Nieprawdziwy jest czas, który nas teraz doświadcza.
Przy śniadaniu rozmawiamy o morzu, które umiera
i rzece, która umarła. Pękają nam serca na samą
myśl, że jeszcze je mamy. I serca, i rzeki.
Pijąc kawę, myślę o tym, że potrafię przy pomocy
leszczynowej różdżki odnaleźć żyłę wodną,
a nie umiem ochronić pobliskiej rzeki przed ludźmi,
ale też własnej córki przed powtarzalnymi ruchami,
które wykonuje jej ciało.
Do późna czytam o lapis lazuli, tanzanicie, opalu.
Poznaję kształty, barwę i przełam kamieni.
Znajomy ucisk w podbrzuszu szybko kładzie mnie
do łóżka. Kamień w żołądku na pewno jest szlachetny.
Wciąż nie chce się strawić.
Wilgoć na końcówkach palców. Podchodzi do ludzi.
Napoczyna werandy, gra na nosach, urządza dla siebie
schronienie w zagłębieniach ziemi, na poddaszach
w ciemnych zakamarkach.
W tym samym czasie strumienie prowadzą do rzek.
Rzeki do miast. Lepszego świata niż ten, który mamy,
nie będzie. On już jest i daje o sobie znać gęstym
dymem, ale i żywym ogniem, przechadzającym się
samotnie po otwartych przestrzeniach.
Czytam, co trzeba zrobić ze spaloną ziemią, i nie
znajduję jednoznacznej odpowiedzi, która rozwiałaby
wszystkie wątpliwości. Piszą, żeby zostawić.
Jedno jest pewne: wiosną, psianka, dymnica i miotła
zbożowa będzie nam niestraszna.
Wkrótce na dobre ma zmienić się masa mojego
serca. Na razie o tym nie myślę i niczym nie ryzykuję,
co najwyżej utratą dobrego humoru, pogorszeniem
samopoczucia, niczym więcej.
Jest przy mnie trudny do opisania niepokój.
Albo lęk. Od wiosny towarzyszy nam też niezręczna
czynność elektryczna, objawiająca się ruchami,
które przychodzą bez zaproszenia.
Ponadto wilgoć zagląda nam do szafek i znowu
szukamy sposobów na to, żeby się jej raz na zawsze
pozbyć. Gościmy w przeciągu. Palimy suchym grabem
w kominku. Niespecjalnie sobie radzimy.
Przenoszę butelki z chemią na najwyższe półki,
a wraz z nimi kremy, proszki, pasty, kapsułki
i sole. Słyszę, jak w kuchni piekli się wrzątek,
odkręcam kran z ciepłą wodą do połowy i zaczynam
myć dłonie. Nie tak jak zazwyczaj, wolniej.
Przy pomocy stempli austryjaccy mydlarze
przekazują mi dobrą wiadomość. Koty uważnie
przyglądają się nam od rana. A my kotom.
Żołądki do niedawna mieliśmy wielkości pięści.
Teraz mamy wielkości orzechów, podchodzą
nam ostatnio do gardeł, przynoszą kwaśny posmak,
który zostaje w ustach do wieczora.
Poniedziałek: spojrzeć na zegar, zdążyć z obcinaniem
paznokci przed kolacją. Z gładzeniem skroni.
Poradzić sobie jedną ręką z gorącą herbatą, zjeść.
Cieszyć się, że śpi. Że jest i będzie.
Myślę sobie, że skoro już migruję, poruszam się
korytarzami i jestem ptakiem, gęsią, kaczką
lub żurawiem, to powinienem częściej mówić
o niebie, wierzyć, że niebo będzie dla nas widne,
bezchmurne. Dziś i zawsze.
Czwartek: wierzę, że przestrzeń będzie łaskawa,
światło żywe, ale niedrażniące, jakby wychodziło
w morze w obstawie żaglowców.
Zbyt mocne może wywołać niekontrolowany
płacz, samorzutne wyładowania bioelektryczne
w komórkach nerwowych, bijące na oślep,
tępiące wyobraźnię i zmysły, psujące zapis fal,
wywołujące wstrząsy.
Ale też niewidoczne gołym okiem mikrourazy,
żal. Narastające napięcie, ucisk w klatce piersiowej.
Że krew nie chce krążyć. Że światło to trutka.
Trudno powiedzieć, którym z ptaków jestem,
kiedy wędruję z innymi kaczkami, gęsiami,
żurawiami zawsze na południe. Poruszamy się
w szyku. Dzięki temu zużywamy znacznie
mniej energii. A przynajmniej lubimy myśleć,
że tak właśnie jest, że powietrze nam pomaga,
unosi, dopóki sobie ufamy.
Wtorek: migruję, jak gęś, kaczka albo żuraw.
Mijam drzwi prowadzące do kuchni brudnej.
Następnymi można dostać się do kuchni
czystej. Słyszę, jak śmigłowiec wlecze płozę
po lądowisku. Zapalam światło, gaszę światło.
Przenoszę pokarm w butelce. W zupełnie nowe
miejsce. Bliżej ludzkich spraw.