mama pomyliła się o pięć lub sześć dni. Nie wiem dokładnie, bo nie udało mi się wrócić w pamięci do momentu, gdy wspomniała o ich nadejściu po raz pierwszy. To musiał być wtorek lub środa, tyle wiem na pewno, ale w tamtym początkowym okresie nie byłam wystarczająco uważna, nie mogłam wiedzieć, że jej wypowiedzi to coś więcej niż tysiące innych zdań pozbawionych znaczenia, które codziennie formułowała, a których ja nawet nie komentowałam. Wiem za to na pewno, że nigdy nie wspomniała, o jakiej porze dnia należy się ich spodziewać, co bardzo mnie martwiło, ale nie potrafiła – bądź nie chciała – udzielić mi tej informacji, a ja nie znalazłam w sobie odwagi, by przejrzeć wydruki opatrzone profesjonalnym logotypem z cyframi nautycznymi. 

To był wyjątkowo upalny dzień, jeden z tych, gdy słońce zamienia ziemię w grudkowate wióry. Stałam akurat w rogu ogrodu, pośród kwiatów, moje ramię otaczała ciężka, wybujała, zmęczona słońcem glicynia. Nie wiedzieć czemu nabrałam ochoty, by rozetrzeć grudki ziemi w palcach, ale zanim zdążyłam się schylić, usłyszałam warkot silnika przed domem. Mój umysł wypluł zakodowane przez ostatnie tygodnie informacje – van z homologacją, żeby nie czekali, koc na drogę – a potem uderzyła mnie intensywność kolorów, pośród których stałam i ruch, ciągły ruch – żyjątek, płatków, łodyg, liści. Każdy z kwiatów zdawał się pulsować, ale nie mogłam zamknąć powiek, więc zaczęło mi się zdawać, że to nie kwiaty, tylko moje oczy pulsują, a potem głowa, aż w końcu cała pulsowałam otoczona kolorowymi, drgającymi punktami. Po chwili to wrażenie minęło, zamiast niego ogarnęło mnie zmęczenie. Patrzyłam na niecierpki z trudem znoszące wysoką temperaturę, i czekałam, czekałam na moment, aż usłyszę, że kierowca ponownie zapuścił silnik. Dopiero wtedy ruszyłam pędem do domu, dopadłam do drzwi wyjściowych, ale zdążyłam tylko zobaczyć szerokie rondo kapelusza Mamy w odjeżdżającym samochodzie. Przyszło mi na myśl, że przypomina pszczelarkę, a pszczelarze zawsze wydawali mi się majestatyczni. Moja nieszczególnie piękna Mama. W tym swoim majestacie pasowała do białego vana z homologacją i białych skafandrów z atestem. „Naprawdę po nią przyszli, może nie po trzech tygodniach, ale przyszli, tak jak mówiła”, tłumaczyłam później doktor Irenie, ale ile z tego mogła zrozumieć osoba, która nigdy nie widziała prymulek i niecierpków Mamy, kobieta bez nazwiska.



Maria Karpińska (ur. 1988) – absolwentka wydziału Artes Liberales na UW. W 2014 roku otrzymała stypendium Rządu Włoskiego na badania naukowe dotyczące związku literatury i narracyjnego budowania tożsamości prowadzone na Università di Pisa, zaś w 2015 – Stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Artykuły, opowiadania, recenzje literackie i operowe – również pod nazwiskiem Sokołowska – publikowała m.in. w „Res Publice Nowej”, „Czasie Kultury”, „Teatrze”, „„Znaku”, „Nowych Książkach”, „Twórczości”, na dwutygodnik.com i przekroj.pl. W lutym 2020 roku ukazała się jej debiutancka powieść Żywopłoty (wyd. W.A.B, seria Archipelagi). Laureatka Nagrody Literackiej Krakowa Miasta Literatury UNESCO.