KKKK = GLR, 
czyli zamiast wstępu

Twórczość Lajosa Grendela (1948–2018) nie jest nam obca. W Polsce ukazały się jak dotąd trzy jego książki: Poświęcenie hetmana (Biuro Literackie, 2014), Dzwony Einsteina (Biuro Literackie, 2016) i Życie w cztery tygodnie (Pogranicze, 2018).

Szajka jest powieścią z początkowego okresu twórczości pisarza. Grendel tworzył ją w wieku chrystusowym, pełen pytań o kierunki, którymi ma podążać jego proza. Rok wcześniej wydał postmodernistyczną powieść Ostre strzelanie (1981), ale ścieżka postmodernizmu już wtedy wydawała mu się tyle nowatorska i atrakcyjna, ile najeżona pułapkami i obfitująca w ślepe odnogi. Jednocześnie cały czas towarzyszyli mu egzystencjaliści, głównie Kierkegaard z jego krytyką zinstytucjonalizowanych i sformalizowanych form życia zbiorowego, które zwalniają człowieka z bezpośredniej odpowiedzialności za swoje czyny.

Akcja Szajki toczy się w XX wieku, po czechosłowackiej stronie słowacko-węgierskiego pogranicza. Autor nastawia radary na prowincję, aby dowieść, że pozory mylą. Bo niby, jak chciał Josef Kroutvor, „wszystko tu jest płaskie, wyrównane, podporządkowane powszechnej przeciętności”, ale – jeśli przyjrzeć się z bliska – na wierzch wychodzą cuda, znaczy się: ładne kwiatki. W małomiasteczkowych dekoracjach kręcą się kobiety i mężczyźni. One albo mają się za Bóg wie co, albo mają się za lalki, ewentualnie mają się po prostu źle. Oni to cwaniacy pełną gębą lub półgębkiem, rzemieślnicy od dziada pradziada, świeżo upieczeni urzędnicy i prywatni detektywi w pierwszym pokoleniu. One uwodzą, oni płacą. Ponieważ w tym światku powinowactwa z wyboru dotyczą portfela, nie serca, a ulica Rzemieślników, która jest centrum wydarzeń, pulsuje w rytm czterech K: Kumoterstwa, Kunktatorstwa, Konwencji i Kompromisu (zgniłego).

Niewykluczone więc, że Grendel rzeczywiście inspirował się myślą Kierkegaarda, choć nie ma u niego miejsca na bojaźń i drżenie, bo – zamiast milczącego Boga, z którym człowiek mógłby rozpaczliwie próbować nawiązać łączność – są ludzkie figurki zanurzone w „rozbąblowanej ględźbie”, zlepione ze sobą klejem zależności, uwikłane nie w pionową metafizykę, tylko w płaską sieć relacji społecznych. Wszystkie postaci, to znaczy panów pod krawatem i kurwy na emeryturze, bierne biurwy i czynnych zawodowo złodziei rodem z powieści łotrzykowskiej, jednoczy wspólny mianownik: mit o Odyseuszu, będący „uosobieniem ludowych wyobrażeń o przebiegłej mądrości” (Adam Sikora). To żołnierzyki Maksa Stirnera, jeźdźcy galopującego egoizmu, którzy kochają się dla korzyści, ale częściej pałają do siebie nienawiścią, traktując się wzajemnie tak, jak szare gołębie traktują zabytki Galanty, Levic / Lučenca i Rožňavy / Rimavskiej Soboty. Wymieniam te nazwy, ponieważ Grendel osadził swoich bohaterów w realiach (anonimowego) miasteczka, łudząco przypominającego te miejscowości, na co wskazuje już sam tytuł oryginału (Galeri), który, wyjąwszy z niego samogłoski, można odczytać jako skrót: GLR.

Aurę tej prozy przenikają gorzka deziluzja i bycie-ku-śmierci, ale na szczęście także inteligentny dowcip, trochę rubaszny, trochę ironiczny. Grendel nie pozostawia złudzeń, między wierszami mówi, że jedynym wyjściem z egzystencjalnych więzień jest wyjście ostateczne, ewakuacja w niebyt, uchylenie klapy od nicości i skok na główkę. Robi to jednak z humorem, który można by nazwać czeskim, aczkolwiek ja wolę skojarzyć go z groteską Kálmána Mikszátha i Gyuli Krúdyego, zelotów i literackich magów prowincji.

Na początku filmu Ulica Krokodyli do zakurzonego kinetoskopu podchodzi kustosz i między tryby maszyny wpuszcza strużkę śliny. W Szajce ulicą Krokodyli jest wspomniana już ulica Rzemieślników, to na niej skupia się uwaga pisarza, jego wyobraźnia, a więc i powołana do życia „republika”, której mali obywatele zadziwiają, zupełnie niespodziewaną na partykularzu, nadpobudliwością nerwową, płciową i intrygotwórczą, a także wigorem godnym antycznych herosów lub socrealistycznych gierojów, lecz spożytkowanym na chleb powszedni.

Lajos Grendel nie pluje, ale w zasadzie zrobił to samo co starzec z animacji braci Quay. Uruchomił golema. Sięgnął po butelkę z duchem miasta wystawioną w witrynie muzeum osobliwości, chwycił ją w dłoń, odkorkował, potarł szkło i wywołał dżina, którego opowieścią jest podróż do kresu i na kresy. Wszakże Słowacja przez wieki, aż do niedawna, funkcjonowała jako węgierskie confinium.

Miłosz Waligórski

Szajka (fragment) 

Po tym, jak w starej dzielnicy Tabán buldożery i wozy pancerne wyburzyły niskie chałupy z oknami w kształcie żabich oczu, po tym, jak wycięto tam akacje i zasypano rowy odprowadzające deszczówkę, a później na kamiennej pustyni wzniesiono ponure osiedle z betonu, bez śladu zginęła zakurzona butelka po wodzie mineralnej z uwięzionym w środku duchem miasta, którą kustosz muzeum trzymał od lat w swoim biurze na oszklonej półce za rzędem szesnastu tomów podstawowych i dwóch suplementów Wielkiego leksykonu Pallas. Butelkę, tuż po klęsce rewolucji 1848 roku, zalakował dowódca garnizonu okupacyjnego major von Beck, który na trzeźwo nazywał Węgrów wściekłymi kundlami, a po pijaku hordą Azjatów. Wprowadzając nowe porządki, wydał ścisły zakaz noszenia brody oraz wąsów i ku przestrodze aresztował natychmiast kilku nieogolonych bogatych mieszczan, a ich heretycki zarost kazał swoim maruderom spalić publicznie na rynku głównym. Ponieważ przy tym rytualnym wypędzaniu diabła ogniem zajęli się także dumni właściciele bród, major von Beck został odwołany, a następnie awansowany na pułkownika i przeniesiony do miasta Vršac w Banacie. Na jego miejsce powołano grubego chorwackiego generała sybarytę, który ściągnął ze Styrii dwudziestu pięciu fryzjerów zaprawionych w bojach. Ich zadanie było proste – mieli wędrować od domu do domu i golić na gładko wszystkich mężczyzn, żeby władza już nigdy nie musiała bać się rewolucji. Tak też się stało. Obywatele bez sprzeciwu zrezygnowali z wszelkiej tożsamości, w tym narodowej, dlatego gdyby nawet wystawiono ducha miasta na widok publiczny, nie znalazłby się nikt, kto miałby dość odwagi, aby odkorkować butelkę.

Los miasta był przesądzony. Sytuacji nie złagodziła ani ugoda austro-węgierska, ani polityka mocarstw. Jedyna zmiana polegała na tym, że w 1867 roku flaszkę, razem z duchem, sprzedano do muzeum, a kustosza zobowiązano, by co roku pierwszego stycznia na ręce burmistrza, nadżupana i starosty składał sprawozdanie o nienaruszonym stanie eksponatu. W ten sposób mieszkańcy powoli zapomnieli o sprawie.

Teraz, kiedy butelka przepadła na dobre, poza panem Bohuniczkym, emerytowanym kustoszem muzeum, mało kto rozumiał, jakie niebezpieczeństwo grozi miastu, które podczas minionego stulecia nie potrafiło rozliczyć się z własną przeszłością, albowiem – mimo że cały czas zajęte było wspominaniem – celebrowało tylko dni słoneczne, katastrofy chowając pod dywan, jakby dotykały one nie ludzi z krwi i kości, a fikcyjnych mieszkańców odległej Nanibii.

Butelkę ukradziono i otwarto. Uwolniony duch nie próżnował, z miejsca spłatał ludziom nietypowego figla. W samym środku lipca rozpętał śnieżycę, żeby pokazać swoją siłę. Raz-dwa zmienił oblicze miasta, przenosząc je z realnej czasoprzestrzeni w wymiar bardziej prawdziwy, lecz pozbawiony godzin i dni. Zna go każdy, kto choć raz spojrzał w oczy śmierci, kochał się z miłości i pochował bliską osobę, każdy, kto ma świadomość przemijania świata, więc nie pragnie za wszelką ceną nim zawładnąć.

Kalendarz jako dom dat to tylko jedna z form istnienia Czasu. Dlatego, kiedy pierwszego ranka po wyzwoleniu ducha miasta ludzie ujrzeli przykryte śniegiem ulice, dachy i ogrody, prawie nikt nie był zaskoczony. Dziwiły się jedynie dzieci. Przecież jeszcze wczoraj szalały na plaży, wieczorem gołe położyły się do łóżek, całą noc piekła i swędziła je skóra wygarbowana na brąz, a teraz zapadały się po szyję w śnieg, jeśli w ogóle ośmieliły się wyjść na dwór. Oczywiście, można było powiedzieć, że to tylko sen, ale skoro tak, to z otwartymi oczami śniło go całe miasto, oddając się przy okazji wspomnieniom, które dotychczas hamowała śluza pamięci, żeby ludzie z czystym sumieniem mogli wykonywać codzienną robotę bez zbędnych pytań o jej sens. Wiedzieli, że sensem jest nadzieja, lecz co przez nią rozumieć, jaką zawiera w sobie treść, tego już nie umieliby powiedzieć, ta kwestia przekraczała ich możliwości poznawcze. Nadzieja to nadzieja. Wiara w przyszłość, chociaż czym jest przyszłość, o tym też nie mieli bladego pojęcia. A jednak, patrząc przez okna na to, co zawieja śnieżna wyprawia z lipcowym porankiem, wzdychali wielokrotnie: „Nadzieja nie umiera!”.

Tymczasem wyzwolony duch harcował po mieście. W pierwszej chwili zasiał wśród mieszkańców zgrozę i przerażenie, które z czasem wyparła apatia, w końcu przyzwyczaić można się do wszystkiego. „Jakoś to będzie – myśleli ludzie – nawet jeśli jutro spadnie na nas deszcz ognia i siarki, a pojutrze wszyscy zmienimy się w zwierzęta hodowlane, żeby nie zabrakło w kraju mięsa na zimę”. Większość uznała, że najlepiej, gdyby nie działo się już nic złego, mróz wystarczy w zupełności. Nowe przygody oznaczałyby nowe kłopoty, wszakże w tym przeklętym mieście nie ma tego dobrego, co by nie wyszło na gorsze.

Ci, którzy rano pocieszali się, że nadzieja nie umiera, w rzeczy samej wiedzieli, że jest dokładnie na odwrót, milczeli jednak, ponieważ, dopóki człowiek żyje, pod żadnym pozorem nie wolno mu głośno powiedzieć „nadzieja umarła”. Może więc zaklinać rzeczywistość albo siedzieć cicho. (Chociaż przyjęło się, że cisza oznacza akceptację). Nikt przy zdrowych zmysłach nie chce zamarznąć na śmierć, dlatego nie ma się co dziwić, że – niezależnie od prawdziwości tych słów – ludzie jak jeden mąż powtarzali „nadzieja nie umiera”, święcie wierząc w ich zbawienną moc.

Duch wypuszczony na wolność rzucił miasto na pastwę upiorów.

Wcześniej bały się ich tylko przesądne staruszki i dzieci, choć nawet one widywały je wyłącznie w koszmarach. Ale upiory nikogo nie pytały o zdanie, nie przejmowały się, czy ludzie kwestionują ich istnienie, czy też nie. Zjawiały się bez ostrzeżenia i to nie o północy ani w białych prześcieradłach, tylko w biały dzień, przebrane za zwykłych ludzi: listonosza, gwiżdżącego na auta milicjanta w czapie jak orbita, nowego sąsiada, sublokatora, dalekiego krewnego czy zapomnianego kuzyna. Wypełniały ulice, przeciskały się przez kominy, dziurki od klucza, szpary w drzwiach. O dziewiątej rano same z siebie rozdzwoniły się kościelne dzwony, zagrały organy i zawyły syreny, a porywiste podmuchy tak szamotały szybami w oknach, przeciągi tak gwałtownie zatrzaskiwały drzwi, że na równe nogi podrywali się nawet głusi i umierający. „Nadzieja nie umiera”, zawodził wiatr, skręcając karki blaszanym kogutom, obalając kominy i zrywając rynny.

Najwytworniejszym upiorem był jeździec, zwany rycerzem Kálmánem, który od wieków leżał w nieoznaczonym grobie w nieznanym miejscu. Przed sklepem z farbami i lakierami na ulicy Bástya przywiązał swojego rumaka do słupka ze znakiem „stop”, a dalej poszedł pieszo. Za życia był nieustraszonym wojem, obrońcą ubogich, pocieszycielem wdów i dobroczyńcą sierot. Do niego należały miasto i zamek, a także niezliczone wsie pańszczyźniane w komitacie i poza nim. Większą władzę posiadał tylko Mateusz Czak, możnowładca, który pozbawił go majątku, a potem zabił. Najpierw jednak kazał doprowadzić go na rynek, postawić w palącym słońcu i oślepić. Posłuszni żołdacy wykonali rozkaz. Rumaka przebili włócznią, jego truchło złożyli obok Kálmána: „Niech sobie biedaczyna podje ścierwa, jak zgłodnieje, innego żarcia mu nie damy”. Pod nos podetknęli mu dzieżę pełną końskiego moczu: „No, napij się, skoroś taki spragniony!”. Do pilnowania wyznaczono żołnierza, który co godzinę schładzał mu tym moczem czoło, żeby przypadkiem udar nie skrócił jego mąk. Raz, kiedy zmorzony własną nadgorliwością strażnik zasnął, ktoś przyniósł rycerzowi kubek wody.

Teraz Kálmán wędrował od domu do domu, a w każdym zadawał jedno pytanie:   

– Czy mieszka tu może ten nieznajomy śmiałek, co to kilka godzin przed śmiercią napoił mnie czystą wodą? Chciałbym uścisnąć jego dłoń.

Wśród napotkanych osób nie znalazł się jednak nikt, kto wierzyłby w upiory, a tym bardziej nikt, kto dałby się przekonać, że oto legendarny rycerz Kálmán szast-prast wstał sobie z martwych i pragnie teraz uścisnąć dłoń jakiemuś człowiekowi, który dawno, dawno temu zbutwiał w ziemi razem z Mateuszem Czakiem i całą resztą.

– Nigdy nie byłem odważny – wyznał pan Kóczián, ostatni żyjący potomek starej zacnej rodziny. – I tak naprawdę, mój panie, wcale z tego powodu mi nie wstyd. Historia nauczyła nas, że jeśli chcemy przeżyć, głowę musimy trzymać nisko. Proszę to sobie zapamiętać.

Kiedy ślepy rycerz zapukał do okna następnego domu, lokatorzy przerazili się nie na żarty. Otworzył niziutki wypłosz we flanelowej piżamie. Miał rozczochrane włosy i bulwiasty nochal o barwie zachodzącego słońca. Na szczęście Kálmán nie mógł zobaczyć, co to za prototyp nowego człowieka zmajstrowany na chybcika mruga na niego znad parapetu.

– Nie, nie – wyjąkał z trudem facet – proszę spróbować obok. 

Obok mieszkała owdowiała kucharka, która niejedno w życiu widziała: cielę o trzech nogach, gadającą papugę, niewypał bomby odłamkowej; widok rycerza o smutnej twarzy wcale jej więc nie zdziwił.

– Po moim świętej pamięci mężu jesteś najbrzydszym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek spotkałam. Wykłuli ci oczy, co? Musiał być z ciebie niezły kurwiarz! 

Tego dnia zmartwychwstali jednak nie tylko szlachetni mężowie niesprawiedliwie skazani na śmierć, lecz w ogóle wszyscy tragicznie zmarli, oczywiście z wyjątkiem tych, którzy sami podnieśli na siebie rękę. Wśród upiorów była piękna Fanni, wydobyta spod ziemi perła burdelu. Miała rozłupaną głowę, bo w roku tysięcznym, akurat kiedy zamtuz przyniósł dwa razy większe zyski niż w poprzednich latach, jej kochanek, król wygwizdowa, nie wytrzymał i sięgnął po siekierę. Piękna Fanny dosiadła miotły i dawaj ujarzmiać lodowaty wiatr. Z pęknięcia w jej czaszce ulatniał się czerwony dym. Całe przedpołudnie wyrzucała z siebie plugawe słowa, przywołując mordercę, który jednak nie mógł się odezwać, ponieważ dawno temu zawisł na szubienicy w innym mieście. 

Pani Csordás przyszła z cmentarza na piechotę. W malowniczej starej uliczce niedaleko kościoła katolickiego prowadziła kiedyś salon kosmetyczny. Mąż otruł ją arszenikiem, i to tak umiejętnie, że nikt się nie zorientował, nawet władze. Prawda wyszła na jaw dopiero teraz. Niestety, za późno. Dotąd całe miasto wierzyło, że pani Csordás popełniła samobójstwo. Jej mąż ożenił się drugi raz, żył długo i szczęśliwie, umarł dopiero przed rokiem piękną spokojną śmiercią. Inna kobieta z kolei wstała z martwych za wcześnie. Luby, który ją zadusił, wprawdzie jeszcze żył, tyle że nie w mieście, a w więzieniu w Leopoldowie, gdzie odsiadywał ostatnie miesiące piętnastoletniego wyroku.

Za nimi nieprzerwanym strumieniem nadciągali inni nieszczęśnicy najróżniejszych stanów i urzędów: obrońcy zamków kresowych, żołnierze poborowi, piekarze, cukiernicy, sędziowie sądów niższych i wyższych instancji, dyrygenci i nauczycielki pianina, służące i świniopasy, gimnazjaliści i notariusze, emeryci i renciści. Jedni przychodzili na bosaka, drudzy cali w klejnotach. Jedni byli bez głów (w średniowieczu obowiązywało prawo miecza), drugim z nosów, ust i uszu ciekła woda, ponieważ zostali utopieni w stawie, a ich ciał nigdy nie odnaleziono. Zjawiła się staruszka, której od trucizny zupełnie sczerniały zęby, zwęglony radca miejski, który spał, kiedy ktoś w jego domu podłożył ogień, a także niewolnicy osmańscy z pieśnią żołnierską i hymnem do sułtana na ustach, którzy wyroili się z masowego grobu pod piwnicą winną, gdzie zakopano ich przed trzystu laty. Last but not least znaleźli się tam też męczennicy z 1849 roku, dyscyplinarnie pozbawieni ozdób męskości przez majora von Becka. Kiedy tylko wygramolili się na powierzchnię, ich skóra na brodzie rozgorzała od słońca, a potem cały boży dzień płonęła niczym ogień ofiarny.

– Żywe pochodnie – szepnął ktoś zza firanki przyglądający się tej defiladzie. – Pokazują nam drogę.

Niestety, te niesamowite wypadki dały do myślenia nielicznym, ściśle rzecz biorąc, garstce: stu, dwustu, najwyżej trzystu osobom, co stanowi góra półtora procenta w skali miasta. Warto jednak o tym pomyśleć, bo przecież, jeśli uświadomimy sobie, ile potrafi zdziałać jeden myślący człowiek, stu czy dwustu ludzi z głową na karku wobec dwudziestu tysięcy mieszkańców będzie niemal zatrzęsieniem. Dlatego ów pozornie niski odsetek przynajmniej w teorii mógłby mieć dużą siłę oddziaływania. Ale praktycznie nie było na to nadziei. W tym mieście kontemplacja i refleksja, wszelkie próby namysłu i zastanowienia, zawsze znajdowały ujście w idiotycznym fatalizmie, sankcjonując w ten sposób doświadczenia historyczne, od wieków dziedziczone z pokolenia na pokolenie. Dzieje zmiatają ludzi rozumnych ze sceny, degradują ich, okaleczają i zmuszają do samobójstw, dlatego myślenie wydaje się nawet nie tyle luksusem, ile czynem ryzykownym, oczywiście, jeśli założymy, że w tym przypadku w ogóle można mówić o czynie. Kto myśli, ten bierze się za bary z przeznaczeniem. Ta walka nigdy nie jest równa.

Z tych niecodziennych wydarzeń dałoby się odnieść jakiś pożytek, gdyby nie fakt, że płynący z nich morał nie był żadnym zaskoczeniem i przyznawał słuszność sceptykom, którzy nawet w latach względnego spokoju nie zapominali, że stan spoczynku też jest ruchem, a zanim minie, warto przygotować się na policzek, który prędzej czy później wymierzy nam przyszłość. Bo nie jest wszystko jedno, czy pod ciosem ustoimy na nogach, czy od razu runiemy na ziemię. Cisza wydarzeniowa sprzyja duchowemu lenistwu i usypia nieufność wobec świata hodowaną od urodzenia i wciąż ogromniejącą. A przecież bez niej, bez podszytej lękiem podejrzliwości, człowiek myślący byłby tu zupełnie bezradny, jak huzar bez konia. Kto zatem mówi „jutro zrobię to i to”, ten zapomina, że mieszka w mieście, gdzie nikt nie może mieć pewności, co zrobi nie tylko jutro, ale i za godzinę. Może jutro wstanie lewą nogą? Może na poczcie zbeszta go jakiś nadgorliwy urzędas? Może w pracy beknie nareszcie za dawne błędy i uchybienia? Mogą go spotkać tysiące nieprzyjemności, a on już po pierwszej zmieni zdanie na temat swojej sytuacji i swobody działania. I zaraz pomyśli: „Jakim zarozumiałym głąbem byłem wczoraj; inaczej trzeba to pomyśleć: mam do zrobienia to i tamto, ale czy się uda, nie wiadomo, może na końcu wyjdzie z tego coś zupełnie odwrotnego”. Bez dozy sceptycyzmu zachowujemy się, jakby ktoś nas zamknął w ciemnej piwnicy. Tracimy orientację.

Dlatego człowiek myślący musi w każdej chwili spodziewać się ataku. Być w pogotowiu, zachować czujność, żeby ciosy go nie zaskoczyły i żeby po nich mógł prędko dojść do siebie. Myślący człowiek wie, że zewsząd grozi mu niebezpieczeństwo. Żyje w stanie ciągłej niepewności, bo wszystko jest tymczasowe. Nawet umowa o pracę „na czas nieokreślony”, którą podpisał w tym czy tamtym przedsiębiorstwie. Przecież i tak może wylecieć w każdej chwili. Z nieuwagi czy przez roztargnienie popełni jakiś błąd, straci zaufanie kierownictwa i już go nie ma. Okrutna maszyneria uniwersytetów i szkół wyższych produkuje co roku tysiące młodych inżynierów, ekonomistów, lekarzy i nauczycieli. Są to w większości ambitni młodzi ludzie, którzy, jak kania dżdżu, wyglądają okazji, aby się pokazać i udowodnić, że nikt inny, tylko oni zostali powołani do czynienia cudów w swoim fachu.  

Tymczasowa jest także wierność małżeńska, a najtrudniej upilnować kobiety. Myślący człowiek zawsze musi mieć na oku żonę, sprawdzać, czy nie jest podejrzanie blada, czy nie robią się jej wory pod oczami, albo przeciwnie: czy nie wygląda za dobrze, czy nie jest zbyt wesoła (i to bez powodu), czy nie mówi za dużo (pewnie chce coś zataić) albo czy nie mówi za mało (by nie puścić pary z ust) i tak dalej. Dlatego myślący człowiek jest nie tylko partnerem, ale przede wszystkim dozorcą swojej lepszej połowy, który rejestruje każdą najmniejszą zmianę w jej ubraniu, humorze, gestach i tonie wypowiedzi.  

Ale przemija też sam człowiek myślący. W pewnym momencie zaczynają mu się psuć zęby, na skroniach siwieją włosy, a kiedy musi wdrapać się na trzecie piętro, ostatnie stopnie pokonuje ledwie żywy, coraz częściej ucieka w samotność, lecz nie po to, żeby zrobić rachunek sumienia i zastanowić się, co dalej, tylko żeby w spokoju, z dala od tych, którzy mogliby przeszkodzić, tępo gapić się przed siebie. Dlatego człowieka myślącego zżera permanentny lęk. Ciągły strach go obezwładnia, a wzmożona czujność wyczerpuje. Do wszystkiego jednak umie się przyzwyczaić, tym bardziej że zazwyczaj ma jakąś pasję. Grę w szachy, picie, latanie za spódniczkami, majsterkowanie czy ogródek. Dzięki temu czasem, w chwilach, kiedy poniesie go konik, zapomina o niebezpieczeństwie. Wtedy też bywa odważny.     

– Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. Nie ma innego wyjścia – mówi zuchwale.  

Tibor Bohuniczky, emerytowany dyrektor muzeum, skończył sześćdziesiąt trzy lata. Nadeszła pora spisać pamiętniki. Wczoraj włóczyli się do późnej nocy, EL spał u niego. Pan Bohuniczky siedział teraz w bujanym fotelu, stopy położył na oparciu kanapy i wspominał, bajał, co mu przeszłość na język przyniosła, mieszał plany czasowe i przestrzenne, chociaż w uszach EL jego opowieść brzmiała całkiem składnie, miała ręce i nogi. 

– Nie będę plotkował, słowo! Wolę mówić o duchu miasta, o jego atmosferze, o tym, że tutaj wszystko, mimo że na pierwszy rzut oka wydaje się namacalne, jest nieuchwytne jak dym, rozpływa się w powietrzu, gdy tylko próbujesz tego dotknąć. Ludzie tak samo. Poddają się w przedbiegach, uciekają stąd albo umierają młodo. Mieszka tu sporo geniuszy wagi piórkowej. Odkryję ich – powiedział.  

Powieść ukaże się w drugiej połowie 2020 roku nakładem wydawnictwa Biblioteka Słów.



Lajos Grendel (1948–2018) – pisarz węgierski. Urodził się w Levicach (Léva) na Słowacji. W mieście rodzinnym zdał maturę, studia odbył w Bratysławie (filologie węgierska i angielska). Do roku 1990 pracował w wydawnictwie Madách. Piastował stanowisko prezesa Stowarzyszenia Pisarzy Słowackich, redaktora naczelnego czasopisma „Irodalmi Szemle” (Przegląd Literacki) oraz wydawnictwa Kalligram (1993–1996). Za swoją twórczość otrzymał liczne wyróżnienia, m.in. Nagrodę Stowarzyszenia Pisarzy Słowackich, nagrody im. Imrego Madácha, Attili Józsefa, Tibora Déryego, Lajosa Kossutha i Sándora Máraiego. Wydał powieści: Éleslövészet (Ostre strzelanie, 1981), Galeri (Szajka, 1982), Áttételek (Transmisje, 1985), Szakítások (Zerwania, 1989), Thészeusz és a fekete özvegy (Tezeusz i czarna wdowa, 1991), Einstein harangjai (Dzwony Einsteina, 1992), És eljön az Ő országa (I nadejdzie jego kraj, 1996), Tömegsír (Grób zbiorowy, 1999), Nálunk, New Hontban (U nas w New Honcie, 2001), Mátyás király New Hontban (Król Maciej w New Honcie, 2005), Négy hét az élet (Życie w cztery tygodnie, 2011), Távol a szerelem (Daleko jest miłość, 2012), Az utolsó reggelen (Ostatniego ranka, 2013), Bukott angyalok (Upadłe anioły, 2017); zbiory opowiadań: Hűtlenek (Niewierni, 1979), Bőröndök tartalma (Zawartość walizek, 1987), Az onirizmus tréfái (Wybryki oniryzmu, 1993), Vezéráldozat (Poświęcenie hetmana, 1996), Szép históriák (Piękne historie, 2001), A szabadság szomorúsága (Gorycz wolności, 2003), Rossz idők járnak (Idą złe czasy, 2016); tomy publicystyki i esejów: Rosszkedvem naplója (Dziennik mojego przygnębienia, 1992), Hazám, Abszurdisztán (Moja ojczyzna, Absurdystan, 1998); a także historię współczesnej literatury węgierskiej A modern magyar irodalom története (2010). Książki Lajosa Grendela przełożono na francuski, włoski, angielski, słowacki, niemiecki, bułgarski, serbski, rosyjski i polski.

Miłosz Waligórski (ur. 1981 w Bydgoszczy) – poeta, tłumacz. Ostatnio wydał tom prozy Pięć i pół kobiety (PIW, 2022) i przekład z języka łotewskiego Przez sekundę w sferze wiersza Mārisa Salējsa (PIW, 2023). Mieszka w Nowym Sadzie (Serbia). Prezentowane wiersze pochodzą z przygotowywanego tomu Psy na biegunach.

Rafał Kwiczor (ur. 1985) – mieszka w Warszawie. Kiedyś studiował malarstwo na UAP, teraz ilustruje jako freelancer. Buduje skomplikowane narracje oparte na ruchu, w których trzeba odkryć element uruchamiający całość. Gra z lat 90. – The Even More Incredible Machine idealnie oddaje jego ilustracje, sposób, w jaki działa i jak tworzy zamknięty, smutny, nostalgiczny a nawet przygnębiający świat, wypełniony zakłopotanymi głowami w przestarzałych fryzurach.