Widzieć dawnych braci po dwudziestej czwartej, jak się spławiają rzekami (a
nad nimi góry po szczyty w akwenach, tyle tego dryfu), ślizgiem przez wodospad, z
butlami nad nurtem (wszystko singiel malty),
i radzą sobie bez żadnych pokładów, więc spytać: czy aby? – ale nie będą
raczej mieli czasu, żeby się przywitać, tylko ten, który zdradził najniezaprzeczalniej,
w przepływie dotknie twojej małżowiny i
pomyślisz: hola, po brzegi weźmiesz wody w usta, jak stworzenie, którego
komórki trochę gardzą tlenem – nurt cię pociągnie za sobą (wciąż będziesz mu się
kłaniać) aż do miejsca, w którym każde dziewczę
(wiadomo) chciałoby wpełznąć na brzeżek i rozpuścić włosy –
czesać je, czesać jakąś piękną szczotką.
Ojciec gubi słowa. Te, które są, spadają mu z ust jak kanciaste kamyczki. Na
stolikach do kawy, na spodkach, matka układa je w wieże i każe nam patrzeć.
Patrzcie, mówi, patrzcie – święte to wieże ze słów
ojca, mało ich i niedużo zostało. Zerkamy. Drgają nam powieki – musujący
magnez na nic w sprawach zażyłości neuronów. Trzymało się razem, przylegało do
pnia i nagle zaczyna kręcić. Tak, to jest o nowym,
o gmatwaninie, która nagle źle się łapie za ręce – i przez usta na świat
wyrzyna się przypadkowa oboczność. Nie, to nie ma tyle wspólnego z czasem, ile tu
zwykło się mawiać: idziemy brzozową aleją w kierunku
nasypu, przez las jeżdżą pociągi,
rzecz dzieje się w pół drogi, po prawej wieczne mrowisko.
Słyszę: nie pędź tak, bo się pozabijasz, jakby można to było zrobić wiele razy.
Dzień taki, że połamał drzewa i grad strącił ci budkę, szpaku. Trzeba się
odczulić i na te wiosenne przypadki. Świat trochę jeszcze udaje, że sprząta –
mężczyźni wiszą na linach tuż przy ścianie budynku i drżą.
A moja nowa powieść nie będzie miała ani jednej wyrwy, będzie jak mapa z
satelitów, jak gra i instrukcja we wspólnym pudle. Moja powieść o dobrym porządku,
atomach, które się łączą, o mężczyznach, którzy drżą
tuż przy oknach jak krystaliczne tafle.
Ale jeszcze nie tu.
Tu mamy i wolniej i szybciej: skacz.