odchodzisz tak wolno,
że siedzę tu jeszcze jak wczoraj;
to drzewo, pod którym jesteśmy,
ma liście zwrócone do dołu,
więc widzą przy źdźble każde źdźbło
i grudkę przy grudce osobno –
tak trawę uczyłeś mnie deptać,
oto ciało i ono ma ciężar,
także mnie wolno siedzieć na ziemi
bez zdania.
tu w tej chłodnej zieleni także dla mnie
jest miejsce:
gdzie nie muszę już wiedzieć,
kim się stałam, kim będę,
i nie muszę już nawet wiedzieć,
czy jestem
tożsama z samym siedzeniem.
właśnie tak się wisi na ziemi.
a gdy przemija jasna pustka,
już wracam pomiędzy nas.
*
a zatem wolno mi siedzieć na ziemi –
tak długo uczyłam się podstawowych potrzeb.
zwierzęta żyją nimi bez zwątpienia,
co zasłoniło mi własne?
i nie wiem, i wiem,
lecz teraz tu siedzę
w tym najzwyklejszym ciele
i widzę,
jak powietrze niesie nas wiernie
na własną zgubę.
trawa nie zna mojego ciała
i ja też go nie znam,
choć zgniata mnie właśnie tak,
jak ja zgniatam trawę.
czy źdźbła cierpią przez to,
co jest koniecznością?
a człowiek?
na serio pytam.
gdybym tu była sama, jedyna,
mój wdech byłby tym samym co wydech,
jakbym za każdym razem rodziła się tylko
z niezakłóconej nicości,
gdzie nigdy nikt,
i gdzie tym samym nie ma śmierci.
*
tymczasem znowu widzę:
już cię nie ma –
ktoś zabiera po tobie krzesło,
lecz zostawia pod stołem to,
co nabrudziliśmy.
każdy z tych wróbli
przyszedł po okruch z nadzieją,
że to tylko dla niego
i że nie odleci zbyt lekko.
*
wróble nie wiedzą,
czy wolno im być,
i nie wiedzą,
że można nie wiedzieć o tym.
tak przynajmniej wyobrażam je sobie,
żeby opowiedzieć to jaśniej,
dla porównania,
bo co ja o wróblach wiem?
piszę to tylko na użytek wiersza,
wybaczcie wróble.
każda myśl o was
musi być zawłaszczeniem,
marzeniem, wyskokiem,
a przecież bywa i tak,
że gdy ktoś zbliża się
z niemożliwą piosenką o tym,
co w nas gra,
dostajemy skrzydeł.