*

Mama o urnie: – Mój Boże, jak on się mieści w tej skrzynce?

– Zrobię mu zdjęcie. Dawno nie wyglądał tak dobrze.

Urna jest prostokątna, drewniana, symetryczna, harmonijna, pogodnej barwy.

*

Za życia ojciec tryskał energią, a i tak zwaną osobowością artystyczną, legitymizowaną dyplomem Akademii Sztuk Pięknych, domowników nieco obezwładniał. Ojciec był do rany przyłóż, o ile dawało mu się bezwzględny posłuch, z czasem jednak, kiedy do jego małżeństwa wkradł się element znużenia, a jedyne dziecko przeobraziło się w zbuntowanego nastolatka, przestał być słuchany. Niesłyszani podnoszą głos, niesłuchani wściekle krzyczą. Byłem ojcu wrzaskliwie nieposłuszny, a kiedy moi rodzice próbowali przekrzyczeć małżeński kryzys, mieliśmy już zupełny dom wariatów; sąsiedzi, do których pijackich awantur ojciec zajadle wzywał policję, nagle przestali się kłócić, demolować domostwo, nie powiem, że przestali pić, ale jęli to czynić nad wyraz dyskretnie. Może zawstydzili się, że ich przedrzeźniamy, a może korzystali z okazji, że wreszcie to oni mogą się poczuć lepsi: no proszę, niby wykształceni, a mordy drą na siebie jak swołocz. Z czasem tak przywykłem do porozumiewania się krzykiem, do wiecznie przeskalowanego diapazonu emocji, że bywając w gościnie u rówieśników, podejrzewałem ich rodziców o uprzejmość na pokaz, o teatralnie powściągnięte gesty i tony, nie mogłem uwierzyć, że w innych domach po prostu się do siebie mówi, że się siebie nawzajem wysłuchuje.

*

– Pan to pewnie do ósemki? Syn pana Andrzeja? Podobny pan bardzo. Wykapany ojciec.

– No nie wiem, czy powinienem się cieszyć w obecnej sytuacji.

Nie cieszyłem się nigdy, także wtedy, gdy ojciec był w pełni sił, w kwiecie wieku i uchodził za przystojnego, męskiego, cieszył się powodzeniem, które smuciło mamę. Okazało się, że choroba wyostrza nie tylko jego rysy, ale i nasze fizyczne podobieństwo.

– Cieszyć się, zawsze się trzeba cieszyć, choćby z tego, że słońce świeci, tata jest dzisiaj w dobrym nastroju, świeżo po kąpieli, czyściutki.

*

Kicham tak samo jak on. Nie apsik, nie aćchum, tylko coś jakby „łabuśsi!”. Robił to głośno, ekspresyjnie, eksplozywnie, to były erupcje wulkaniczne, po których sięgał po swoją niehigieniczną chusteczkę bawełnianą i dmuchał w nią z przedęciem, a potem poprawiał, wdychając i wydychając powietrze, żeby sprawdzić, czy w nozdrzach jeszcze się nie ostał jakiś glut, wszystko to było słychać przez drzwi, ściany, jakby miał podłączony mikroport, zaznaczał swoją obecność: „kicham na to wszystko, kicham na was, na ten głupi naród, na ten podły rząd, ja sobie kicham”, tylko w kościele musiał się powstrzymywać, nie kichał na głos i nie pierdział, w kościele przez godzinę tygodniowo musiał być spięty, może dlatego wychodził stamtąd naburmuszony, musiał odreagować, po kościółku szedł na piwko.

*

Siedział, ucieszył się.

– Cześć, Wojciasty. Mój syn.

– Tato, czego ci potrzeba?

– Spokoju.

– Tego ci tu akurat nie brakuje. Ale jak poza tym mogę ci pomóc, czegoś konkretnego byś chciał?

– Ciasteczka. Dużo ciasteczek.

*

U mamy, którą utrzymywał, ale której oddawał całą pensję (przynajmniej w ramach pokuty za romans pozamałżeński), żebrał o pieniądze „na ofiarę” – matka już wtedy nie chodziła do kościoła, to znaczy nie chodziła z nim, potem przestała chodzić w ogóle, ale wtedy nie chciała się z nim pokazywać ludziom, nie chciała go widzieć, jak klęczy, modli się i śpiewa psalmy z tym swoim narcystycznym upodobaniem do robienia kanonu – on się musiał wyróżniać z każdego tłumu, więc w kościele dawał zawsze drugi głos, żeby nie jęczeć unisono z tłuszczą, od której czuł się lepszy (wykształcenie, talent, inteligencja etc.), mama nie mogła znieść zwłaszcza widoku tego, jak ojciec idzie do komunii świętej – ona mu nigdy nie wybaczyła zdrady, a ksiądz odpuścił już na pierwszej spowiedzi, i tak co tydzień odpuszczał wszystkie jego podłości, ojciec beztrosko przyjmował rozgrzeszenia, podczas gdy mama nie odważyła się pójść do komunii, bo nie potrafiła przestać nienawidzić, najpierw jego, potem jego kochanki, a potem także jego nieślubnego dziecka, bogu przecież ducha winne, które po latach napisało do nas w liście „Przepraszam, że wam wszystko zepsułam swoim istnieniem”.

*

Pierdzę też jak on – dziwny smrodek w aucie, o którym mówił, że to „nawozy”, jeśli akurat jeździliśmy wśród pól w stronę Tatr albo naszym w mieście, że to zakłady koksochemiczne, a w domu, że to „z kanalizacji”. Ojciec lubił sobie pierdnąć głośno na łonie natury, podczas naszych wycieczek do lasu na grzyby pierdział tak, że echo niosło to po kniei, kiedy odszedłem gdzieś poza zasięg jego wzroku w poszukiwaniu borowika, nie musiałem się niepokoić, byłem w akustycznym zasięgu jego bąków. Ojciec nigdy nie wypierdział się zupełnie, w aucie puszczał cichacze – lubił piwo, a wszyscy piwosze pierdzą, nie ma na to rady, przy pisuarze też puszczał bąki, bo „nie ma siku bez pierdyku”, w wannie pierdział tak, że cały dom słyszał, bo niosło się po rurach – pierdnięcie było dla ojca gestem wolnościowym podobnie jak głośne kichnięcie – skoro nie umiał tłumić emocji, jakże miałby się nauczyć stłumionych kichnięć, powstrzymywania gazów – musiał się jakoś uzewnętrzniać.

*

Im mniej go w nim, tym więcej go we mnie – nie o takiej wędrówce dusz myślałem.

*

Był w swojej pracowni, w piwnicy, w dobrej formie, malował z pamięci jakieś towarzystwo zebrane wokół stołu, zbyt oczywiście przypominało to Ostatnią Wieczerzę, ale obraz był pełen energii, w przeciwieństwie do jego pejzaży, ostatnich rzeczy, które zdołał namalować za życia. Poprosiłem go, żeby namalował dla mnie śmierć, na co z ochotą przystał, mimo że obwarowałem to dwoma rygorami: obraz może być figuralny tylko pod warunkiem, że nie okaże się w najmniejszym nawet stopniu religijny. Poszedłem na górę do matki, która skarciła mnie za lekkomyślność: nie powinienem poruszać przy nim tematu śmierci, bo przecież może sobie przypomnieć, że umarł.

*

Po raz ostatni w życiu wszedł wtedy po schodach, bo słyszał, że jesteśmy, a nie zdążyliśmy zajrzeć do niego na dół, żeby się przywitać, a może po prostu był taki wygłodzony i to był instynkt przetrwania, wiedział, że pewnie zasiądziemy do jakiejś wspólnej kolacji, więc jak przyjdzie, to się załapie na tyle, ile będzie chciał – i rzeczywiście, jadł kompulsywnie, wpychał w siebie wszystko, nawet suchy chleb jadł nożem i widelcem. A na pożegnanie powiedział do nas: – Mogę być banalny? Jesteście piękni.

*

Kiedy był zdrowy, marzyłem, żeby odjęło mu mowę, żebym nie musiał słuchać jego wszystkich złorzeczeń i skarg, rzadko mówił, głównie krzyczał, przychodził do matki na śniadanie i zawsze kończyło się to ich wrzaskiem – jeśli próbował jej powiedzieć jakiś dowcip, którego nie zrozumiała, albo odgryzł się na jakąś zaczepkę. Byli tak doskonale niedobrani, że wszystko mogło się stać zarzewiem konfliktu, a to że mlaska przy jedzeniu, a to że wyskrobuje jajecznicę z patelni, a to że puszcza sobie radio do kawki, a to że siorbie, albo wchodzi w butach, albo zdejmuje buty i skarpety mu śmierdzą, matka miała na niego alergię, nawet gdyby był niewidzialny i niesłyszalny, wyczułaby jego obecność i zaczęła urągać albo sączyć przekleństwa pod nosem, tego nie znosił najbardziej, kiedy wyrzekała półgłosem, dopytywał:

– Mówiłaś coś?

– …

– Ej, bo nie dosłyszałem, co mówiłaś?

– Nie do ciebie mówię.

– W takim razie do kogo? Do siebie? To trzeba leczyć…

– Tychujuzłamanyskurwysynusamsieleczaodemniesieodpierdol.

– Co za język rynsztokowy… Boszsze, ty to słyszysz i nie grzmisz…

I dojadał z niesmakiem, a potem schodził żalić się siostrze i bratu, skargi zgłaszał, odtwarzał, cytował wszystkie wulgaryzmy, którymi został uraczony, a ja go słyszałem przez drzwi swojego pokoju – dlatego chciałem, żeby zamilkł raz na zawsze, żeby oniemiał, jego głos mnie parzył. A teraz, kiedy męczy go każde zdanie, kiedy jest mniej mowny niż selekcjoner reprezentacji narodowej na konferencjach prasowych, kiedy ciągnięty za język odpowiada z użyciem jak najmniejszej liczby sylab, łaknę jakiegoś jego dowcipu, sarkazmu, przebłysku dogasającej inteligencji, teraz to chciałbym sobie z nim pogawędzić, podczas gdy przez całe życie raczej opędzałem się od niego jak od natręta, jak od swojej wstydliwej, ciemnej genesis, drażnił mnie przez tyle lat, a teraz drażni mnie to, że niknie. To raczej egocentryczne przestraszenie, że kiedy on zniknie, ja będę pierwszy w kolejce do starości; póki żyją rodzice, możemy się łudzić, że nie całkiem przestaliśmy być dziećmi.

*

Uwielbiał drzemać, z czasem uzależnił się od spania w ciągu dnia. Im był starszy, tym więcej dnia przesypiał, co nie przeszkadzało mu dobrze spać także w nocy. Nie, nie chodzi mi o ostatni etap życia, który spędził na leżąco, wybudzany tylko do posiłków – zrozumiałe, że postanowił wykpić nadchodzącą śmierć, przesypiając nie tylko własną agonię, ale i przeczucie zbliżającego się końca. Sen był jego lekarstwem na śmiertelny strach. Tak to sobie zaplanował, i tak się stało: kostucha musiała u jego wezgłowia znaleźć karteczkę z napisem „rób swoje, tylko mnie nie budź”; umarł we śnie. Ale ojciec zdrowy też spać lubił, zrobił ze snu swoją emigrację wewnętrzną, drzemka poobiednia była dla niego obyczajem śródziemnomorskim, który wynosił go ponad polską szarzyznę, ponad nadwiślański wieczny listopad, kiedy nadchodził czas sjesty i można było trawić na wznak. Mama kompulsywnie robotna nie umiała odpoczywać inaczej niż pracując, krzątając się, z pedanterią sprzątając po nas, no tak to niestety miała wyuczone, nawet gdybyśmy chcieli jej pomóc, przepędzała nas, bo my nie umiemy sprzątać, nie wiemy, gdzie co stało, przestawimy jej i tym samym naruszymy tektonikę scenografii domowej. Przynajmniej jedna osoba w domu powinna zawsze wiedzieć, gdzie co jest, i w naszym domu była nią moja matka, to ją pytaliśmy z nadzieją w głosie: „Nie wiesz może, gdzie jest mój/moja/moje…?”, i zawsze wiedziała; ojciec najczęściej pytał o pantofle, a kiedy już się odnalazły, odczłapywał w nich w stronę swojego ulubionego tapczanu, aby zaznać rozkoszy drzemki…

*

– Niebiescy spadli do czwartej ligi, a Piast Gliwice zdobył mistrzostwo, co ty na to?

– Idioci.

– To znaczy, kto jest idiotą?

– Wszyscy.

*

Nigdy się nie roztył, w dzieciństwie i młodości był chudy, podobnie jak ja – to znaczy ja w jego opinii byłem przeraźliwie chudy, w opinii dojrzewających dziewcząt „za chudy”, choć moja ostatnia, dojrzała Żona, twierdzi, że nie można być za chudym, tak jak nie sposób być „zbyt bogatym”. Jako dorosły trzymał formę, choć jadł niezdrowo i pił często, nigdy nie łapał piwnego brzucha, metabolizm czyni cuda, ale do czasu, może po prostu on pił dużo, ale ja piję przeraźliwie dużo, wedle mojej dojrzałej Żony i jej poprzedniczek – „za dużo”. Mam brzuch, na którym uwielbiam wyklaskiwać dłońmi nieskomplikowane rytmy, dokładnie tak samo czynił to on, w chwilach radosnej beztroski – efekt dźwiękowy roztrzepotanego karpia na mokrym stole.

*

Wyszedł na balkon z papierosem, trzymał go na sztorc, żeby nie upuścić popiołu, cały papieros był już spopielony, został mu tylko jeden mach przy filtrze. Zanim go strzepnął do doniczki, powiedział:

– Synek, zobacz, to jest moje życie.

*

Kiedy matka miała nas serdecznie dość, mówiła mu: „Weź gdzieś to dziecko zabierz, nad jezioro jakieś”. Brzmiało to, jakby chciała, żeby mnie utopił. Zabierał mnie wtedy nadzwyczaj chętnie nad zalew zwany Stargańcem, a zaraz po przyjeździe kazał pilnować psa i gdzieś znikał. Nie pamiętam żadnych wspólnych kąpieli, zawsze siedziałem z psem nad brzegiem i nudziłem się, czekając na jego powrót. Teraz już wiem, że tam była sekretna plaża śląskich nudystów, chodził podglądać z ukrycia gołe baby.

*

Przez całe życie uwielbiał się rozsiadać w fotelu i kłaść nogi na stoliku, w takiej półleżącej pozycji czytał, dumał, drzemał, oglądał telewizję – to przyzwyczajenie przeniósł do domu spokojnej starości, z fotelu na hospicyjne krzesło. Próbował umościć się tak, żeby wyciągnąć nogi na stolik, ale oczywiście mu się to nie udawało, w efekcie osuwał się z krzesła na podłogę, a potem nie umiał się wgramolić z powrotem; pielęgniarki nie były w stanie mu wyperswadować starego przyzwyczajenia, więc postanowiły go przypinać pasem do krzesła, żeby z niego nie spadał.

*

 Jego dziwaczne powiedzonka: zdrobnienia i germanizmy. Na przykład gimitliszek – jego fantazmat, to, czego najbardziej pragnął, żeby było przytulnie, gemütlich. W gruncie rzeczy najszczęśliwszy byłby w Niemczech, w Bawarii, miałby tam i góry, i katolicyzm, i rodzinność – ale nigdy nie zdobył się na emigrację, być może nie tyle ze strachu, co z przekonania o własnej niezaradności: tego człowieka wykastrowały kobiety – najpierw surowa matka, od której uciekł pod skrzydła nadopiekuńczej żony. A może chodziło o fakt, że emigracja łączy się z nieodwołalnym rozstaniem, restartem życiowym, nie da się przenieść domu, miasta, języka, tak przynajmniej wtedy myślałem, gdyby widział, jak to robią niemieccy Turcy albo inni emigranci z Bliskiego Wschodu, którzy tworzą swoje enklawy, bańki, nie integrują się, właśnie przenoszą swoje domy z całym inwentarzem, może by się odważył. Mój ojciec i jego gwałtowne, nieukojone pragnienie przytulności – może dlatego nie narzeka w swoim ostatnim łóżku, w swoim ostatnim szpitalu – czego by o nim nie mówić, jest tam przytulnie – nikt od niego niczego nie chce, karmią go, przewijają, żona odwiedza codziennie i przynosi ciasteczka – może sobie leżeć całą dobę i pławić się w przytulności…

*

Długo ćwiczył, miał kimono z czasów młodości, kiedy trenował judo – mój ojciec dżudoka. Nazwy rzutów, japońskie zaklęcia, które pamiętam: „uczimata”, „ouczigari”, „osotogari”, podcięcie nogi, rzut przez biodro, rzut przez własne ciało do tyłu – on mnie nawet tego uczył, mnie, zdechlaka, próbował uczyć sztuki walki, bez skutku, byłem obijany ile wlezie przez wszystkich wyrostków i nigdy nie miałem odwagi się przeciwstawić – na nic wszystkie kursy sztuk walki, kiedy nie jesteś w stanie podnieść ręki na drugiego. Ojciec nie był litościwy, kiedy przychodziłem z krwawiącym nosem na skargę: „Dobrze ci tak, skoro nie umiałeś się obronić”.

*

Jego fioletowe żyły, zapadnięta skóra. Kiedy śpi, wygląda już na martwego, efekt własnej maski pośmiertnej, dopiero z trudem wybudzony, stymulowany przez nas, jakoś wolno wraca do życia, jakby się rozmrażał z hibernacji.

*

Różnica między rodzącym się językiem a tym obumierającym: jak jego wnuk Antoś szuka właściwych słów i zawiesza się, powtarzając poprzednie słowo tak długo, póki nie znajdzie następnego właściwego, tak ojciec nie tyle się zawiesza, co używa tych słów, które akurat mu wpadną do głowy, nie zawsze adekwatnych, jakby nie miało znaczenia, czy powiesz „kołdra”, czy „folia”, w końcu od czego mamy swoje zdrowe łby, nie od parady, domyślimy się więc, o co mu chodzi, kiedy mówi „przykryj mnie folią”.

*

Przyszły upały – pielęgniarki wystawiają go przed budynek, patrzy w jeden punkt i siedzi tak, jak siedział w świetlicy, gdzie panie zajmowały się szydełkowaniem, a panowie układankami, „no, chyba że idzie jakaś ładna dziewczyna, to podnosi głowę i się jej przygląda”, twierdzi matka. Czy tak jest naprawdę, nie wiem, być może ona go w ten sposób w swojej głowie utrzymuje przy życiu, a raczej po jego właściwej stronie, wciąż wierząc w to, że jego chuć jest silniejsza niż śmierć, że nawet na cmentarzu, z grobu, gotów molestować dziewczęta, a przynajmniej zaglądać im od spodu pod spódniczki.

*

Leżał zawinięty w całun – stopami do nas – w kartonowej trumience – z bieli wyłaniał się tylko jego spiczasty nos – podszedłem bliżej – to nie był on, to był trup, upiór, manekin o groteskowo wyostrzonych rysach, zapadniętych policzkach i oczodołach – szczękę miał podwiązaną koronkową wstążką – odgazowany, wychudzony chorobą skurczył się do rozmiarów dziecka i tak właśnie wyglądał z daleka – jak upiorne dziecko o twarzy strzygi otulone w becik. Kiedy się nachyliłem, żeby spojrzeć na niego z bliska, poczułem fetor i to było najstraszniejsze – śmierć już śmierdziała, bo przecież nie on, jego już nie było, czy raczej był nigdzieś. A potem ten piec, te złowrogo szumiące tysiąc stopni, jak wrota piekieł, i on w tej lekkiej trumience wpadający tam z rozpędem jak śmieci wrzucane do zsypu – spodziewałem się przynajmniej jakiejś namiastki tempa żałobnego, jakiegoś spowolnienia przed ostatnią chwilą.

*

Umarli śnią się jako żywi. Niby to oczywiste, a jednak wciąż zaskakuje mnie, że ojciec, od kiedy nas odumarł, nawiedza moje sny w tak znakomitej formie. We śnie podziwiamy z matką jego werwę i szepczemy sobie porozumiewawczo: „Nie wolno mu powiedzieć, że umarł, bo się załamie”. Innym razem jakoś to wyciekło między słowami i ojciec się na nas bardzo pogniewał („Nie zrobicie ze mnie umarlaka!”), kiedy indziej zaś kwestionował nawet i taką sugestię, że skoro żyje – choć wcześniej umarł – oznacza to cud zmartwychwstania. Nie i nie, ojciec upiera się, że nigdy nie umarł, żarliwie wypiera się śmierci; ba, kiedy zaczynam się we śnie domyślać, że śnię, odsyła mnie do wszystkich diabłów, przekonując, że nawet jako mara senna bardziej jest realny od wszystkiego, co sobie uroiłem w życiu. Krzyczy na mnie, dawno nie słyszałem jego krzyku, przez ostatnie lata nie miał już siły podnosić głosu – krzyczy, kiedy próbuję mu zadać pytanie, jak tam jest, po drugiej stronie. No i weź tu gadaj ze zmarłym.

*

Odkrycie mamy, kiedy spytała kamieniarza, ile by wziął za wykucie w płycie nagrobnej jego imienia i dat, obok jego rodziców – w tym samym stylu, jak to wykuł on sam, „wie pan, był artystą, wszystko robił sam, nawet to liternictwo nagrobne, to na pewno nie jest takie łatwe”. Kamieniarz podszedł, przyjrzał się płycie, poskrobał ją palcem i pokazał mamie oderwany kawałek – „przecież to jest naklejone”. Ten pierwszy napis był rzeczywiście wykuty przez kamieniarza przed sześćdziesięciu laty po śmierci dziadka. Ojciec był mistrzem zaniedbania, podobnie jak jego rodzeństwo – ze śmiercią dziadka w połowie lat sześćdziesiątych odszedł z rodziny jedyny człowiek, który wszystko ogarniał, czas się dla nich wtedy zatrzymał, od tej pory już niczego nie remontowali, niczego nie porządkowali, o nic nie dbali, wszystko było prowizorką.

*

Aż w końcu przyśnił się martwy, a potem już wcale. Dopiero kiedy tam też umarł, po sennej stronie, dokonała się praca żałoby.



Wojciech Kuczok (ur. 1972) – pisał, publikował, odkrywał. W ostatnich latach przedkłada życie nad twórczość.

Artur Denys (ur. 1992) – mieszka i tworzy w Poznaniu. Jest projektantem graficznym, ilustratorem i tatuatorem. Głównym motywem jego prac jest sztuka antyczna. Uwielbia grubą linię, wyraźne kolory i wektor.