Jill stała w oknie i nerwowo spoglądała to na ulicę, to na tarczę damskiego larsena. Czarny cyferblat, koperta i pasek stal-mesh w kolorze złotym. Prostota i elegancja. Lubiła rzeczy proste i wykwintne. Ulica była tego zaprzeczeniem. Rozkopane torowisko, kałuże żółtej wody, glina i stary asfalt, byle jakie kładki, na których mijali się ludzie południa tego kraju i ich parasole. Stała w jesiennym płaszczu, opierając się o uchwyt walizki, gotowa do wyjścia. Wyjeżdżała tylko na jeden, cholerny weekend i mogła sobie darować kilkudniowe przygotowania, ale nad procesem, który w niej wtedy zachodził, nie potrafiła do końca zapanować. Próbowała, ale nie wyszło. Robert, jej terapeuta, z którym niepotrzebnie była na ty, dość szybko problem rozszyfrował. Albo tylko mu się tak zdawało. Starał się udowodnić, że świat się nie zawali, jeśli Jill czegoś nie dopilnuje. Nie tylko nie zawali. Istnieje wysokie prawdopodobieństwo, graniczące wręcz z pewnością, że świat nawet tego nie zauważy. Chętnie przekazałaby komuś prerogatywy, problem w tym, że w pobliżu, bliższym i dalszym, nie było nikogo, kto mógłby przejąć obowiązki, którymi Jill nie chciała się dzielić. Nic w jej życiu nie działo się samo z siebie. Dlatego to Jill stała na czele zespołu, a zespół wykonywał jej polecenia. Nie odwrotnie. Oczywiście, firma to jedno, życie prywatne to co innego. W tym obszarze mogła poluzować. Nająć kogoś do sprzątania stu dwudziestu metrów kwadratowych, spłacić zobowiązania Wiktora, żeby odbił się od dna, czyli od konsolidacji zaciągniętej w banku, który został wykupiony przez bank należący do upadającego państwa. Żeby zaczął wreszcie partycypować w kosztach utrzymania. Z Wiktorem była w separacji, ale tak naprawdę wiele rzeczy zostało po staremu. Pewnie dlatego, że oboje żywili nadzieję, że w starym uda się znaleźć drogę do czegoś nowego. Co jeszcze mogła: zatrudnić zastępcę w swoim oddziale. Powierzyć swój urlop agencji podróży, ponieważ robią tak wszyscy, którym zależy na czasie i luksusie. Przekazać macbooka do fachowego serwisu, zamiast samej go próbować naprawiać. Ale to nie było w jej stylu. „Obawiam się, że w twoim przypadku styl jest formą racjonalizacji”, tak zapewne odpowiedziałby jej Robert. I to było w jego stylu.

Wybrała to miasto, bo przypominało jej rodzinny Liège, po tym jak uznała, że l’exil – jak w jej macierzystej firmie nazywano dłuższe delegacje w kierunku wschodnim – zmieniło się w poczucie przywiązania, a nawet płynącą z niego przyjemność. Języka i zwyczajów nauczyła się szybko, nieco później wyszła za Wiktora – był wówczas na szczycie swoich możliwości perswazyjnych, zarówno w nieruchomościach jak i stanach przejściowych, do których zaliczał relacje z kobietami – i odebrała polski paszport. Nie zamierzała jednak zmieniać ani spolszczać imienia. Ono miało gwarantować jej możliwość powrotu. Nie chodziło wyłącznie o Liège, raczej o możliwość całkowitego przetasowania kart losu. Nie lubiła tej metafory; formułowało ją pokolenie jej dziadków i ich rodziców, z pochodzenia Holendrów, którzy wybijali swoją ciężką pracą tunele w ciemnościach protestantyzmu. Los w ich świadomości i naukach, które pobierali, był z góry określony. Pracowali sumiennie i starali się żyć przykładnie, żeby wyrwać się przeznaczeniu. Chcieli wpuścić do tego tunelu więcej światła. Zabrakło im kilku dekad; rodzice Jill cali już byli skąpani w świeckim świetle. Ale to z babcią Lotte Jill spędzała najwięcej czasu. To babcia Lotte jeździła z nią trzy razy w roku do Ostendy i tłumaczyła jej świat po swojemu. Nie było w nim zbyt dużo miejsca na manifestowanie oporu, na wewnętrzne poczucie wolności. Z drugiej strony Lotte nie była, na szczęście, żadną dewotką, czego już nie można było powiedzieć o jej mężu Andersie i wszystkich jego braciach.

Jill stamtąd się wzięła, z tego ciemnego tunelu, ale przeczuwała w sobie również istnienie starszej siły, prymitywnej i naturalnej, pochodzącej ze źródeł innych niż kultura, którą ją ukształtowała; w ostatnich latach, zwłaszcza latach życia z Wiktorem, ten głos stawał się coraz bardziej donośny. Przerażał ją, owszem, ale również otwierał jakieś nowe perspektywy. To był jej osobisty wyłom w tradycji i poczuciu przynależności. A jej imię, choć przez tę kulturę stworzone, było zarazem kluczem do wykroczenia poza jej granice. „Jill” brzmiało jak zaklęcie, które potrafi ją cofnąć tak daleko, jak się tylko da, otworzyć na nowe doświadczenia, pozwala zmienić skórę. Porównywała to – trochę na wyrost – do zwierzęcej mimikry. Zwierzęta potrafią się dostosować do kolorów i kształtów otoczenia nie tylko po to, żeby się chronić. Czasem jest to przygotowanie do ataku.

Robert miał oczywiście rację. Świat nie zauważał jej wyjazdu, mogła zniknąć na chwilę lub na całą wieczność. Nikt nas nie ostrzegał przed rozpaczą, przypomniała sobie zdanie zapisane niedawno w medytacyjnym porywie w jednym z organizerów oprawionych w sztuczną czerwoną skórę. W ostatnim miejscu, w którym taka myśl powinna być zapisana. Potem zadzwonił facet z Ubera. Złożyła uchwyt walizki (zegarek zsunął się i zatrzymał na nadgarstku z cichym plaśnięciem), wyszła na korytarz i zamknęła za sobą drzwi.
Lubiła kierunek północny. I lubiła kolej. Wiktor nie znosił pociągów, podróżował swoim zielonym, terenowym maverickiem albo latał.

– Jesteś uosobieniem biznesowego profesjonalizmu – oświadczył jej któregoś dnia. – Dlatego uważam, że to jest niekonsekwencja. Żeby nie powiedzieć, że to ekscentryczne. Właśnie w tym zawodzie najbardziej liczy się czas.
– To samo powiedziałeś, wykupując dla mnie całą linię zabiegów na rozstępy, pamiętasz? – zaripostowała. – „Jill, nie czekaj z tym, najważniejszy jest czas”.
– Nie wydaje ci się, że jest to historia o prawdziwej miłości?
– W którym momencie? Kiedy sugerujesz, że marnuję czas, jeżdżąc pociągiem czy kiedy zauważasz, że mam rozstępy i powinnam coś z tym zrobić?
– Och, i w jednym i w drugim przypadku.

Lubiła kierunek północny. Z Liège do Ostendy prowadzi nowoczesna linia kolejowa, ale w czasach jej dzieciństwa podróż dłużyła się, trwała kilka godzin. Potrafiła nie zmrużyć oka przez ten cały czas, nawet kiedy wyruszali późną nocą i jedynym widokiem w oknie były odbicia półśpiących sylwetek podróżnych w przedziale, a koła wybijały senny rytm. Czasem w tę jednostajność wciskały się klinem światła ramp kolejowych i wielkich miast – Brukseli i Gandawy – świat widziany ujawniał swoje warstwy, półprzezroczyste i niestałe, w niekończącym się ruchu. W ostatnich latach odnajdywała ten sam rodzaj medytacyjnej przyjemności w regularnym pulsie podróży, traktowała ją również jako element terapii – w końcu przez przeszło pięć godzin pozwalała innym podejmować decyzje i kierować swoim życiem. W jakimś stopniu wpisywało się to również w ideę gwarancji powrotu, przynajmniej do wypraw z Lotte do Ostendy – nawet jeśli Bałtyk na Wolinie nie znał przypływów i odpływów.

W CWM Jill miała przedstawić krótki referat dotyczący OZE i projekt finansowania farm wiatrowych w ramach dwudziestu procent udziału OZE w dywersyfikacji źródeł energii. Tego typu konferencje ostatnio nie miały sensu, bo ze strony polskiej nie było żadnej gotowości do rozmów. W każdym razie taka sytuacja miała miejsce aż do listopada, kiedy pojawił się nowy projekt rządowego wparcia dla inwestorów. Jill była bardzo ostrożna w formułowaniu nadziei na konstruktywną współpracę – co innego słyszała w kuluarach, czego innego dowiadywała się z prasy i oficjalnych komunikatów. Tym razem – mówił Jens, jej logistyk – miało być inaczej. Sama konferencja była bez znaczenia, po prostu powinna się odbyć z powodów oficjalnych, ale szczegóły zostały już omówione na wyższym szczeblu.
– Po prostu jedź, przeczytaj referat, pokaż im kilka slajdów, reszta weekendu należy do ciebie.

Reszta weekendu, czyli dwie doby w hotelu. Z oknami wychodzącymi na Promenadę Gwiazd albo na morze, ze SPA w stylu rzymskich term, pokojem z wykładziną udającą perski dywan i zasłonami w kolorze cynobru. Wszystko w tym apartamencie było puszyste i przyjemne w oglądaniu i dotyku jakby wyjęte z baśni Disneya albo taniego soft porno. Znała ten hotel. Jeden raz ustąpiła Wiktorowi – w szóstą rocznicę ślubu i na dwa lata przed separacją. Bardzo nalegał. Miał inne wspomnienia i inne wyobrażenie awansu, i to kształtowało jego poczucie estetyki. Potrzebował chyba specjalnej aranżacji, nawet trochę patetycznej, żeby nadpisać „efekt przedmieścia”, jak to nazywał z irytacją ale i nie bez cienia wyższości. I uczucia pewnej przewagi nad Jill.
– Ty tego zjawiska nie znasz, wychowałaś się w oświeconym, mieszczańskim domu w Liège, ludzie z waszych przedmieść nie byli gorsi od lokatorów naszych metropolii. A pewnie przewyższali ich pod każdym względem. Niczego nigdy nie musiałaś udowadniać ani sobie ani innym. W tym kraju o wszystko trzeba walczyć, czasem w sposób niegodny. Potem chodzi już tylko o to, żeby nic nie przypominało ci, kim byłeś. I skąd się wziąłeś.

Dlaczego Jill myślała, że Wiktor odczuwał w tych momentach przewagę? Czy chodziło o towarzyszące tym wyznaniom emocje (z których Wiktor nie do końca zdawał sobie sprawę)? Czy może o podkreślenie, że jego droga do kariery i zawodowego sukcesu była o wiele dłuższa i bardziej wyczerpująca, czyli w jego mniemaniu znaczyła więcej? W istocie pewność, z jaką Jill podejmowała decyzje i broniła ich, pewność jej wyborów estetycznych, pewność o charakterze zupełnie dla niej naturalnym, bo wynikającym z jej stabilności, mogła Wiktorowi wydawać się jakaś nieludzka; czyżby dostrzegał w tym wyłącznie podkreślanie asymetrii między nimi i musiał na to jakoś zareagować? I stąd się wziął jego mit, jego „efekt przedmieścia”? Wtedy nie znała odpowiedzi na te pytania. Teraz zresztą też nie. Zrozumiała tylko tyle, że ten tani hotelowy efekt, odrobina blichtru były Wiktorowi potrzebne, wypełniały jakąś lukę, tęsknotę za luksusem, której ona nigdy nie podzielała. Nie osądzała go z powodu tej tęsknoty ani nie była skłonna podkreślać znaczenia własnej perspektywy. Przyjęła to po prostu do wiadomości i wynajęła apartament, na którym zależało Wiktorowi.

Wbrew oczekiwaniom konferencja okazała się wyczerpująca. Nic nie wskazywało na oficjalny i formalnościowy charakter, o którym zapewniał Jens w rozmowie telefonicznej. Była pompa, regionalna telewizja, przed którą Jill musiała tłumaczyć się z oczywistości (zmiany klimatyczne, rentowność i jakość energii odnawialnej) i uciekać od różnego rodzaju politycznych prowokacji. Jeden bardzo namolny facet próbował od niej wyciągnąć, co myśli o utracie polskiej suwerenności w kontekście bezpieczeństwa węglowego. Oczywiście zapytał ją również o Nord Stream. Drugi, całkiem zresztą sensowny facet z Pragi, z którym krótko rozmawiała przed referatem, w czasie bankietu postanowił zmienić strategię i nie odstępował jej o krok. Bardzo łatwo ześliznął się z kontekstu zawodowego na kwestie bardziej osobiste. Wreszcie go spławiła, ale do końca spotkania czuła, wystarczająco fizycznie, jego obecność, te lepkie, oblepiające ją spojrzenia, żeby myśleć o czymś innym, niż to, że czuje się z tego powodu fatalnie. Zaczęła planować kolejny dzień, żeby zrobić coś konstruktywnego; irytacja działała na Jill zbyt destrukcyjnie, skupienie przynosiło same korzyści. Poszczególne głosy i hałas bankietu zlały się w jej głowie w jedną monotonną masę, prawie coś stałego, prawie bryłę, którą można obejrzeć ze wszystkich stron, dotknąć a nawet swobodnie formować.

W hotelu zameldowała się tuż przed dziewiątą. Otworzyła okno w pokoju, żeby wpuścić morze. Jego zapach. To był właściwie cały kompleks zapachów, w którym rozpoznawała sól i jod, woń rybich łusek i mokrych pni, coś ziemistego, mchy i porosty. Jens mówił, że cały zapach północnych mórz bierze się z siarczku dimetylu. Wydziela go pewien szczep bakterii rozkładający szczątki roślinne i zwierzęce. Bo Bałtyk tego dnia leżał nieruchomo jak płynny ołów, lampy przy promenadzie świeciły mocno i ich jaskrawe światło nie pozwalało spojrzeć dalej. Nie widziała nic i nic nie słyszała. Przeczuwała tylko jego bezmierną obecność. Właśnie w postaci zapachu, a może również pewnego rodzaju grawitacji. Wypakowała część rzeczy z walizki: kosmetyczkę i czerwony organizer, nowy bieliznę, którą kupiła tuż przed wyjazdem w Orsay i listek pramolanu, starą kartkę pocztową z Havendam Oostende (musiała wypaść z organizera, w którym ją przechowywała) – przedstawiała końcowy odcinek falochronu portowego i fragment plaży, tuż po odpływie. Jill pamiętała, że stały tam kiedyś kutry rybackie, a mężczyźni w zgniłozielonych sztormiakach suszyli sieci albo palili tytoń w swoich glinianych fajkach z cienkimi cybuchami (być może przeniosła ten obraz z innych, dawniejszych historii. Z opowieści Lotte, starych zdjęć lub relacji telewizyjnych z pogłębiania kanału; w jednym z nich zobaczyła cała kolekcję glinianych fajek wykopanych z belgijskiego mułu). Wszędzie unosił się zapach alg i wodorostów, a Jill goniła między sieciami szylkretowe kamuszniki i biegusy. Po chwili zastanowienia wyjęła również paczkę prezerwatyw. W razie, gdyby ten wieczór miał przynieść jakieś nieoczekiwane rozwiązanie. I czytnik – gdyby nie wydarzyło się nic. Wzięła długi prysznic, żeby zmyć z siebie podróż, wszechobecny zapach aluminium, który dominował w pociągach, uciążliwą konferencję, zapach papierosowego dymu z palarni, do której przeniosły się nieoficjalne rozmowy, i wyszła z apartamentu. Korytarz był ciasny, klaustrofobiczny i nie chciał się skończyć. Jill zdawało się, jakby falował i rozciągał się w nieskończoność pod wpływem jakiś zewnętrznych sił; w pewnym momencie musiała przystanąć i poszukać oparcia. W barze po drugiej szklance Seagrama nagrała na poczcie głosowej Jensa krótką relację z konferencji. Nie musiała tego robić; to do Jensa i reszty zespołu należało składanie sprawozdań. Ale znała jego ambicje i wiedziała, jak poważnie traktuje swoją pracę. Potem wysłała krótką wiadomość do Wiktora: „Jestem już w Vestinie. Spotkanie takie sobie. Zanudziłbyś się na śmierć”. Czekała długo, ale nie odpowiadał, więc wyłączyła telefon. Zamówiła trzecią kolejkę i przeniosła się z całym majdanem; torebką, kartą do pokoju i szklanką whisky do stolika przy oknie. W restauracji przy stole szwedzkim zaczynał się ruch. Z promenady dochodziła muzyka – Jill rozpoznała dźwięki wibrafonu, potem usłyszała gitarę i głosy ludzkie. Myślała o kartografii. O tworzeniu nowych map, wymazywaniu sieci starych dróg, obwodnic, miast, które kojarzą się z konkretami, wymyślnymi nazwami moteli i prywatnych kwater, kartami menu, przebojami sezonów. Morze w Ostendzie unieważniało wszystkie ślady dnia, ujawniało tajemnice dna, żeby zaraz je zakryć. Bałtyk zmieniał linię brzegową, podmywał skarpy i wydmy, wykreślał z plaż zamki na piasku, wydrążone kanały i niecki, w których brodziły rybitwy i brzytwodzioby. Nanosił wygładzony kamień i go zabierał. Jill myślała, że rzeczy niematerialne, takie jak owe mapy, mają większą gęstość niż kamienie i klify. Że potrzeba większej fali, być może nawet długotrwałego sztormu, żeby jedno doświadczenie zastąpić innym. Nie wiedziała, jak nadpisać, wymazać z siebie, z pamięci ciała ten cholerny apartament z czerwonymi storami i puszystym dywanem, jak przejść obojętnie obok pomieszczenia służbowego na pierwszym piętrze, do którego trzy lata wcześniej wepchnął ją Wiktor, ściągnął z niej spodnie, rozerwał ramiączko stanika, odwrócił i przycisnął do ściany. Fakt, z początku wydawało się to jej nawet zabawne, ekstrawaganckie (chociaż w tym samym momencie usłyszała wewnątrz siebie wszystkie sygnały alarmowe). Wszedł w nią z impetem, jakby zamierzał ją przygwoździć do ściany, wbić w warstwy farb i beton, przy półotwartych drzwiach. Być może była w nim siła, której wcześniej nie rozpoznała i mógł jej zrobić wtedy większą krzywdę – tak pomyślała tuż po całym zdarzeniu, ale z czasem dla Jill stało się oczywiste, że nie było większej siły, którą wtedy mogłaby poczuć, siły miażdżącej, agresywnej, kwestionującej wszystko to, kim Jill była i chciała być dla siebie. Bardzo możliwe, że przyjęła na siebie całe to uderzenie tylko dlatego, że ją zupełnie zaskoczyło a potem skupiona była wyłącznie na uchylonych drzwiach i głosach dochodzących z korytarza. Modliła się, żeby nikt ich nie nakrył. Wiktor zawsze powtarzał, że powinni eksperymentować z seksem. Szybko się nudził. Jill potrzebowała czasu, żeby dostosować się do nowej sytuacji i „nienasyconej” wyobraźni Wiktora. W polskim oddziale firmy porównywano ją do Miss Sloane, w łóżku z Wiktorem czuła się kompletnie bezbronna. Wcale nie odpowiadał jej układ, w którym brakuje komunikacji, próbowała mu to powiedzieć, ale nie słuchał. Bardzo możliwe, że w „efekcie przedmieścia” Wiktor zamierzał przemycić całkowitą dominację nad Jill, dominację wynikającą z jakiejś cholernej małżeńskiej tradycji. Przecież powiedział to wprost, kilka dni później, nie wierzyła, że mógł coś takiego pomyśleć, a tym bardziej powiedzieć: „Przecież jesteś moją żoną. Nie mylę się?”. Zapamiętała jego zapach, ostry i drażniący, a także stęchłą woń zużytych mopów i chemii dobywającej się z niedomkniętych pojemników. Smak rdzy. Chłód ściany przenikający przez skórę, kość jarzmową i mięśnie policzka. Czuła to również w tym momencie, przy stoliku przed oknem. Niemniej intensywnie: Krążek zimna na policzku, który powoli rozrastał się, ogarniał głowę i wędrował w dół, przez szyję, piersi i brzuch, i zastygał w niej jak zimny metal. Rozpieranie w podbrzuszu. Mieszaninę tamtych zapachów. Idealnie odwzorowane, jeden do jeden. Zauważyła, że cała się usztywniła, jakby szykowała się do drapieżnego skoku w przestrzeń. Lub w przepaść. Alkohol wcale nie rozwiązywał problemu. Przecież doskonale o tym wiedziała.

„Jill, nie czekaj z tym, najważniejszy jest czas”. Serio?

Z drugiej strony (czy była jakaś druga strona?) – zauważyła w sobie pewną zmianę. Nastąpiło jakieś przesunięcie. Zmiana akcentów. Miała wrażenie, że właśnie teraz zrobiła pierwszy krok w nieznanym kierunku. Nie wiedziała, co to za kierunek, dokąd prowadzi nowa droga, przeczuwała tylko, że jest właściwa dla niej. A po chwili pojawiły się konkretne obrazy, zaczęła się im przyglądać i ustawiać je, jakby aranżowała swój pokój w rodzinnym domu w Liège. Za miesiąc lub dwa – myślała – po kolejnej inspekcji nowej farmy wiatrowej na wybrzeżu, znów wynajmie apartament w tym hotelu i wtedy będzie już inaczej. Zarezerwuje ten sam pokój na pierwszym piętrze, bo odnajdywać w nim będzie wyłącznie ślady własnej obecności. Jej ciało odtworzy ze szczegółami długą kąpiel pod prysznicem (z zegarkiem, którego zapomniała zdjąć), ciepły i łagodny strumień wody, która oczyszcza ją z trudów podróży i zmęczenia, przywoła obecność morza, które nie chciało się objawić bezpośrednio, jedynie za pomocą intensywnego zapachu. I on rozmyje smród mopów, proszku do prania i detergentów, a w końcu ostry i drapieżny zapach Wiktora. Za miesiąc lub dwa jej ciało przypomni sobie zimnego i oleistego Seagrama, powoli spływającego po śluzówce przełyku (zastąpi nim chłód surowej ściany, który przenika jej kość jarzmową i twarz) i własne odbicie w ciemnej od nocy witrynie hotelowego baru – tak podobne do gry cieni w oknie pociągu, który co roku wiózł ją do Ostendy.

Poczuła bardzo wyraźnie, że bar rusza z miejsca. Powoli toczy się po własnym torze. Powoli nabiera prędkości. Przylgnęła do szyby i zobaczyła spacerowiczów na promenadzie. Mijali ją, mijała ich. Na Bałtyku właśnie zaczął się odpływ.



Radosław Kobierski (ur. 1971) – poeta, prozaik, felietonista, fotograf.  Autor siedmiu książek poetyckich, m.in. Lacrimosa (2008), Drugie ja (2011), Coming out (2017) i dwóch powieści: Harar (2005) i Ziemia Nod (2010). Dwukrotnie nominowany do Literackiej Nagrody Gdynia, Angelusa i Śląskiego Wawrzynu Literackiego, laureat Gwarancji Kultury za rok 2010. Mieszka w Mysłowicach. 

Aleksandra Otulska (ur. 1999) – studentka wydziału grafiki na warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych, głównie zajmuje się ilustracją i malarstwem. Zazwyczaj pracuje w technice gwaszu albo gratażu. W wolnym czasie piecze ciasta, najczęściej czekoladowe i uczy się nowych języków (aktualnie holenderski).