Drobne ucho z kolczykiem. Jak ucho dziecięcego kubka. Obtłukiwane wiele razy. Aż się samo oderwało. Kruche. Już nie przypominające ucha.
Krwawe bogactwo, zatopione w wacie, schowałem do pudełka po żołnierzykach. Ono było najświętsze; to pudełko. Z szarej, dwuwarstwowej tektury. Pamiętasz to pudełko, otwierasz się. Wyściełałem je, prócz waty – żeby ucho Liz trwało w ukojeniu – kolorowymi bibułkami, takimi wprost z życia, z zabaw, z tańców, z resztek łańcuchów podwieszanych pod sufitem na andrzejki. Wystrój pudełka miał się kłócić z resztą świata. Miał iść przeciw temu, co na dnie. Przeciw uchu, przeciw jego doczesnej materii, miękkim osobliwościom, usznym zakrętom i zachwytom. Które miały odejść precz.
Nie, nie zdradziłem żołnierzyków. Ułanów, Indian, kowbojów, strzelców, czołgistów, rycerzy, nie. Przeniosłem je tymczasem w inne miejsce. Wypinały pierś na kilku półkach z książkami. Z rozkazem czekania na dalsze rozkazy. Czyli na kolejne przekwaterowanie.
Nie chciałem, żeby mi się Liz rozpierzchła. Ucho z kolczykiem i z listem pomyślałem zakopać w sadzie przy domu. Liście połyskiwały od deszczu, który siąpił nad ranem. Nie wyschły do południa. Spóźnione krople zsuwały się z zielonych polan liści. Z tych krain, na które przyszło im spaść z nieba. Zanim dotknęły ziemi, wolno płynęły w wilgotnym powietrzu. Czasem przedzierały się przez mokre światło. Jak przez jakieś zarośla. Chociaż w powietrzu nie ma zarośli. Przestrzeń między liściem drzewa a ziemią była ogromna i delikatnie rozświetlona. Słońce kapało. Było niejasne. Jakby węszyło, nie świeciło. Jakby podglądało. A ja drapałem ziemię pod gruszą, niedaleko czarnej porzeczki i agrestu. Przejrzałe owoce nie patrzyły. Wisiały nad ziemią jak samoloty bombowe ze swoimi brzuchami. Pękate prosiły się o śmierć. O eutanazję w postaci zerwania i zjedzenia. Ale ktoś chciał ich czekania i cierpienia. Więc żyły.
Była cisza. Drapać ziemię nie jest łatwo. To nie drapanie pleców czy głowy. Drapanie ziemi to drapanie siebie. Głębi. Która gnębi i się kłębi. Czasem drapie się ją na okoliczność jakichś nie poskładanych psalmów, nie skoordynowanych elegii, nie napisanych listów, wreszcie nie wyrzeczonych wyznań. Na okoliczność wszystkiego, co nie użyte. Co nie ujrzało światła dziennego, choć zamierzało. Co się poczęło i zgasło. O uchu Liz też mógłbym, zadrapując je w ziemi, tak powiedzieć: poczęło się i zgasło. Napatrzyłem się na nie, z kolczykiem, jak na żyrandol w pracowni historycznej, ale żebym się nim nacieszył, to nie. Ile lat żyło ucho Liz? Siedemnaście? A cóż to jest siedemnaście mgnień wiosny? Kiedy taki starożytny Egipt puszy się swoimi paroma tysiącami? I milionami uszu, które żyły i ginęły. Które słyszały łoskot kamieni taszczonych na piramidę. Jeśli już mówić o zniewolonych uszach niewolników.
Wtem usłyszałem łopot skrzydeł. Nie żadnych wielkich. Nawet nie czarnych, a atramentowych. Nie zdążyłem podnieść głowy w przestrachu. Niebo straciło pewność siebie. Skrzydło ptaka frunącego cztery, pięć metrów nad ziemią zacieniło pudełko z uchem. Jakby chciało je zabrać. A może przyfrunęło tylko po kolczyk, po ten blask?
Na uchu Liz i białym liście położył się cień. I zobaczyłem czeluść. Otchłań ucha Liz wołała: „Hop, hop! Hop, hop!”. Aż wstałem. By za chwilę znów uklęknąć, drapać ziemię zapamiętale i patrzeć w dół. Otchłań chłonąc. Życie. Grób. Oto pierwsze spojrzenie na Liz. Przebicie serca kolczykiem. Wstrząśnienie mózgu. Ileś wypadków, kiedy coś się wydawało. I ileś wypadków, kiedy coś się stawało. Oto lot oplem kapitanem w niebiosa. Oto wspólne sny. Oto wycieczki na Przemysłową i Spółdzielczą. Bańka z mlekiem wśród gwiazd. Deszcz na wiadukcie. Kropla wody na jej ustach. Pies andaluzyjski na Spółdzielczej. Mur. Nóż. Krew. Ile kolorów ma Liz? Ile kolorów ma świt? Ale ten świt z pierwszą kobietą. Ten z miłością. Nie ten świt powszedni. Z rodzicami czy kolegami, czy samemu. Nie, ten. Ile kolorów? Gdy przypomnę, jak Liz wchodziła do klasy tuż przed ósmą i pozostałe kolory bladły, a jej kolory strzelały w niebo, to co? I ziemia się trzęsła, a ja na ziemi najbardziej? I ten dreszcz? Jeden, drugi, dziesiąty? Patrzę w jej ucho głęboko. Patrzę w jej grób. Patrzę w jej ciszę. Patrzę w jej przeszłość. I ostatni raz biorę ucho do ręki. I całuję. Ciemne skrzydło ptaka przesuwa się po niebie. Moje czarne wargi przesuwają się po małżowinie usznej Liz. Liżą ją głębiej. Jakby żyła. Ona nieruchoma i boję się, że krucha, ani drgnie. Dotykam językiem zimnej baśni. Ty? Nagle pyta ucho Liz. Ja. Odpowiadam uchu Liz. Jesteś? Jestem. Mówię.
I piszę zły wiersz. Do siebie. Który złożę obok ucha Liz:
Liz liż
I nóż
No cóż
Nic już
Liz też
Noc wesz
No wiesz
Liz wąż
Ty wciąż
Ten miąższ
Dwu dusz
Nie burz
Dół tuż
Liz liż
Sięgam ręką w dół. Pudełko wolno, wolno schodzi. Za moją ręką. Za moim oddechem. Za złym wierszem. Tak, drapałem ziemię i chowałem ucho z listem i wierszem w pokracznym przeświadczeniu… o szczęściu. Z ptakiem na niebie. I jego skrzydłem w głębokim dole. Niby chciałem ceremonię zakończyć w trymiga i myśleć o tym jak o starożytnym Egipcie. Lecz z drugiej strony nie. Z tej drugiej strony chciałem zachłannej długości życia. I łapczywego kopania dołów. Jakbym był kopniętym Jużwieczórem biegającym z łopatą po Kutnie, potem po Łodzi, kogo by tu jeszcze zakopać. Przez chwilę tonąłem w myślach tak, jakbym codziennie zakopywał ucho Liz. A Liz miała sto uszu. Z których można by jakąś piramidę przyfasolić. Ku zdziwieniu dziwnego świata. Albo jakbym zakopywał kapsel. Bo się skończył sezon na kolarzy. Albo jakbym niczego nie zakopywał.
A przecież zakopywałem kawałek czyjegoś ciała. Kawałek chaosu świata. Kawałek śmierci.
A przecież kryłem w ziemi sekret Liz. W który wtajemniczyła piramidę moich rąk i piramidę serca.
Fragment powieści Nóż Krzysztofa Bieleckiego ukazał się
dzięki współpracy z Państwowym Instytutem Wydawniczym.
Premiera książki odbędzie się 17.05.2019.
Więcej informacji pod adresem: https://piw.pl/pl/noz.