Kocham morze, lecz nie urodziłam się w jego pobliżu, dlatego moja miłość jest miłością z dystansu. Morze było zawsze na wyciągnięcie ręki, lecz nigdy do tego stopnia, abym uważała je za coś oczywistego, traktowała obojętnie tak, jak gdyby było tylko kolejnym elementem krajobrazu.
Najpierw zakochałam się w Morzu Adriatyckim – pięknym, ale nie przytłaczającym i właśnie z tego powodu tak odpowiednim na początek.
Pamiętam jak przez mgłę kilka innych, które widziałam od tego czasu, lecz na myśl przychodzi mi, wprawdzie nie w porządku chronologicznym lub hierarchicznym, Morze Jońskie. Jest ono niezwykle piękne – nawet dla osoby, która widziała je wiele razy i powinna była przyzwyczaić się do jego uroku.
Mimo to zawsze mnie zachwyca, zaś moje pragnienie – uśpione aż do chwili, gdy morze znajdzie się w zasięgu wzroku – nakazuje mi odwrócić się i spojrzeć na morską toń. Zaskakuje mnie to, jak wielką przyjemność sprawia mi odczuwanie jego zapachu, podążanie w jego kierunku, a wreszcie – nurkowanie w nim, kiedy już nie mogę dłużej się powstrzymać. Ta nieuchwytna tęsknota, którą odczuwam do momentu zetknięcia z wodą, przypomina uczucie, jakiego można doświadczyć, gdy widzi się ukochanego lub ukochaną po raz pierwszy długim czasie. Mimo że niemożność rozmowy oraz sporadyczność spotkań została przyjęta jako coś zrozumiałego, ponowne spotkanie wciąż wywołuje przypływ adrenaliny, a okres rozstania ciąży na sercu. Nieważne, jak długo trwała rozłąka, doświadczanie tych emocji pozostaje niezmienne.
Jednak to, co odróżnia podziwianie ukochanego lub ukochanej od podziwiania morza, to fakt, że morze nie odwzajemnia miłości, którą – co więcej – trzeba dzielić z milionami innych jego adoratorów. Nie sposób nie porównywać swojej miłości do miłości innych ludzi. Nie jest łatwo być jednym z wielu, a jednocześnie trwać w byciu oddanym. Być może wierność ta jest największym możliwym poświęceniem.
Nie poznałabym zapewne innej miłośniczki morza, znacznie młodszej ode mnie, nastoletniej dziewczyny, z którą weszłam w nieprawdopodobną, lecz wspaniałą relację, gdyby nie zmusiły nas do tego pewne okoliczności. Dzieliło nas wiele różnic, a jednak – jeśli chodzi o nasz wygląd i temperament – miałyśmy ze sobą coś wspólnego. Wymiana zdań, która z początku zdawała się raczej przykrym obowiązkiem, w rzeczywistości okazała się czymś bardzo przyjemnym. Wolałam rozmawiać z nią zamiast z innymi ludźmi, których pozornie coś ze mną łączyło, a którym w rzeczywistości nie miałam nic do powiedzenia. Zbieżności było więcej, niż mogłam sobie wyobrazić – na dobre i na złe. Przede wszystkim obie kochałyśmy morze.
Pod koniec wakacji spytałam ją, czy nie chciałaby przed swoim wyjazdem jeszcze raz ze mną popływać .
– Nie – odpowiedziała nieśmiało. – Już pożegnałam się z morzem. Tak naprawdę – mówiła dalej, być może zauważywszy brak zdziwienia na mojej twarzy – aż do ostatniego roku wypowiadałam to na głos: „Żegnaj, morze, zobaczymy się w przyszłym roku”. Teraz robię to po cichu – dodała na koniec.
– Robię dokładnie tak samo – odparłam. Byłam jednocześnie smutna i szczęśliwa, że podzieliłam się tą informacją z drugą osobą.
To zresztą prawda. Czasem werbalizuję moje pożegnanie, lecz z dala od tłumów, tak aby nikt nie uznał mnie za szaleńca, a szczególnie ludzie, którzy urodzili się tylko po to, by wytykać innych palcami. Niekiedy – choć tego jej nie powiedziałam – a właściwie za każdym razem, gdy wydaje mi się, że pływam w morzu po raz ostatni, mam nadzieję, że tak jednak nie będzie. Połykam wielki haust morskiej wody, licząc na to, że stanie się ono częścią mnie, że będzie pływać w moich żyłach. Wiem – nie jest to ani mądry, ani bezpieczny pomysł zarówno ze względów biologicznych, jak i higienicznych, lecz jest to akt w pełni instynktowny. Ziarenko soli, coś przecież musi pozostać.
W rzeczywistości jego trudna do określenia, bez przerwy zmieniająca się zielono-niebieska barwa już nas łączy, choć morze o tym nie wie i, niestety, nie może mu na tym zależeć. Mam w ustach jego nieznaczną część, podczas gdy ono – zupełnie niesprawiedliwie – jest właściwie nieskończone. Lubię udawać, że ten kolor jest niezauważalną nicią, która zespala nas ze sobą.
To właśnie Morze Jońskie.
Morze Bałtyckie jest inne. Na pierwszy rzut oka wydaje się szare, bardziej szare niż powinno być jakiekolwiek morze, w pewne dni niemożliwie szaroniebieskie, a szczególnie wtedy, gdy porównuje się je z morskimi akwenami na południu. Potajemnie skradłam wielki haust bałtyckiej wody, gdy stałam na brzegu – rozpaczliwie próbowałam udaremnić jego prawdopodobną odmowę wpuszczenia mnie do siebie; jego chłód sugerował, że po prostu nie jesteśmy dla siebie stworzeni. Z tego też względu moje uczucie do niego nie może być takie samo jak do jego poprzedników. A jednak istnieje – niczym echo trwałej i głębiej zakorzenionej miłości.
Niemniej Bałtyk posiada inną zaletę – znajduje się bliżej niż dwa poprzednie morza. Wystarczy jedynie kilkuminutowy spacer, by dotrzeć na jego brzeg. Każdego dnia – nieważne, czy powinnam iść w kierunku morza, czy nie – instynktownie idę w jego stronę. Gdy tylko się do niego zbliżam, zastanawiam się, jak będzie wyglądać akurat w tym konkretnym świetle, o tej konkretnej porze dnia, w tej konkretnej pogodzie. Idę szybko, kiedy świeci słońce; niemalże biegnę, kiedy padał śnieg. Bez przerwy zastanawiam się, jak będzie wyglądać, gdy będzie słonecznie, mgliście, deszczowo, zimniej, cieplej; jak będzie wyglądać wtedy, kiedy nie będę mogła go zobaczyć.
Jedno jest pewne: nigdy nie wygląda dokładnie tak samo. W niektóre dni jest szare, a może nawet srebrne, w inne – zabarwione na brązowo, jeszcze w inne – jasnoniebieskie, szaroniebieskie, ciemnoniebieskie, czasem zaś jestem w stanie dostrzec nawet zielony półton, lecz ujawnia się on najrzadziej. Nic z tego nie ma jednak znaczenia – liczy się tylko moja nieustanna ciekawość oraz pragnienie, aby zobaczyć morze. Jeśli to nie jest zakochanie, to nie wiem, co może nim być.