Gdzie jesteś?, pyta matka Martina, kiedy odbiera telefon. Brzmi inaczej niż zwykle.

Martin jest w Virginia Beach razem z tatą. Właściwie nie do końca z nim, bo tata Martina przyjechał tu, żeby obczaić – tak powiedział – pewnego kontrabasistę, który gra w barze przy deptaku. W tym czasie Martin siedzi w motelu i trzyma gębę na kłódkę. „Trzymać gębę na kłódkę” to nowe powiedzonko Martina, zasłyszane w jednym z jego ulubionych seriali. Martin ma jedenaście lat. Jego tata gra w zespole. Po trzynastogodzinnej podróży z Chicago dotarli akurat na kolację, której jeszcze nie zjedli. Tata ma go zabrać na placuszki krabowe i frytki, i szarlotkę na ciepło z karmelem. Ma mu też kupić boogie boarda, choć jest dopiero czerwiec i woda będzie zimna. Rano ma go zawieźć z Rehoboth do Perth Amboy, do babci.

Kilka tygodni przed tym, jak tata przyjechał po niego o piątej nad ranem, Martin i jego matka uzgodnili, że Martin będzie dzwonił tylko w pilnych sprawach. Przygląda się stiukowi na suficie, odgarniając kosmyki włosów ze spoconego czoła. Miętosi reklamówkę, która leży obok niego na narzucie. Rzężąca klimatyzacja ledwo porusza zasuniętymi zasłonami. Martin nawet nie sprawdza, czy z okna widać ocean. Motel znajduje się tuż przy autostradzie, nie da się z niego dojść na plażę spacerem. Martin wie, że żadnej z tych rzeczy nie można uznać za pilną sprawę.

Daj ojca do telefonu, mówi matka Martina, kiedy Martin nie odpowiada. Brzmi trochę przytomniej.

Martin wrzuca landrynkę do ust. Wiśniowa. Stuka nią o zęby. Następny będzie bananowy karmelek, którego tata kupił mu na stacji benzynowej.

Gdzie jest twój ojciec, Martin?, pyta mama Martina. Martin?

Muszę do łazienki, odpowiada.

Nie rozłączaj się, mówi matka, cedząc każde słowo chłodno, z precyzją, jakby zwracała się do jednego ze swoich pacjentów. Połóż telefon na stole, mówi. Poczekam na ciebie.

Nie ma tu stołu, mówi Martin.

Dobrze, odpowiada matka, nie zmieniając tonu. To na szafce nocnej. Jest szafka nocna? Martin, mówi tym swoim wyraźnym i beznamiętnym głosem, kiedy Martin wraca z łazienki i podnosi telefon do ucha.

Joł, burczy Martin.

Jestem, odpowiada matka po kilku sekundach.

Jest, powtarza w myślach Martin i przed oczami staje mu ich dawne mieszkanie, a potem przypomina sobie, że się przeprowadzili. Przykłada cukierek do telefonu, żeby matka słyszała szelest sreberka. Głośno przeżuwa.

A może opisałbyś pokój, Martin?, mówi matka pogodnie.

Nie ma tu nic do opisania, myśli. Ale niech sama zdecyduje, co jest ważne, a co nie. Są dwa łóżka, mamrocze.

Dobrze, mówi matka. Dziękuję. Jakieś hałasy za oknem?

Martin odsuwa telefon od ucha. Minibar cicho buczy. Klimatyzacja kilka razy żałośnie chrząka, jakby chciała przykuć jego uwagę. Jaszne, mówi matce, próbując językiem opleść cukierek, który zapycha mu usta. Zajebiście duże fale, kłamie.

Martin, mówi matka, po czym odkasłuje, żeby ukryć dezaprobatę dla takiego słownictwa. Widzisz?, mówi po chwili ciszy. Całkiem fajnie, co? A powiedz, jakiego koloru są ściany?

Nie ma pojęcia, ściany jak ściany. Marszczy nos i przełyka ślinę. Pokój śmierdzi, klapcieje – zmyślone słowo, którego użyje, jeśli matka o to zapyta. Skupia wzrok na nierówno pomalowanym kwadracie, tuż nad zepsutym telewizorem. Zdaje sobie sprawę, że takie nierówne kwadraty są wszędzie, jeszcze jeden zauważa nad szafą, inne są rozsiane wzdłuż sufitu. Ponure, myśli, ściany są ponure, choć wie, że nie ma takiego koloru.

Uznaje, że przyjemność sprawi jej żółty. Przypomina sobie karteczki samoprzylepne na balustradach i framugach nowego szeregowca w South Side, do którego przeprowadzili się tej zimy. Dzielnicą gardzili starsza siostra i młodszy brat matki, mieszkańcy North Side. Na swoich żółtych chorągiewkach matka zapisuje różne polecenia dla robotników – NIE TUTAJ! albo NAPRAWCIE TU JEST KRZYWO! – bo wciąż przychodzą co tydzień, żeby wykończyć wnętrza, które powinien był wykończyć deweloper, zanim nabywcy odebrali lokal, jak to ujmuje matka. Remont nigdy się nie skończy, myśli Martin. Zazwyczaj nie zwraca uwagi na polecenia matki, jeśli nie są skierowane do niego. Jego zdaniem karteczki są marnym zamiennikiem obrazków w ramkach i rodzinnych zdjęć – bibelotów schowanych w garażu szeregowca, które kiedyś wisiały w dużym i źle wykończonym mieszkaniu, gdzie żyli z tatą Martina. Jako takie, myśli Martin, podoba mu się brzmienie tego wyrażenia, czasem używa go złowrogi prawnik w ulubionym serialu Martina; karteczki, jako takie, są niczym mamrotanie dorosłego świata, jak ciągłe kłótnie rozwiedzionych rodziców, które już nie dotyczą Martina. Co z oczu, to z serca. Nie chce i nie potrafi na nie reagować. Matka sobie poradzi. Karteczki, jako takie, dają mu poczucie bezpieczeństwa.

Martin?

Wyjmuje łamiszczękę z torebki i uważnie się jej przygląda.

Żółte, mówi.

Matka wzdycha z radością. Żółte, powtarza. Tak myślałam.

Budzi się z zimna, bo odkrył się w nocy. Na korytarzu jakaś rozbujanka – tak mawia matka, myśli zaspany Martin. Słyszy kobiecy głos. Potem męski. Dopiero po chwili poznaje, że to jego tata. Kobieta piszczy i wyrzuca z siebie kilka słów, których Martin nie rozumie. Ale pieprzysz, śmieje się tata Martina. Martin wciąga odrętwiałe nogi pod kołdrę i znów się nią otula. Jako taka, reszta jest białą plamą.

Martin jest jednym z tych chłopców, którzy wyjadają wszystkie cukierki – i dobrze o tym wie. Jest Bystrzakiem Akademii. To oznacza, że jest inteligentny, bardzo inteligentny. Może robić, co tylko zechce, oczywiście w granicach rozsądku. Tego lipcowego popołudnia, trzy tygodnie po spartolonej wycieczce z tatą na wybrzeże, Martin wyławia garść misiów haribo z eleganckiej misy, która stoi na granitowym blacie w domu sąsiadów, podczas gdy wszyscy rozpływają się nad funkcjonalnością kuchni, choć przyszli tu na zebranie stowarzyszenia mieszkańców. Brawura Martina – jeszcze jedno nowe słowo do kolekcji – sprawia, że sąsiedzi patrzą po sobie wymownie i kręcą głowami. Matka Martina rzuca mu Spojrzenie, które trzyma na tego rodzaju okazje i które Martin ignoruje.

Po chwili siedzi zgarbiony na samym końcu białej kanapy modułowej, naprzeciwko drzwi przesuwnych wychodzących na balkon francuski – fachowe terminy, którymi przerzucają się dorośli – i nie zwraca uwagi na te farmazony. Farmazonami są na przykład rojenia matki Martina, że sąsiedzi, do których należy ten segment, polubią Martina. Są bezdzietną parą, oboje noszą sandały o grubych podeszwach, spodenki khaki i różowe koszulki z krótkim rękawem, oboje mają też doktoraty z neurobiologii. Do tego są Żydami, tak jak rodzina matki Martina, co matka ostatnio podkreśla z coraz to większą lubością. Za każdym razem, gdy para spogląda na Martina, matka Martina uśmiecha się, jakby strzegła jakiejś tajemnicy, na przykład teraz, kiedy mężczyzna kuśtyka w stronę Martina, proponuje mu szklankę gównianej kranówki i serwetkę do wytarcia lepkich ust, wskazując na nie serwetką i udając, że wyciera sobie twarz. Jakby Martin nie wiedział, że ma lepkie usta.

Martin nie zwraca na niego uwagi i wbija wzrok przed siebie. Mężczyzna wygląda na zakłopotanego. Marszczy brwi i kładzie szklankę na stoliku kawowym, na serwetce, którą przykrył podstawkę, po czym wycofuje się i siada na składanym krześle obok szklanych drzwi.

Martin dużo wie. Zna rozwiązania wszystkich kozackich zadań matematycznych w Akademii. Przeprowadzili się, żeby matka Martina nie musiała każdego ranka wozić go do szkoły w North Side, gdzie kiedyś mieszkali i gdzie ona dalej pracuje, a potem odwozić go późnym popołudniem. Martin na wyścigi odczytuje wyniki eksperymentów z biologii i chemii, o wiele szybciej niż większość dzieci mających rodziców na uniwersytecie, przy którym działa Akademia. Zdaniem matki Martina – niezatrudnionej na uniwersytecie – ci rodzice dostają pokaźne zniżki na wykształcenie dzieci. W przeciwieństwie do niej. Wszystkie te dzieci są pewne, że ich rodzice mają szansę otrzymać Nobla. Tak samo uważa matka Martina, która aż się puszy z dumy, kiedy Martin wraca do domu z popołudniowych warsztatów naukowych i przekazuje jej wszystkie nowinki– tak matka nazywa przechwałki innych dzieci. Właśnie wróciła z pracy, poprawia kołnierzyk koszuli i ściąga łopatki, żeby nie garbić się ze zmęczenia, jak zwykle, kiedy siedzi na powystawowej kanapie. Lubi się chwalić, że dostała ją za bezcen, kanapę z prawdziwego zdarzenia, a nie żaden tapczan, jak w mieszkaniu, w którym Martin dorastał. Lekko opuszcza podbródek, uśmiecha się porozumiewawczo i prostuje plecy, uwydatniając silne ramiona dawnej mistrzyni akademickiej na dwieście metrów stylem dowolnym.

Dzięki pływaniu poznała tatę Martina. Martin dobrze zna historię, którą matka kiedyś uwielbiała opowiadać. Kończyła trening na basenie Uniwersytetu Kolumbii i wychodziła z wody, kiedy wpadł jej w oko wysoki młody mężczyzna. Nie zauważył jej, więc z powrotem wskoczyła do wody i kilka razy przepłynęła obok niego w nadziei, że zrobi na nim wrażenie – bez skutku. On niezdarnie płynął grzbietem, od czasu do czasu bezwstydnie mieląc wodę pieskiem. Zaloty ciągnęły się miesiącami, o tej samej porze raz na tydzień, za każdym razem w inny dzień tygodnia. Pewnego popołudnia z desperacji poszła na całość – zmieniła tor z szybkiego na wolny, wyminęła tatę Martina i czekała na końcu, gdzie przerwała jego niezdarną zawrotkę. Dostrzegła jego wrogie spojrzenie i w odpowiedzi pochwaliła jego styl. Za rok byli już małżeństwem. Martin urodził się dwanaście miesięcy później.

Martin zna też dalszą część historii, tę część, której matka nie opowiada. Rodzice rozwiedli się po dziesięciu latach, a teraz Martin siedzi z matką u sąsiadów i cholernie się nudzi.

W salonie zbiera się coraz więcej osób, które Martin również ignoruje. Myśli o swoim zapaleniu ucha, pozostałości po dziecięcych infekcjach. Zastanawia się, czy pulsujące ciśnienie, które czuje w głowie, będzie dobrą wymówką, żeby wrócić do domu. Ale matka rozsiada się naprzeciwko niego w dużym wygodnym krześle. Lekko unosi brodę, a jej miękki brzuch układa się w  mały pagórek. Znów uśmiecha się z wyższością.

Martin przysuwa sobie talerzyk z orzeszkami, a matka Martina odchrząkuje i pochyla się. Jej okulary w drucianych oprawkach są lekko przybrudzone. Spod luźnych białych spodenek wystają nogi usiane fioletowi żyłkami. Kępki niedbale ułożonych włosów przetykanych siwizną opadają na rękawy zbyt dużego t-shirta. Matka znów chrząka, a reszta zebranych wciąż nie zwraca na nią uwagi.

Zdaje się, że mamy kłopot, rzuca w wir pogaduszek. Chodzi o służebność gruntową. Sporo ryzykujemy.

Martin ładuje do ust kolejną garść orzeszków i też się rozsiada. A co mi tam, myśli.

Służebność?, ostro rzuca neurobiolożka, przerywając toczące się rozmowy, a jej mąż parska, zasłaniając usta, i wbija wzrok w swoje owłosione stopy.

Matka Martina przebiegle mruży oczy. Proponuję, by każdy dom wpłacił składkę, z której wynajmiemy jakiegoś prawnika mądralę. I wspólnie wykupimy służebność.

Niektórzy zebrani już otwarcie rechoczą. Martin trzonowcami mieli orzeszki na pastę. Po rozwodzie jego matka stała się ekspertką od prawników. Często mówi o pozywaniu ludzi – na przykład dewelopera – i konieczności zdobywania licznych opinii prawnych na różne tematy, od umowy o pracę, przez którą matka Martina zarabia za mało i jest nieszczęśliwa, po testament, który chce przepisać po raz trzeci, odkąd rozstała się z tatą Martina. Martin sądzi, że matka pozwałaby jego tatę za ostatnie zapalenie ucha Martina, gdyby tylko mogła, gdyby udało jej się dowieść, że przyczyną infekcji były zaniedbania ojca.

Czy ojciec Martina nalegał, by Martin wziął prysznic tuż po tym, jak jeden jedyny raz, i to niechętnie, wykąpał się w oceanie? Nie nalegał. Ale Martin powziął osobiste postanowienie, że będzie zbywał milczeniem każde pytanie matki dotyczące taty. Dzięki temu wszystko wydaje się łatwiejsze.

Błagam, jęczy inny sąsiad. Brać prawnika?

Znam jednego czy dwóch, mówi matka Martina, cała rozpromieniona. Ale powinniśmy porozmawiać z pięcioma lub sześcioma, i każdy z nich musi podpisać klauzulę poufności. Nigdy nie wiadomo.

Sąsiedzi unikają swoich spojrzeń, niepewni, jak przekierować rozmowę na inne tory. Martin, pomocny jak zawsze, opuszcza dolną szczękę i wystawia język pokryty orzechową pastą. Ignoruje ich zaskoczone miny.

Matka patrzy na niego, ale nie tym samym Spojrzeniem co zwykle. Tego spojrzenia jeszcze nie widział. Je też ignoruje.

Wieczorem Martin w świetle monitora wygrzebuje okruszki krakersa spod klawiatury. Rozluźnia uwierający go bandaż, którym matka owinęła mu uszy. Dłubie w nich palcem wskazującym, żeby trochę poruszyć wacikami. Uruchamia kolejny algorytm i zamyka niektóre programy na noc, po czym wyłącza monitor. Kiedy wstaje, wykładzina – wciąż obca – na chwilę wzbiera i faluje. Zawrót głowy sprawia, że ma ochotę zawołać matkę, ale jego wzrok odzyskuje ostrość i Martin dostrzega kojące światło na korytarzu, które sączy się przez szparę w drzwiach. Nagle słyszy wyraźny głos matki. Z kim mam przyjemność? Znów rozmawia przez telefon w sypialni. Podłoga uspokaja się i Martin wraca do łóżka. W mieszkaniu spał na materacu na podłodze, wygodnie rozciągnięty i nietrapiony snami, a rodzice na rozkładanej kanapie w salonie – tak to wyglądało, kiedy mieszkał z nimi tata Martina, a matka kończyła studia medyczne i prawie nie spała między jednym stażem a drugim.

Matka Martina, podobnie jak rodzice jego kolegów, ma ważną pracę. Jest psychiatrą i leczy kryminalistów – tak mówi o swoich pacjentach – w Centrum Weterana w North Side. Kojarzy ich głównie po numerach ubezpieczenia społecznego, nie po nazwiskach. Niektórzy z nich, zwierza się Martinowi, są gorszymi przestępcami niż reszta. Czasem, kiedy bierze udział w rządowych projektach, jej obowiązki stają się Ściśle Tajne, a czasem wymagają tych nocnych telefonów. Czy Martin rozumie?, pyta go. Oczywiście, że rozumie różne sprawy dotyczące Bezpieczeństwa Wewnętrznego i międzynarodowego pokoju, przede wszystkim jednak rozumie – choć stara się nie mówić tego na głos – że matka nigdy nie dostanie Nobla, w przeciwieństwie do rodziców jego kolegów, ponieważ aby dostać Nobla, wszyscy muszą wiedzieć, czym się zajmujesz. Praca matki, jako taka, nie pozwala chwalić się jej tajnością. Martin musi zachować ją tylko dla siebie, trzymać ją gdzieś między żebrami i wyobrażać sobie, że to ona lekko zaokrągla mu miękki brzuch i męskie cycki, te wewnętrzne skrytki, gdzie Martin przechowuje też inne sekrety, których nigdy nie zdradzi, bez względu na to, jak bardzo go będzie korciło. Na przykład ten o obiecanym boogie boardzie – za to, że tata zapomniał o wspólnym obiedzie kilka tygodni wcześniej – którego w końcu nigdy nie dostał. Albo ten o jednym jedynym dniu spędzonym u babci zamiast trzech obiecanych, bo tata Martina musiał, no po prostu musiał gdzieś zagrać. Babcia się zdenerwowała i w końcu wygarnęła synowi, czyli tacie Martina, i – jako taka – zapomniała upiec Martinowi jego ulubiony sernik oreo. A że podróż powrotna trwa trzy dni, tata Martina zatrzymywał się w jakichś gównianych miasteczkach, chodził na różne koncerty i zostawiał Martina samego w obskurnych motelach. W końcu Martinowi udało się nie zadzwonić do matki. Zamiast tego oglądał dużo gównianej telewizji.

Jego tata. Co za kutas. Kurwa mać.

Martin unosi brwi i szyderczo składa usta w „O”. Zasłania je ręką. Nie przeklinaj, w myślach udaje głos matki.

Nie powinien też ściągać swędzącego opatrunku z prawego ucha. Mimo to wpycha bandaż pod poduszkę i w przyćmionym świetle ogląda plakaty na ścianach pokoju. Electro, Gakutensoku – grafiki z oldskulowymi robotami to jedyne elementy wystroju starego mieszkania, które matka pozwoliła mu zatrzymać. Staroświeckie oprogramowanie i zaskakująco ludzki wygląd fascynują Martina. Są przeszłością, która wyobraża sobie przyszłość. Są przeszłością przyszłości.

Czasem matka Martina robi mu wyrzuty, że za mało się stara – że nie pomaga w ich obecnej sytuacji. „Ich” odnosi się tutaj do Martina i jego matki, już bez taty. Martin rozumie, że jego tata jest teraz częścią przeszłości, przeszłości przyszłości. Ale jego tata ma do zaoferowania o wiele mniej niż roboty z plakatów.

W uszach Martina szumie i terkocze. Hałasy przypominają mu o kąpieli, którą zaliczył pewnego późnego popołudnia, kiedy jego tata w końcu uporał się z kacem i podwiózł go na plażę. Podczas gdy tata Martina spacerował po deptaku, Martin kopniakami odganiał końskie muchy przez bite dwadzieścia sześć minut – tyle pokazywał telefon – aż w końcu tata zjawił się z kubkiem kawy w ręku i rozkazał Martinowi wejść do wody, i to bez wyczekiwanego boogie boarda. Do kurwy nędzy, zrzędził tata Martina, dwie minuty w wodzie cię nie zabiją. Wyłącz ten swój wielki łeb na chwilę.

Trochę później, kiedy tata Martina podrywał jakieś dziewczyny – niewiele starsze od swojego syna – Martin drżał z zimna, okrywając się wilgotnym ręcznikiem jak przemoczoną peleryną, a w jego skołtunionych włosach z pewnością roiło się od bakterii. Kiedy dziewczyny poszły dalej, tata Martina uparł się, że kupi Martinowi wróżbę u mechanicznego wróżbity o żałosnej nazwie Zoltar. Gówniana maszyna miała na sobie turban i jedwabną kamizelkę. Shehan i Jyoti, koledzy z ławki Martina, bezlitośnie by ją zjechali, nie wspominając już o treści samej wróżby wydrukowanej na małej żółtej karteczce. Będziesz kochał rozważnie lub nie będziesz kochał w ogóle. Szczęśliwe liczby: 17, 201, 6. Co za pierdoły, ze śmiechem skwitował tata Martina.

Martin nie podjął najmniejszego wysiłku, żeby przybrać minę durnego, słodkiego dzieciaka. Do kurwy nędzy, pomyślał, a słowa chlupotały w tym jego wielkim łbie, kiedy tata kupował mu topniejącego świderka, a potem zagonił go do samochodu, bez prysznica, bez możliwości przebrania się, bez obiadu albo przynajmniej późnego śniadania. Przez Virginię, Waszyngton i Maryland wlekli się w ślimaczym tempie, bo tata Martina wpakował samochód w największe korki. Później pognał jak szalony do Delaware, przeklinając płatne autostrady, bo nie miał chipa do automatycznych płatności, aż w końcu dotarli do domu przez New Jersey, zatrzymując się po drodze trzy razy, żeby pójść do klopa – jak wyraził się tata Martina, który jakimś cudem wydawał się jednocześnie spalony słońcem i obleśnie blady. Do klopa. Martin z kolei nie wyrażał się w ogóle aż do drugiej nad ranem, kiedy babcia, kuśtykając, pokonała cały podjazd oświetlony lampkami ogrodowymi pełnymi owadów i zgniotła Martina w potężnym uścisku, jakby wciąż był pierdolonym dzieciakiem. Do kurwy nędzy, powiedział, a zdziwienie na twarzy babci było jak cios w pierś, który poczuł, kiedy matka obwieściła mu, że rozstaje się z jego tatą.

Ale nie, Martin nie powie matce, jak wielkie zaniedbania ma na sumieniu jego ojciec. Wprawdzie ta zasrana pierdoła utrudnia życie Martinowi i jego matce, ale kiedyś może im się przydać z powodów, których Martin jeszcze nie potrafi sobie wyobrazić. Martin, jako taki, sumiennie zapisuje przewiny ojca, jakby to były ważne dane, które jakaś turbozła sztuczna inteligencja wypuści kiedyś z powrotem w świat. Martin, jako taki, wierzy, że trzeba trzymać gębę na kłódkę, przez co matka czasem robi mu wyrzuty, kiedy nie odpowiada na jej pytania. Czy jesteś szczęśliwy? Jak się czujesz? Opisałbyś mi pokój? Do kurwy nędzy.

Martin unosi swój wielki łeb – ten sam, który tata kazał mu wyłączyć, ten sam, który trzyma gębę na kłódkę – i uklepuje poduszkę. Jak będzie starszy, dostanie się do MIT i zbuduje boty, które wszystko rozjebią. Wie, że to już załatwione. Jego matka zdołała się dowiedzieć, że mnóstwo Bystrzaków Akademii jest przyjmowanych do MIT, i wszędzie indziej, gdzie tylko mają ochotę.

Martin splata dłonie na karku i wzdycha w stronę sufitu, na którym wisi plakat z Michaelem Phelpsem – jeszcze zanim go przyłapali, wysłali na odwyk i zorganizowali mu wielki powrót. Plakat jest stary, ale jary, jak to mówi matka. Nieludzko szerokie barki pływaka rozciągają się nad błękitną wodą. 

Martin posyła mu całusa na szczęście, jakby sam był Phelpsem, zabijaką i aniołkiem w jednym, ale to zupełnie niepotrzebne. Jeśli Martin jest pewny czegokolwiek, to właśnie swojej przyszłości. 

Chyba że dopadnie go rak. 

Jego matka też jest inteligentna. Dowiedziała się, że Martin jest obciążony mutacją, która zwiększa ryzyko zachorowania. Lubi opowiadać o tym, jak poszła z nim na badania – nie raz, nie dwa, lecz pięć razy – kiedy był niemowlęciem. Była tak pewna swego. Diagnozę potwierdziło ostatnie badanie, matczyna intuicja okazała się słuszna. Dlatego matka odgrzewa mu w mikrofali organiczne pierożki azjatyckie i poi go organicznym sokiem jabłkowym. Po kolacji robi bio-popcorn z mikrofali i pozwala Martinowi napchać się po uszy przed telewizorem. Martin ogląda swoje ulubione seriale o różnych złych skurczybykach i bystrych agentkach – tak idealnych jak te, które Martin z przyszłości stworzy kiedyś w wersji AI. Mógłby się założyć, że boty też nie będą miały snów.

Coś ciekawego dziś w nocy? Matka od czasu do czasu pyta Martina o jego sny. Martwi się, że Martin nic z nich nie pamięta – zawsze tak było, o ile mu wiadomo.

Dwie noce, mówi matka w sypialni. Tak jakby Martin nie mógł usłyszeć ze swojego pokoju. Dziesięć miligramów Zypreksy, unieruchomić.

Martin poprawia kołdrę. Teraz w uszach mu kwiczy i szeleści, a Martin czuje widmowe kołysanie, fale targają nim tam i z powrotem – to nudności od antybiotyków, którymi faszeruje go matka. Zastanawia się, czy do niej zadzwonić tylko po to, żeby powiedzieć: Jestem tu, choć przecież leży po drugiej stronie korytarza. Wyobraża sobie wszystkie pytania, które spadłyby na niego po takim telefonie, więc rezygnuje z pomysłu. Próbuje sobie przypomnieć swój dawny pokój, ale myśli mu gęstnieją. Zdejmuje opatrunek z drugiego ucha i przytyka materiał do nosa. Wata pachnie kojąco, metalicznie. Martin słyszy, jak matka otwiera drzwi sypialni, gasi światło na korytarzu i wraca do łóżka.

Myśli o jutrze i humor mu się poprawia. Uruchomi SLAM, program służący do symultanicznej lokalizacji i mapowania, który ściągnął wieczorem. Wklepujesz dane, algorytm wypluwa wyniki. Tego typu programy generują mapy przy użyciu czujników laserowych, a potem dzięki interfejsom konwersacyjnym korzystają z tych map – i różnych innych algorytmów do wyznaczania tras i omijania przeszkód – żeby nawigować w terenie. Podobne bajery są montowane w autonomicznych samochodach i robotach sprzątających, a może kiedyś i we wspaniałych innowacjach medycznych z przyszłości, na przykład w nanobotach w krwiobiegu; to coś w stylu miniaturowej łodzi podwodnej i jej załogi ze starego filmu Fantastyczna podróż, który obejrzeli z matką całe wieku temu, kiedy pewnego piątkowego wieczoru czekali, aż tata Martina wróci z koncertu w barze, choć w końcu w ogóle nie wrócił. Te programy są też prawdopodobnie wykorzystywane przez armię. Na przykład do rozbrajania bomb. I kto wie do czego jeszcze. SLAM, i problem z głowy.

Teraz Martin wyobraża sobie, jak matka zasypia z pomazanymi okularami na nosie. Chowa głowę pod kołdrę. Opisz pokój, rozkazuje sam sobie, udając badziewny głos robota. Martin wizualizuje plakat w najmniejszych szczegółach. Problem rozwiązany, melduje. Potem śmieje się bezgłośnie, żeby matka nie usłyszała, jak szatański chichot rozchodzi się niewidzialnymi, trójwymiarowymi falami dźwiękowymi ponad wzburzonymi morzami i międzyplanetarnymi stacjami kosmicznymi. Jak coś z filmu, który mógłby obejrzeć, gdyby tylko udało mu się przekonać matkę, żeby zabrała go do kina. Już prawie ma przed oczami plakat filmu, kiedy powoli zaczyna odpływać.

Cholera, myśli. Próbuje oprzytomnieć i sięga do szafki nocnej. Zalepia sobie uszy nowym  bandażem, żeby matka nie była zła, kiedy zajrzy do niego rano przed wyjściem do pracy, a on będzie jeszcze spał, nietrapiony snami, jak maszyna.

Rano uszy Martina mają się lepiej, ale boli go głowa. Jest mu gorąco, klimatyzacja ledwo zipie, bo oszczędzają. Zwleka się na drugie piętro tuż przed przyjściem robotników. Nie odzywają się do niego, prawie się z nim nie witają. Pasuje mu to. Przy zlewie wypija szklankę organicznego mleka czekoladowego. Jego matka już wyszła.

Martin ma własną robotę na głowie. Chwiejnym krokiem mija najnowsze karteczki samoprzylepne i schodzi na pierwsze piętro, gdzie uchyla drzwi do łazienki. Stęchłe powietrze ulatuje z pomieszczenia; dwa koty wyskakują z wanny, żeby się z nim przywitać. Są duże i piękne, złote z czarnymi plamami. Bengale. Prezent urodzinowy, który przed wakacjami sprawiła mu matka, z zastrzeżeniem – tak to ujęła – że koty zostaną w łazience, a Martin będzie się nimi opiekował. W zimie, tuż przed przeprowadzką, Martin u dentysty wziął do ręki czasopismo, w którym był artykuł o bengalach. Stworzenia wyglądały jak militarne roboty Cheetah. Martin ostro lobbował i zgodził się na warunki matki. Codziennie ich przestrzega, jako takich: otwiera szafkę pod umywalką, plastikową szufelką nakłada kotom jedzenie z paczki, a one mruczą i ocierają się o jego gołe nogi. Dolewa im wody do miseczki i kładzie ją z powrotem w wannie. Plastikową szufelką przekopuje żwirek w plastikowym pojemniku obok toalety, który służy za kuwetę, i wyrzuca odchody do śmieci. Z wieszaka na drzwiach zdejmuje zabawkę – długi kijek zakończony pierzastą kulką – i wymachuje kotom przed nosem, a one odskakują i przebierają łapami. 

Sierpień. Zapalenie ucha Martina całkowicie przechodzi i matka codziennie rano zawozi go na obóz naukowy do Evanston, gdzie Martin ćwiczy swoje zarąbiste skille. Wieczorami miło spędza czas, jeden na jeden, ze swoimi serialami, choć nie zawsze udaje mu się wymigać od kolejnych zebrań stowarzyszenia. Tyle dobrego, że kłótnie dorosłych płyną sobie niezobowiązująco gdzieś obok, a on chłonie moc potężnej klimatyzacji i ćwiczy butne spojrzenie w przerwach między kolejnymi garściami przekąsek. Domyśla się, że matka wymaga jego obecności na zebraniach, ponieważ dotrzymuje jej towarzystwa wśród tych, co są hajtnięci. Jakby on i jego matka również tworzyli parę, bezdzietną parę w rodzaju żydowskich neurobiologów, żeby jakoś zrównoważyć obecność dwóch par mikrobiologów z Korei Południowej. Obie pary mają jedynaczki o wiele młodsze od Martina, które również są Bystrzakami Akademii. Jest tu także para białych nie-Żydów, oboje są internistami i mają dziecko, wielkiego, nalanego niemowlaka.

Martin czuje coraz większą sympatię wobec żydowskiej pary. Ostatnio matka zaczęła nazywać ich dziwakami, żeby jakoś wytłumaczyć sobie ich rezerwę. Ale Martina najbardziej fascynuje ich wielki i głośny czarny pies, którego niedawno kupili, nadpobudliwe zwierzę z rodowodem – prawie jak dziecko, tyle że lepiej (według Martina) – z którym paradują po okolicznym parku. Martin chciałby się z nim pobawić. Według Martina jego własne zwierzaki nie liczą się jako pełnoprawni towarzysze zabaw, albo dzieci, ponieważ – zgodnie z wymogiem matki – istnieją tylko w łazience na pierwszym piętrze. Ale para Żydów nie zaproponowała spaceru, a matka Martina nie potrafi przekonać się do tego pomysłu, jak to ujęła. Robi się nieprzyjemnie, kiedy dziecko musi żebrać, mówi. Ale ja nie żebrzę, upiera się Martin, mierząc się z jej chłodnym uśmiechem. I nie jestem dzieckiem.

Jest jeszcze jeden członek grupy mieszkańców, choć Martin czasem o nim zapomina. Facet nigdy nie przychodzi na zebrania i odmówił zapisania się do stowarzyszenia, kropka, więc matka Martina go nie lubi. Jest finansistą po rozwodzie, w średnim wieku, jak matka Martina, i też jest biały. Jego młoda i ładna eks – Japonka – czasem pomieszkuje u niego razem z ich córką, w mieszkaniu, które zajmuje półtora segmentu na zachodnim końcu działki. Więc facet liczy się jako pół pary z połową dziecka.

Matka Martina nienawidzi tego faceta również za pieniądze, które wydał na zatrudnienie projektantki wnętrz. Nie lubi go za kosztownie – w pełnym znaczeniu tego słowa – urządzony ogródek, za drogie, dojrzałe drzewa, i za wieloletnie rośliny dziedziczne, które kiedyś rosły w innych ogródkach. Gość jest pewnie w spektrum, deklaruje matka Martina na zebraniach stowarzyszenia. Założę się, że cały czas myśli o księgach wieczystych, lubi powtarzać tym swoim precyzyjnym i nieprzyjemnym tonem, kiedy rozmawia z właścicielami sąsiednich segmentów.

Jego nastoletnia córka, ładna i starsza od Martina – Mallory albo Ashley, albo Allie – nie chodzi do Akademii. Ładna i zbyt głupia, uznaje Martin. Ona i jej wypieszczone przyjaciółki ignorują Martina, kiedy pewnego upalnego wieczoru spacerowym krokiem przechodzi pod cienistymi drzewami i krzewami jej taty, gdzie przyciągnął go perlisty śmiech dziewcząt, ich uśmiechy, które lśnią jak błystki wśród zielonych liści podszytych światłem zmierzchu. 

Którejś nocy w środku sierpnia dzwoni tata Martina. Nie rozmawiali ze sobą, odkąd wrócili z wybrzeża, nigdy nie mieli tak długiej przerwy. Martin gra i jest zbyt zajęty, żeby odebrać. Jego tata zostawia wiadomość – Cześć, dzieciaku! – która brzmi, jakby był pijany, i jakby w końcu za bardzo się starał. Sam jesteś dzieciak, ty chuju!, Martin rzuca bezgłośnie, kiedy odsłuchuje wiadomość. Śmieje się złowieszczo. Postanawia, że jest zbyt zajęty, żeby kiedykolwiek oddzwonić do ojca.

Innej nocy, po pierożkach bio i marchewkowych pałeczkach z sosem miodowo-musztardowym, które Martin z matką jedzą na kanapie przed telewizją, matka krzyżuje ręce na piersi i pyta, czy Martin chciałby psa. Cienie przesuwają się za otwartymi drzwiami balkonowymi. Niedługo zapadnie noc, a matka Martina zamknie drzwi i zaciągnie zasłony. Pokój się skurczy. Martin, powtarza jego matka, mrużąc oczy za szkłami. Zadałam ci pytanie.

Martin zastanawia się. To by oznaczało łażenie po parku z własnym psem, który będzie szczekał i dreptał obok niego – dopóki nie przejdzie treningu posłuszeństwa, na który matka Martina z pewnością będzie nalegała; spotykanie sąsiadów z ich psami w parku i plotkowanie o psich przedszkolach, które prawdopodobnie stałyby się kolejną obsesją matki Martina; rozmówki przed zebraniami o psim instynkcie łowieckim, o wpływie kontaktu wzrokowego między psem i opiekunem na poziom oksytocyny w mózgu – o czym Martin właśnie dowiedział się w szkole – i o najlepszych organicznych smakołykach dla psów. Martin intensywnie myśli. Myśli, że pies uczyniłby z niego i matki jeszcze bardziej oczywistą parę.

Ta myśl sprawia, że jego kciuki nagle wydają mu się ogromne, a palce u stóp bardzo małe, jego wielka głowa staje się zbyt duża, by mógł ją dotargać do tego samego parku, w którym miałby wyprowadzać psa na spacery. Daleko poza park i hen daleko, jeszcze dalej.

Martin?, matka nie daje za wygraną.

Odwal się, mówi, gapiąc się w ekran, choć kątem oka widzi uśmiech na twarzy matki – tak jakby  udało mu się podać właściwą odpowiedź, tę, którą ona w swojej nieskończonej mądrości znała przez cały czas. Matka wstaje i wraca z dużymi porcjami lodów kokosowych. Martin kładzie miskę na udach i dostaje gęsiej skórki.

Martin, mówi matka, i wsadza łyżkę do ust, bardzo długo przełyka lody. Kiedy kończy, mówi: Cieszę się, że jesteś szczęśliwy, Martin. Jej oczy za szkłami wyglądają jak mieszanka stali i mgły. Jej uśmiech zdaje się mówić, że ona wie, ona wie, zawsze wiedziała.

Wie o czym? Martin czuje w piersi ostre ukłucie zniecierpliwienia. Jego dłonie wyglądają tak, jakby należały do jakiegoś potwora, który trzyma miskę. Jutro rano, kiedy stanie obok miarki przyklejonej do framugi drzwi w sypialni, odkryje, że wreszcie ma ponad 177 centymetrów, nagle przybędzie mu jakieś trzydzieści. To niewykluczone – gdy jego matka nie garbi się, jakby na jej ramionach spoczywał cały ciężar świata, jest wysoka i szeroka w barkach, i jego tata też. Dawno temu rodzice Martina musieli wyglądać jak bliźnięta, Martin jest tego pewny – matka była szczuplejsza, bo nie pracowała tak ciężko i miała więcej czasu na siłownię. Kiedy matka i jego durny ojciec zgadzali się co do, powiedzmy, większości rzeczy; kiedy matka zamykała książkę i robiła masaż pleców tacie Martina, który wracał obolały od grania na scenie przez pół nocy, a ona w tym czasie się uczyła. Potem smażyła mu naleśniki, przy okazji karmiła też Martina. To czasy, które Martin pamięta jak przez mgłę.

Matka Martina patrzy na niego spod zmarszczonych brwi.

Martin myśli intensywniej niż kiedykolwiek i wpatruje się w miękką, bezkształtną twarz matki. Jeśli wydaje jej się, że jest szczęśliwy, to co ona może w ogóle wiedzieć?

Martin, mówi matka. Czemu tak na mnie patrzysz?

Obóz naukowy dobiega końca. Niedługo zacznie się szkoła i Martin nie może się, kurwa, doczekać, sory batory. Testuje algorytmy, ogląda seriale, odwiedza koty. Mimo karteczek samoprzylepnych, które mnożą się jak grzyby po deszczu – NIE! ŹLE! TU KRZYWO DO NAPRAWY! – każdego dnia przychodzi coraz mniej robotników, a czasem nie ma nikogo. Martin ma złowieszczy plan: pisanie własnych karteczek z jakąś pojedynczą, powtarzającą się frazą, która kojarzy mu się z ludźmi używającymi telefonów w starych filmach, i rozlepianie ich gdzie popadnie. DZIEŃ DOBRY Z KIM POŁĄCZYĆ? Właściwie podobnie mówi jego matka podczas wieczornych telefonów, które słychać z sypialni, kiedy potajemnie dba o pokój na świecie. Albo twierdzi, że o niego dba, uświadamia sobie Martin. Z KIM MAM PRZYJEMNOŚĆ? Rezygnuje z pomysłu, bo ostatnio jego matka robi mu wyrzuty nawet za nieopróżnioną zmywarkę albo brudne ręczniki w łazience. Zmusza go do odgrzewania jedzenia w mikrofali. Odgrzewa swoje, zabiera je na górę i zamyka za sobą drzwi.

Wreszcie zaczyna się szkoła i Martin jest nieziemsko szczęśliwy. Aż pewnego wieczoru, gdzieś pod koniec września, matka wycisza telewizor w połowie serialu Martina. Chciałaby, żeby na Święto Dziękczynienia Martin pojechał z nią na dziesięciodniowy wyjazd na Bahamy. Będzie musiał opuścić parę zajęć.

Ulubiony przestępca Martina skacze to tu, to tam i rzuca złośliwymi żartami, najwyraźniej obrywają wszyscy dookoła. Martina omija zabawa, ale uparcie gapi się w ekran. Co mówi ten jego koleżka?

Martin, drąży matka. Mówię do ciebie. Proszę o odpowiedź. 

Szukanie właściwej odpowiedzi. Błąd w lokalizacji właściwej odpowiedzi. Okej, mówi Martin. Ha ha. 

Wtedy mogę dostać urlop, Martin, mówi matka tym swoim cierpkim tonem weź-się-w-garść, tym, którego używała, żeby wyładować się na tatuśku. I zobaczysz, tym razem wynegocjuję porządny pakiet, ciągnie. Nie kusi cię to? Nie brzmi fajnie? Martin?

Brzmi, kurwa, chujowo, Martin odpowiada spokojnie, ze wzrokiem wciąż wlepionym w ekran.

Matka włącza głos w telewizorze i resztę serialu oglądają w ciszy. Kiedy serial się kończy, Martin zaczyna drapać się po kolanie, a jego matka wyłącza telewizor i siedzi nieruchomo, jak kłódka Martina, ta, co nią Martin zamyka swoją wielką kurwa gębę. I nagle pilot jakimś cudem znajduje się w jego dłoni, jego ogromnej dłoni, jakby nie była już przyczepiona do jego wciąż-dziecięcej rączki. I nagle czuje szarpnięcie, a pilot rozbija się o tacę z jedzeniem. Baterie wylatują ze środka i toczą się po podłodze, podskakują. Jego szklanka z lemoniadą przewraca się na stół.

Matka Martina wzdryga się, uśmiech znika jej z twarzy. Martwię się o ciebie, Martin, mówi cicho.

Martin czuje, jak po twarzy rozlewa mu się rumieniec. Ma kurwa jedenaście lat. Czego ona od niego chce? Ta, mówi niepewnie, załamującym się głosem. A ja martwię się o ciebie.

Na jej twarzy pojawia się grymas. Ta?, mówi, szyderczo powtarzając słowo. Chciałeś powiedzieć: „tak”? Czyli, tak, wiesz, że się martwię? I dlaczego miałbyś martwić się o mnie? Wydaje ci się, że wszystko wiesz, prawda?

Salon wydaje się olbrzymi, bezdenny. Stopy Martina zdają się płynąć i pęcznieć na jego oczach. Przez głowę przechodzi mu dziwna, paniczna myśl, że powinien spróbować je złapać, zanim się oddalą. Ta, powtarza, tym razem głośniej. A ty nie? Ty nie myślisz, że wszystko wiesz?

Nie odzywa się do niego przez parę dni, a potem wszystko wraca do normy. Jak było w szkole? Chce Wojownika Wasabi czy Słodko-Imbirową Soję? Odgrzewa mu pierożki i jedzą razem przed telewizorem. Późnym październikiem znów narzeka, że sąsiad finansista nastawił innych członków stowarzyszenia przeciwko niej. Prawie się z nią nie witają. Przestali odpowiadać na jej próby zorganizowania kolejnych spotkań. Wykluczyli ją – i Martina również, nie do wiary, jak można zrobić coś takiego dziecku, mówi, kręcąc głową – z Pierwszego Pysznego Pikniku Osiedlowego. Nici z planu, żeby namówić wszystkich na wniesienie składek i wspólne wykupienie służebności, którą obciążony jest osiedlowy parking dla gości na końcu działki. Parking przylega do wschodniej jednostki mieszkaniowej Martina i jego matki, choć prawo do korzystania z niego ma organizacja na rzecz niepełnosprawnych dzieci z siedzibą tuż za ich szeregowcem. Matka Martina ma teraz nowy zwyczaj – po pracy, przed kolacją, przeczesuje parking w poszukiwaniu śmieci, które jej zdaniem wyrzucają tam pracownicy fundacji. Znalezione odpadki pakuje w duże torebki strunowe, które opatruje datami jak materiały dowodowe. Na wszelki, mówi.

W połowie listopada zaczyna nalegać, żeby każdego ranka Martin ścielił swoje łóżko. Któregoś dnia, kiedy Martin uderza głową w ramę i przeklina, matka grozi, że odbierze mu kieszonkowe na resztę miesiąca. Nie przeklinałby, protestuje Martin, gdyby nie zmuszała go do słania tego głupiego – sama tak powiedziała! – łóżka. Przykro mi, że moje łóżko jest takie głupie, krzyczy żałośnie Martin i kończy kłótnię. Wyciera łzę, która spływa mu po policzku. Łzę, za którą przysięga nienawidzić matki przez nieskończoność lat plus jeden.

Święto Dziękczynienia, zamiast na Bahamach, spędzają jak zwykle z siostrą i bratem matki oraz ich rodzinami, wszyscy spotykają się w domu brata, w dzielnicy Irving Park. Martin siedzi ściśnięty, daleko od matki, i skubie indyka, a obok niego młodsi kuzyni, którzy rzucają słabymi żartami o pierdzeniu. Jego matka przy drugim końcu stołu słucha beznamiętnie, jak jej brat, architekt, szydzi z rozkładu szeregowca, krytykuje materiały budowlane i wykończenia, które widział podczas jedynej wizyty w budynku, co wynika z jego niechęci do South Side. Ciotki i drugi wujek Martina zajmują się swoimi głupimi, niewinnymi bachorami, a Martinowi przychodzi na myśl, że znów tworzy z matką bezdzietną parę, która odstaje od tłumu.

Kiedy w końca przychodzi pora na deser, Martin pożera kilka kawałków szarlotki i ciasta dyniowego, które matka kupiła w sklepie bio. Jego wujek rzuca kilka nieprzyjemnych żartów na temat dojrzewających mężczyzn, na co matka Martina wysuwa podbródek i wpatruje się w punkt gdzieś nad głową swojego brata. Wygląda, jakby naprawdę poczuła strasznego pierda. To jej sposób na pokazanie, że jest mądrzejsza; postawa, którą często zaleca Martinowi.

Martin po raz pierwszy jej współczuje. Ma do niej żal za te ostatnie humory, mimo to nagle chciałby zarzucić jej ramiona na szyję, jak dawniej, kiedy był o wiele młodszy, a ona uczyła się przy obiedzie, albo w weekendy, albo podczas częstych nieobecności taty, i nagle zamykała książki i laptopa, i posyłała Martinowi krzepiący uśmiech.

Martin odsuwa pusty talerz i jednym haustem wypija resztę mleka. Przekrzykując nieprzyjemnych dorosłych i ich durne dzieci, woła do matki na drugim końcu stołu. Mamo, mówi. Mamo?

Ona też odsuwa swój talerz, na którym jest jeszcze pół kawałka ciasta. Głośno odkasłuje i puka w stół. Ciotki i wujkowie milkną. Martin prędko wstydzi się swojego współczucia – tak jakby szkodził nim matce.

Martin?, mówi matka. Zdaje się, że Martin chce coś powiedzieć.

Ciotki, wujkowie i kuzyni z resztką bitej śmietany na nosie, wszyscy razem odwracają się w jego stronę.

Matka Martina wyciera kąciki ust serwetką i starannie ją składa. Patrzy na wszystkich poważnym wzrokiem, jakby podejmowała jakąś ważną decyzję. Kiedy jej spojrzenie pada na Martina, uśmiecha się, jakby wszystko miało się ułożyć. Odwieźmy cię do domu, mówi, a jej łuki brwiowe unoszą się znacząco, gdy wypowiada każde słowo z przesadną starannością.

Matka Martina wolno sunie przez puste ulice w dzielnicy wujka. Przejeżdża na każdym czerwonym świetle. Pada śnieg. Martin uchyla okno. Mroźne powietrze i pojedyncze płatki śniegu wpadają do środka. Po jakimś czasie w oddali pojawiają się imponujące budynki Lakeshore Drive i spokojnie, statecznie płyną w stronę samochodu. Niektóre z wyższych bloków są rozświetlone niczym akwaria, Martin myśli o ludziach w tych wszystkich pokojach, jak taplają się w życiach, z których pewnie nie mogą się wydostać. Niektóre mieszkania są ciemne, jakby ludzie w środku dawno się potopili, albo nie wygrzebali jeszcze z wnętrza swoich matek.

Martin?, mówi jego matka po kilkunastu minutach spokojnej jazdy. Poprosiłam o coś. Zamykaj okno, już.

Nie zwraca na nią uwagi. Ledwo pamięta stare mieszkanie, w którym się urodził, i w którym mieszkał jako małe dziecko, a potem trochę starsze dziecko. Piekarnik z odrapaną emalią, poplamiony zlew w łazience, dźwięk golarki ojca stukającej o porcelanę, kiedy opłukiwał ją z zarostu – wspomnienia pojawiają się i wyparowują. Martin myślami przenosi się do szeregowca. Karteczki jego matki wskazują drogę do jakiejś idealnej przyszłości, którą widzi tylko ona. On natomiast widzi tylko fragmenty własnej przyszłości, na przykład to, że kiedyś będzie tak wysoki, jak rodzice. Albo że wyprowadzi się z szeregowca i z miasta, żeby pójść na studia.

I co dalej?

Martin, mówi jego matka. Rób, co mówię.

Bo co? Ześlizguje się jeszcze niżej na siedzeniu. Przyszłość, myśli posępnie, jest tak samo odległa jak przeszłość.

A potem nagle przestaje taka być – matka Martina puszcza kierownicę i gwałtownie odwraca się w jego stronę. Posłuchaj, syczy, a samochód zjeżdża na lewy pas.

Mamo!, krzyczy Martin.

Matka wraca na swój pas i wbija wzrok przed siebie. Co się dzieje?, pyta po chwili, znów gładkim i opanowanym głosem.

Martin czuje, jak coś podchodzi mu do gardła. Sama sobie zamknij, mówi, równie spokojnie i wyraźnie. Masz przycisk pod ręką.

Nie o to chodzi, Martin, odpowiada matka po kolejnej przerwie. Współpracuj ze mną.

Sory batory, mówi Martin swoim nowym głosem. Możesz mówić i robić, co tylko chcesz. Ale nie mieszaj mnie do tego.

W domu Martin dalej karmi koty. Czyści kuwetę. Po szkole i w weekendy bawi się z nimi w łazience na pierwszym piętrze. Cześć, kicie, mówi. A potem opowiada im najlepsze żarty o pierdzeniu. Kiedy wychodzi, uważnie zamyka za sobą drzwi, żeby koty nie uciekły. Do następnego, dzieciaki, mówi.

Stowarzyszenie ukazało się w zbiorze opowiadań This Wicked Tongue (Biblioasis, 2019). Opublikowano za zgodą autorki.

The Association from This Wicked Tongue © 2019 by Elise Levine.
Used by kind permission of the author.



Elise Levine – kanadyjska pisarka, autorka nagradzanych powieści i opowiadań. Urodziła się w Toronto, mieszka w Baltimore w USA, gdzie wykłada twórcze pisanie na Uniwersytecie Johnsa Hopkinsa. W 2022 roku ukazała się jej książka Say This: Two Novellas. Wydała zbiory opowiadań This Wicked Tongue (2019) i Driving Men Mad (1995) oraz powieści Blue Field (2016) i Requests and Dedications (2003). Stowarzyszenie („The Association”) oraz inne utwory Levine były czterokrotnie włączane do antologii najlepszych kanadyjskich opowiadań. 

Joanna Piechura – pisze, tłumaczy, redaguje „Wizje” i magazyn „MINT”. Doktorantka UW. Ostatnio współtłumaczyła antologię nowej poezji amerykańskiej Odmiany łapania tchu (2022).

Karolina Lubaszko (ur. 1994) – ilustrator i grafik, Warszawa. Ukończona Akademia Sztuk Pięknych w Warszawie z wyróżnieniem rektorskim w specjalizacjach: Projektowanie plakatu i grafika wydawnicza oraz Grafika warsztatowa. Plakaty, ilustracje oraz grafiki wydawnicze głównie przy użyciu techniki sitodruku. Szkicowniki w każdym wolnym momencie. Prace są docenieniem prostych sytuacji i zwykłych, codziennych obiektów. Publikuje w dwóch miejscach: BEHANCE INSTAGRAM