Na pobliskim pustkowiu Mario znalazł w końcu samochód: biały, z odchodzącym lakierem i naczepką. Kiedyś w takiej naczepce każdy hydraulik woził krany, uszczelki, rury i główki, a gdy akurat nie miał takiej naczepki, prosił klientkę, by skoczyła do pobliskiego hydraulicznego i sam w tym czasie kończył kawę. Ale naczepka Maria miała pomieścić całe jego obecne życie: krany, rury, główki, mięsożerne rośliny, trampoliny, monety, łóżko i polaroid z królewną, oby wciąż tam jeszcze na niego czekała. Tylko tyle zostało mu z tamtego świata, gra urwała się nagle i bęc, spadł na ziemię, na piach. Nie wiedział, co się stało. Kto o tym zdecydował? Czy jego upadek był częścią gry, czy także ten świat został przewidziany przez programistów? Biegł przez kolejne światy jak zwykle, nic nie zapowiadało nagłego końca. I biegł już tak długo – był w grze od pierwszych wersji, może został zwolniony ze względu na wiek? Mogli go chociaż uprzedzić. Chyba że właśnie nie mogli, bo nikt nie wie, co się stało i czy powrót jest możliwy; może nikt nie wie, że zdarzył się wypadek i nawet o nim trudno powiedzieć, że coś wie. Czy księżniczka będzie na niego czekać całą wieczność? A co, jeśli nie zauważyła nawet, że już nie ma go w grze? Wypadł z niej boleśnie, ciężko runął na ziemię, a potem jeszcze długo leżał, gdy wiatr sypał mu piachem prosto w twarz. Trudno powiedzieć, czemu jednak wstał, otrzepał się i wrócił do zawodu, a teraz właśnie dotarł do dzisiejszej roboty.
Zdziwił się, że pod wskazanym adresem znalazł dziesięciopiętrowy blok, nie pamiętał go z dzieciństwa. Nie pamiętał też piachu – jedynie beton, trawnik, dwa drzewa, czyjś dom. Teraz blok wystawał sam jeden wśród pojedynczych chatek na wysuszonej ziemi, wokół skrzypiało i szeleściło przy byle podmuchu wiatru. Wszedł do budynku, wymienił uszczelkę na drugim piętrze, wypił duszkiem herbatę, którą go poczęstowano, a potem wspiął się na najwyższe piętro i rzucił zsypem na dół, tak jak kiedyś wpadał rurami w podziemia. Na dole czekał na niego jedynie śmietnik, ale już to jedno wspomnienie skoku wystarczyło, by cały miniony tydzień wydał mu się mniej zły. Była niedziela.
I kiedy w kolejną niedzielę zorientował się, że nic nie zapowiada powrotu do gry, zaczął działać; może i nie dbał o siebie, ale nawet on nie mógł tak żyć. Zaczął od najłatwiejszego: jeździł po okolicy i zabierał sąsiadom sprzed domów donice z krzewami oraz zielone pagórki, a że niewiele osób było stać na taki luksus, zajęło mu to cały dzień. W kolejnym tygodniu jeździł po sklepach – próbował zdobyć kartony, które mógłby podbijać głową, żeby złapać pieniążek, grzybka lub bonus. Wiele razy mu odmówiono, bo nie trafił w godzinę dostawy, lecz już pod koniec tygodnia uzbierał odpowiednią ilość. Zielone rury zgromadził bez trudu, po znajomości: szkolny kolega był magazynierem w miejskim składzie rur wodociągowych i dał mu kilka, bo nawet w trakcie największej awarii służby miejskie miały czas, żeby poczekać na dostawę nowych. Mario też miał czas i nie do końca rozumiał, czemu tak się spieszy, tak jak nie wiedział, kiedy i w jakich okolicznościach dotarło do niego, że ten człowiek jest jego dawnym kolegą. Zarazem wciąż miał nadzieję, że prawdziwa gra zacznie się sama, tak nagle, jak się skończyła, i że nie będzie musiał kończyć tej żmudnej rekonstrukcji utraconego świata; ta nadzieja była tak przejmująca, że tłumił ją bardziej niż głód i pragnienie, które w tym krajobrazie nie opuszczały nikogo nawet na chwilę.
Kolega dorzucił też parę żółwików, które znalazł w wodociągach. Przepływały tam wprost z morza, które znajdowało się na krańcu tego lądu, całkiem już ciepłe, oddzielone od wodociągów jedynie nieszczelną kratą. Żółwiki i cała reszta fauny morskiej, zwłaszcza tej drobniejszej, mogły przedostać się przez nią bez trudu, a czasem nawet wbrew własnej woli, pchnięte falą po silnym, gwałtownym podmuchu wiatru albo podrzucone przez wycieńczonych rodziców, miasto ludzi dawało im mimo wszystko nadzieję. Niektóre ze stworzeń mutowały już od wielu pokoleń, chłonąc plastik, hormony, psychotropy i ropę. Na przykład żółwiki zmieniały się na lepsze, bo rosły im skrzydła, ale delfiny podupadły umysłowo i przez całe dnie wpatrywały się w otwory w podwodnych skałach, choć znaleźli się i tacy, którzy twierdzili, że w tym stanie doświadczały najwyższego wzlotu, że znajdowały się już na niedostępnym nam poziomie świadomości; w każdym razie wydawało się, że jednak nie cierpiały.
Lecz Maria nie interesowały opowieści o delfinach; podejrzewał, że kolega mówi tak tylko, bo jest samotny, siedzi bowiem w wodociągach sam jak palec i wymyśla historie o każdym żywym stworzeniu, które wpadnie mu w oko. On natomiast miał w życiu cel; wierzył jeszcze, że wróci do lepszego, prawdziwego życia, w którym będzie przebiegał kolejne plansze, goniąc do celu, ale i bez celu, bo przecież już sama gonitwa, powtarzana nieustannie według tych samych zasad, sprawiała mu wielką frajdę. A teraz ma także plan, jak do tego życia powrócić.
Cegły wydobył z jakiejś ruiny, to nic takiego, ruin było w bród i nikt nie przywiązywał do nich wagi. Najtrudniej było z podłożem. Nigdy nie zwracał uwagi na to, po czym biegnie, bo gra toczyła się bardzo szybko, wiedział jednak, że chodnik musiał być z płaskich, nierównych kamieni pełnych żłobień i szczelin. Przez tydzień co noc zwoził nagrobki do swojego warsztatu. Wybierał tylko te najstarsze, w nadziei, że nikt ani nic już pod nimi nie leży. O świcie z tego samego cmentarza zabrał wszystkie sowy. Nie spuszczały go z oczu, gdy rozbijał kamienie i układał z nich chodnik. Wpatrywały się w niego jak nigdy dotąd, nie był do tego przyzwyczajony, bo w grze patrzyły ponad jego głową, prosto w oczy gracza. Po mięsożerne rośliny udał się na śmietnik supermarketu, stały tam wygłodniałe, pilnując resztek przed innymi stworzeniami, zwłaszcza kotami, psami i szczurami, które, jak pamiętał Mario, kiedyś miały ogony, teraz już nie.
Rekonstrukcję zaczął od końca: zbudował zamek, postawił maszt, zawiesił chorągiewki. Na jednej namalował czerwoną gwiazdę, by powiewała nad zamkiem, na drugiej zieloną pacyfkę, by zawisła na maszcie. Od razu poczuł się nieco lepiej, zwłaszcza że w tej rzeczywistości nie widywał żadnych symboli. Przygotował białą chustkę na znak, że przenosi się do następnej planszy, ustawił też wielkie schody, po których mógł wbiec tak wysoko, że z łatwością wskakiwał na maszt i zsuwał się tuż u bram zamku, przez które przejdzie na kolejny poziom. Najbardziej lubił właśnie ten ostatni swobodny i zwycięski skok – po nim musiał jednak zacząć wszystko od początku, tym razem na trudniejszej planszy, i to też było w porządku, na tym polega gra i frajda z tej gry.
Scenerię układał po linii prostej: pieczołowicie odtwarzał kolejność przeszkód i przeciwników, półek, odskoczni i rur, zadbał nawet o chmury i ich mieszkańców. Najżywsza była w nim pamięć biegu: potu i radości, skoków i kolorów, detale przypominał sobie z większym trudem, ale i tak udało mu się odtworzyć przestrzeń minionych wyzwań i uniesień, była idealna. Znowu mógł stanąć na starcie pierwszego poziomu, pod błękitnym niebem, ze skoczną melodyjką, którą tym razem nucił sobie sam, za to przejmująco. Już zbliżały się do niego dwie sowy, a on nie mógł doczekać się, kiedy podbiegnie i naskoczy im na głowy, a potem zbierze nagrody i będzie biegł dalej, i dalej, przez kolejne plansze! A jednak nie mógł ruszyć z miejsca. Próbował z całych sił: natężał mięśnie, wyciągał naprzód wąsy, cały umysł skupił na tym jednym celu – lecz wszystko na nic. Nie mógł ruszyć, bo nic nie pchało go naprzód; w grze coś zmuszało go do pędu, teraz nawet najtęższe skupienie własnej woli nie działało. To prawda, że nie czekała żadna księżniczka, bo na tej pustyni mógł ją zdobyć jedynie miłością lub przemocą, ale to nie przez nią stał w miejscu. Nie chodziło o to, że nie ma do czego biec; brakowało czegoś za nim, w nim: czegoś, co po prostu zmusza do ruchu, pcha naprzód. Ściany, która zbliża się do nas nieustannie i chłodno chucha w kark. Być może taka energia nie może przejawić się w świecie, który stworzyliśmy własnymi rękoma. Być może przejawia się w świecie, który stworzyliśmy tylko własnymi rękoma, a teraz nie działa coś zupełnie innego.
Nie przychodziły mu do głowy żadne odpowiedzi, ale nie miał do siebie pretensji. Zebrał monety z pudełek i włożył je do sejfu, zamknął zwierzęta w klatkach i udał się na parking, gdzie rozłożył swoją naczepkę i poszedł spać. Jutro mimo wszystko spróbuje znowu, choć bez większej wiary. Jeśli mu się nie uda, uwolni sowy i żółwie, rozda kartony dzikim kotom. Tej nocy przyśniło mu się wielu małych Mariów czekających w kolejce do gry. Czekał razem z nimi, niczym się nie wyróżniając. Do każdego z nich wcześniej czy później podchodził chłopak lub dziewczyna w wieku lat trzynastu, żeby zabrać do domu jednego z Mariów w ciepłym, suchym kartridżu. Jak to możliwe, że wypadł z planszy? Patrzył przed siebie zamyślony i nie zauważył nadejścia brata, który zaraz zniknął, bo ktoś zaczął kolejną rundę. Tej nocy wszystkie zwierzęta uciekły – to akurat nie był sen. Zostały tylko sowy, które patrzyły przed siebie, jak kiedyś w grze. Ale to już nie była gra, czuł to całym sobą. Uwolnił sowy i poszedł popatrzeć na morze, którego nie pamiętał z dzieciństwa. Patrzył na fale: miały rytm, powtarzały się, wracały wciąż do siebie. Zazdrościł im, ale po chwili przestał. Teraz już tylko stał bez ruchu, a na falach ślizgały się żółwiki – niektóre podlatywały wesoło, bawiąc się z mewami.