Rozdział XII

„Święty Boże, święty mocny, święty a nieśmiertelny, zmiłuj się nad nami!” – śpiewali ludzie. Siedziałem na chórze w katedralnym soborze Użhorodu, patrząc z góry na nabożeństwo, nie biorąc w nim udziału. Nie chodziło o religię, chciałem pobyć w miejscu, gdzie oczyszczają się myśli. Od kiedy sędzia pojechał na Dominikanę, czułem się jak pies bez gospodarza i bez podwórza. Miotałem się po mieście, po biurze, szukałem sobie zajęcia, ale wszystko okazywało się niepotrzebne. Bez Zinczenki moje życie zmieniło się w wegetację, a ta – w oczekiwanie.

Po tym, jak przeczytałem wpis Eweliny o rozpoczęciu podróży, przyszło mi do głowy, że to tylko ona leci wypoczywać albo przynajmniej ona z matką, a sędzia odwiezie je na lotnisko we Lwowie lub w Koszycach – i wróci do domu. To brzmiało logicznie, bo Mykoła Zinczenko nie wyglądał na człowieka, który może bezcelowo wylegiwać się na plaży. Należał do ascetów, którzy lubią unikać ludzi i najlepiej czują się w domu, w swoich czterech ścianach. Więc tej nocy znów przygotowałem sobie legowisko w biurze, i raz po raz to budziłem się, to zapadałem w niespokojną drzemkę, póki biały księżyc wisiał nad Użhorodem. Ale sędzia jednak nie wrócił, a rano musiałem opuścić biuro, bo do pracy miał przyjść Kostia.

Straciwszy ostrożność, znowu usiadłem w samochodzie koło zakrętu na Ormiańską, wypatrując znanego BMW, ale na próżno – Zinczenko wyśliznął mi się z rąk w chwili, kiedy wreszcie zebrałem w sobie siły i postanowiłem zadać cios. Analityk wewnątrz mnie protestował, ale na myśl przyszła mi cudna idea: a może to znak? Nieznana siła próbowała mnie powstrzymać albo po prostu dała mi trochę czasu. Ale po co – bym przemyślał, pokajał się czy rzetelniej przygotował się do zabójstwa? Przez to wszystko nie mogłem zamknąć powiek i w głowie powiększał się chaos. Skłonny uwzględniać każdy szczegół, budować hipotezy i opierać się na faktach, teraz popadłem w grząską rzeczywistość bezsenności. Patrzysz na biały świat, ale widzisz nie to, co naprawdę jest, a to, co przesyła ci podświadomość.

Wcześniej czytałem o tych mistycznych stanach, które wykorzystuje wiele religii: głodówka i medytacje, kilkudniowe czuwanie bez snu, taniec derwiszów, kiedy od szybkich obrotów kręci się w głowie i człowiek może osiągnąć ukrytą wiedzę. Czy coś podobnego działo się ze mną w tamte dni? Możliwe, że od napięcia, stresu, złego odżywiania się, bezsenności zacząłem odczuwać świat wokół mnie subtelniej. Olśnienie pulsowało w skroni – to Raluca dała mi znak! Zobaczywszy nóż w mojej ręce, zatrzymała wszystko, rozdzieliła nas z sędzią na tysiące kilometrów.

Nie wiedząc, co z sobą zrobić, łaziłem po mieście, aż przed moimi oczami wyrósł żółty katedralny sobór. Stał na wzniesieniu, zapraszając do wejścia. Nie wierzyłem w Boga, ale wydawało mi się sensowne, by tam wejść. Był weekend, w świątyni tłoczyli się ludzie, dlatego obiegłem ją i wszedłem schodami na chór. Wiara wydawała mi się absurdalna, ślepa, wierni dookoła bili pokłony, śpiewali, ale kilku z nich tak naprawdę odprawiało autentyczne pogańskie obrzędy, zawiązując na nadgarstku czerwoną nitkę, która jakoby chroni od złych duchów.

Nakryty stół znaczy dla nich więcej niż same narodziny czy zmartwychwstanie Jezusa. Ludzie oddają cześć kościom, nie wiadomo czyim relikwiom, choć w Biblii nie ma ani słowa o czczeniu szkieletów. Święci powinni stawać się przykładem, jak działać, jak żyć, natomiast ślepe masy obcałowują stare trupy. Przynoszą na święto Objawienia wodę, piją ją, kropią nią wszystkie zakątki domu, jakby nie wiedzieli, że Bóg jest wszechobecny. Modlą się wieczorem, żeby rano przeczytać horoskop. Odpukują w niemalowane drewno, wieszają nad drzwiami podkowy i wianuszki, chociaż to czyste pogaństwo. Absurd!

Zamknąłem oczy i przypomniałem sobie ostatni raz, kiedy słyszałem modlitwę. To było w naszym mieszkaniu, gdy odśpiewywano Ralukę. Kiedy trumnę wzięto na ręce i poniesiono, baby chwyciły taborety, na których ona leżała i przewróciły do góry nogami, żeby dusza nie miała gdzie przysiąść i wyruszyła na tamten świat, dając spokój żywym w tym domu. Nie miałem siły wtedy protestować przeciw tej głupocie, która przeczyła nie tylko zdrowemu rozsądkowi, ale i samej idei chrześcijaństwa. Od wspomnień o pogrzebie zrobiło mi się niedobrze i przysiadłem na ławce, oparłem się łokciami o rzeźbione drewniane poręcze i schowałem głowę między łokciami. Nie żegnałem się, nie śpiewałem, nie wstawałem, kiedy na dole szurały buty wiernych, którzy podnosili się czy ponownie siadali. Słuchałem, ale głównie siebie. W tej chwili wydawało mi się, że świątynia to tylko wzmacniacz, który pomaga człowiekowi porozmawiać samemu ze sobą. Raluca dała mi znak, ale po co?

Żeby się pożegnać. Wszystko jasno otworzyło się przede mną: logika zdarzeń, ich wzajemne związki, nieuchronność finalnego zakończenia. Śmierć sędziego już stała przed nim, wyprostowawszy się, i nie było przed tym wybawienia. Raluca zatrzymała mnie, żebym miał czas pobyć z nią bez niej. Przypomnieć ją sobie znowu cielesną i prawdziwą, zrobić za nią to, czego ona nie zdążyła, wykorzystać dla niej swoje ostatnie dni na wolności.

Jej znak był prosty: podróż sędziego oznaczała drogę, w którą mam wyruszyć.

Póki on jest daleko, ja także powinienem zniknąć. Urzeczywistnić własną podróż, pożegnalną, ostatnią, żeby potem uderzyć ostrzem bez żadnego wahania i z poczuciem spełnionego obowiązku pójść za kraty.

Raluca zawołała mnie do siebie, w te strony, gdzie przyszła na ten świat, w te miejsca, w których było nam razem dobrze. Póki sędzia jest na Dominikanie, ja mam pojechać do Rumunii, ostatni raz przed więzieniem odwiedzić Dobrudżę, przejść się po Konstancy, wypić wino na wyspie Ovidiu. Nagle to stało się tak oczywiste, jakby było zapisane na belce, do której przytknąłem czoło. Ta wiedza przeszła na mnie z drewna, którego dotykały tysiące rąk w nadziei i w rozpaczy, spłynęła  z wysokości cerkiewnego sufitu w wyblakłych malowidłach, wyłoniła się z podniosłego śpiewu, który brzmiał dookoła: „Święty Boże, święty mocny, święty a nieśmiertelny, zmiłuj się nad nami!”. Poczułem dreszcz i podniosłem się gwałtownie, jakbym się rozprężył. Piersi napełniły się tlenem i z wdzięczności wydychałem go, powtarzając za ludźmi w cerkwi:

Chwała Tobie za święto życia,
Chwała Tobie za zapach konwalii i róż,
Chwała Tobie za rozkoszną różnorodność jagód, owoców,
Chwała Tobie za kołyszący szum drzew.
Chwała Tobie za brylantowe promienie porannej rosy,
Chwała Tobie za uśmiech rannego przebudzenia,
Chwała Tobie za blask bezchmurnego nieba,
Chwała Tobie za życie ziemskie, zwiastuna szczęścia niebieskiego.
Chwała Tobie, Boże, na wieki.

Zamknąłem oczy i szczerze wypowiadałem, lekko dotykając ściśniętą pięścią piersi:

Chwała, chwała!

Ludzie zaczęli się rozchodzić, a ja jeszcze stałem oniemiały po duchowej ekstazie. Milion lat przeszło w czasie tej jednej godziny w świątyni. Narodził się i znowu umarł we mnie Bóg. Nabrały sensu i spróchniały wszystkie słowa, wyszedłem z katedry taki sam, jak do niej wszedłem, ale wyniosłem przesłanie od Raluki. Znak, żeby się zatrzymać. Nakaz, by jechać.

Nie wiedziałem, gdzie zostawiłem samochód, i błądziłem ulicami, zagubiony. Wtedy nagle, sam do końca nie wiedząc, co robię, zastukałem w szybę taksówki i kiedy kierowa kiwnął głową, wsiadłem. Podałem: „cmentarz w Barwinku” i pojechałem tam, rzuciłem na siedzenie zmięty banknot i poprosiłem, by na mnie zaczekał. Poszedłem na grób Raluki – bez kwiatów, świeczek, bo nie było to jej potrzebne. Klęknąłem i nabrałem w palce wilgotnej, twardej, zimnej ziemi. Podniosłem ją do ust, jakbym zamierzał zjeść, pocałowałem. Powiedziałem kilka słów, które usłyszała tylko Raluca. Wstałem i podporządkowałem się nakazowi: jechać. Wróciłem do taksówki i poprosiłem o kurs do centrum, tam krążyliśmy, póki nie zobaczyłem swojego samochodu. Szukając pieniędzy, namacałem w kieszeni marynarki ziemię. Na szczęście.

Zajechałem do domu, żeby się spakować i wziąć prysznic. Nie wiedziałem, na jak długo jadę, ale bagażu specjalnie nie potrzebowałem. Do Konstancy – i z powrotem, zamknąć sprawęy. Położyłem przy łóżku naszą wielką walizę i wpakowałem do niej łachy, nie wybierając. Uśmiechnąłem się do siebie,i przypomniawszy sobie stare węgierskie porzekadło: kobiecy tyłek powinien być pojemny jak wielka waliza – wówczas łatwiej go ładować. Choć trzecią już dobę   nie spałem normalnie, moje ciało  wypełniała energia, a świadomość niespokojnie domagała się szybkości. Rzuciwszy walizę na tylne siedzenie auta, pojechałem w stronę granicy.

Do Rumunii wjechałem z Djakowa, jakieś sto dwadzieścia kilometrów od Użhorodu. Kolejki na granicy nie było. Celnicy sennie poziewali w swoich okienkach i nawet nie sprawdzili mi samochodu, i oto już mknąłem drogą na Satu Mare. Spać mi się chciało i jednocześnie nie chciało. To był taki dziwny stan, kiedy człowiek czuje zmęczenie, ale na tyle jest pobudzony, że nawet nie jest zdolny do powstrzymywania tej energii, która nie wiadomo skąd wlała się w jego ciało. Już któryś dzień nie zaznałem normalnego odpoczynku, ale nie byłem zmęczony. Wypełniał mnie jakiś nieznany niepokój. Jakby ktoś wykrzyknął moje imię pod oknem, ale nie rozpoznawałem tego głosu, a kiedy się nie wie, zawsze na myśl przychodzi najgorsze, i niepokój rozlewa się po twoim ciele jak mleko po stole.

Postanowiwszy najszybciej jak można dojechać do Konstancy, zjechałem na stację benzynową i kupiłem sobie kilka buteleczek z napojami energetyzującymi. Zamówiłem kawę, zjadłem hot-doga i wszystko zakropiłem energetykiem. Taką mieszankę lubią tirowcy, dla których nocna jazda to zwyczajna rzecz. I faktycznie, już po kwadransie poczułem, że moje oczy się otworzyły, źrenice rozszerzyły, a serce załomotało. W rękach pojawiła się twardość i dzielność, nastrój też się poprawił. Pogłośniłem muzykę w aucie i pomknąłem. Gdyby nagle zaczęło mnie brać na sen, to mógłbym przekimać godzinkę w samochodzie. Przez ostatnie miesiące wydałem taką masę forsy, że w ogóle nie chciało mi się jej tracić jeszcze na hotel.

Gdzieś przed południem powinienem już być w Konstancy, tam odpocznę. Równa nawierzchnia drogi przede mną skłaniała do rozmyślań, do głębszej analizy. Chociaż proces myślowy stał się moim życiowym fachem, to musiałem wyznać, że człowiekowi trudno racjonalnie wyjaśnić i zrozumieć samego siebie. Brakuje bezstronności, możliwości spojrzenia na siebie z boku. Jedna rzecz to analizować scenę polityczną Rumunii, czy nawet osobliwość mentalności narodów, które zamieszkują spleciony węzeł Bałkanów, a całkiem co innego wyjaśnić własne najgłębsze motywy i pobudki. Jednak teraz, kiedy silnik równomiernie huczał, światło reflektorów żółtym całunem kładło się na drogę, i tylko od czasu do czasu rozlegały się podpowiedzi nawigacji GPS, widziałem swoje życie panoramicznie, jakbym naprawdę siedział obok siebie, na miejscu pasażera.

Oto on, mężczyzna, którego uderzyło życie. Uderzyło, ale nie poniżyło, bo się nie poddał i postanowił się zemścić. Już cztery miesiące snuje pajęczynę wokół swojego wroga, i teraz, w ciągu tych ostatnich dni, zapomniał o śnie i odpoczynku, oddany swemu głównemu celowi. Rzetelnie wszystko zaplanowawszy i przygotowawszy, już dokonał zabójstwa, przeżył je, teraz zostało tylko dokończyć fizyczną część tego procesu. Najważniejszy nie jest moment, w którym ręka uzbraja się w nóż i zadaje cios, a długie godziny, zanim człowiek donosi to postanowienie, kiedy śpi z nim, nim żyje. Podejmując decyzję, już popełnia zbrodnię, i pozostaje mu tylko postawić kropkę w rzeczywistości, która jest ślepym i niedokładnym odbiciem świadomości.

Życie wydawało się tak płaskie jak droga przede mną i zrozumiałe jak dążenie do osiągnięcia celu. Świat dookoła chciał, żebym się poddał, zacisnął zęby ze złości i nauczył się żyć tak, jakbym nie zauważał tego swego wstydu. Hańby, która upokarza człowieka bezsilnością. Miałem udawać, że pogodziłem się ze śmiercią Raluki, a najlepiej bym szybko znalazł sobie jej zamiennik, jakby człowiek mógł łatwo znaleźć zastępstwo. Żyć sobie, chodzić do pracy, uśmiechać się do ludzi, szanować władze i poddawać się wyrokom sędziów, przełknąwszy swoją obrazę. Społeczeństwo, mój kraj – wszyscy chcieli, żebym się poddał.

Tak dla wszystkich byłoby lepiej. Dla sąsiadów, którzy potajemnie by się cieszyli, że obok nich żyje taki sam bezbronny nieudacznik, ciota, która nie umie się obronić, dla prokuratorów, policjantów, sędziów i władzy, która lubi, kiedy bydło zagnane jest do obory i posłuszne. Pracuje za grosze, nie prostując pleców, pije chlorowaną wodę, oddycha zanieczyszczonym powietrzem, myląc wypoczynek z pijaństwem, poddaje się każdemu nakazowi i prawu, które dla niego ustanowili wielmoże. Kiedy system szwankuje i sędzia zabija młodą kobietę, wszyscy powinni jak najszybciej o tej historii zapomnieć, udawać, że niczego nie zauważyli, żeby nie burzyć porządku. Dobry sędzia jeszcze wielkodusznie zgodzi się zapłacić za pogrzeb i nawet swoimi lśniącymi włoskimi półbutami pomiesi cmentarne błoto, żeby nie tylko wybaczyli i zapomnieli mu zabójstwo, ale jeszcze zachwycili się dobrocią i szlachetnością mordercy w todze.

Ale to na mnie system się załamał – i wszystko pójdzie już nie tak. Ząbki i trybiki tego ohydnego społecznego mechanizmu się zaklinowały, nie dadzą rady złamać kręgosłupa człowiekowi, którego stać na sprzeciw. Jakbym zrzucił maskę i przestał grać rolę, którą tak ochoczo odgrywa reszta. Charakternik, który za cenę własnego cierpienia ocali ludzką godność. Nie tylko swoją, a wszystkich, godność jako taką. Wiedziałem, że muszę wykonać swoją robotę, zniszczyć cel. Widziałem życie jako oświetloną reflektorami drogę przede mną, jako tunel, niby koń, któremu nałożono klapy. Szedłem prosto do swego celu, wiedząc, że mój czyn zmieni też społeczeństwo i system, który zapanował w kraju. Ale to będą tylko skutki uboczne, koła na wodzie, bo mnie przede wszystkim interesowało życie Mykoły Zinczenki, prawo do odebrania którego dała mi sprawiedliwość.

Świtało i nawigacja pokazywała, że do Bukaresztu zostało jeszcze 150 kilometrów, a stamtąd jeszcze dwie godziny autostradą – i Konstanca. Wcale nie chciało mi się spać. Ale czemuś w ustach zaczęło drapać od pragnienia papierosowego dymu. Nigdy nie byłem palaczem, tylko od czasu do czasu popalałem w towarzystwie przy kieliszku, raczej wolałem kilka razy sztachnąć się gęstym dymem marihuany, więc w domu tytoniu nie miałem. Zatrzymałem się na stacji benzynowej, kupiłem papierosy i zapalniczkę, na wszelki wypadek wziąłem sobie jeszcze cappuccino, siadłem na ławce oddalonej od zbiorników z paliwem i zapaliłem. W ustach zapiekło i zakaszlałem, ale już po trzecim sztachu mogłem normalnie palić. Kilka metrów ode mnie stał zaparkowany samochód, jego kierowca poszedł do kasy, a na tylnym siedzeniu została kobieta z dzieckiem na ręku. Kobieta spała, niezgrabnie, jak nieżywa, pochyliwszy głowę na szybę, a dziecko z ciekawością mi się przyglądało. Robiło miny i pomyślałem, że z tego malca wyrośnie kawał urwisa. Uśmiechnąłem się do niego, ale wredny mały tylko się odwrócił. Też wolałbym być w jego wieku, kiedy można odwrócić wzrok i natychmiast o wszystkim zapomnieć.

Drogę do Bukaresztu pamiętałem: wije ona się wśród gór i na równinie przechodzi w autostradę. Po prawej zostawiłem Sinaię, a wraz z górskimi grzbietami za plecami zostawała Transylwania. Pędziłem Niziną Wołoską, ciągnącą się aż do Dunaju, za którym zaczynała się Dobrudża, gdzie na brzegu morza wyrosła Konstanca. Bukareszt przejechałem obwodnicą, bez żadnego przystawania, i z szybkością stu trzydziestu kilometrów na godzinę pędziłem do Morza Czarnego. W Cernavodzieă zapłaciłem za przejazd przez most nad Dunajem i kontynuowałem podróż, wyobrażając sobie, że jestem barbarzyńcą, który w czasach Owidiusza przeszedł po krze potężną rzekę, ten limes cywilizacji, i rzuca się na port Tomis, żeby grabić, gwałcić i palić.

Ale ja jechałem, żeby się pożegnać.

O jedenastej zero osiem zaparkowałem w samym historycznym centrum Konstancy, na ulicy Sulmony. Dopiero teraz poczułem zmęczenie. Wiosenne słoneczko przygrzewało, zachciało mi się zrzucić kurtkę. Postanowiłem odpocząć, dlatego przestawiłem samochód na pustą uliczkę obok, opuściłem fotel, zamknąłem się od środka i spróbowałem zasnąć. Serce waliło tak, że rezonowało całe moje ciało, ale skupiłem uwagę i zacząłem liczyć jego uderzenia, w ten sposób powoli uspokajając się i zapadając w ciężką drzemkę.

Obudziłem się po trzech godzinach i poczułem się znacznie gorzej niż wcześniej, zanim  pozwoliłem sobie na rozluźnienie. Ciało bolało, w ustach był nieprzyjemny smak, a skóra wyschła i prosiła się o prysznic. Rozprostowawszy się, postanowiłem wypić kawę i zjeść coś gorącego. Czekając na zamówienie w restauracji, w końcu uświadomiłem sobie, że dojechałem. Jestem tu. W Konstancy, w mieście Raluki, gdzie ona wyrosła i znała na pamięć każdy zakręt ulicy. Z Ilinką spotkać się nie zamierzałem, po prostu chciałem przejść się po centrum, pomyśleć bez pośpiechu, popatrzeć na morze, posłuchać fal, usłyszeć wśród kwilenia mew tę muzykę, która uczyniła Ralukę taką wyrafinowaną i romantyczną.

Dobrze się tu czułem. Jakby to było także moje miasto. Jakbym tutaj dorósł. Szedłem ulicą w dół, uśmiechając się do nielicznych przechodniów, jakby poznając ich i witając się na ulicy. Gdyby ktoś zechciał ze mną pogadać, to chętnie przystanąłbym na chwilkę. Pogoda, piłka nożna, polityka – podtrzymałbym każdą rozmowę. Jak swój, tutejszy. Aborygen, który pięknego kwietniowego dzionka postanowił pochodzić w centrum miasta. Turystów jeszcze nie ma, ulice puste i nieposprzątane, wiatr smaga przestrzeń placów, ale my, mieszkańcy Konstancy, lubimy w taką pogodę pospacerować i pobyć w już cieplutkich promieniach wiosennego słońca, wypić kawę u Turka na rogu, zamienić kilka zdań ze starymi znajomymi.

Jak to wspaniale, że Raluca zatrzymała mnie i wysłała sędziego na daleką plażę! Ta cisza przed burzą była niesłychana, szedłem ulicą w dół, do morza, usiłując zapamiętać każdy dom, szyld, leniwego psa, który wygrzewa się w słońcu. Jaką słodką będzie mi się przypominała ta okolica, kiedy znajdę się za kratami! Jak mi będzie brakowało słońca i słonej bryzy, tych zapachów kebabu, kawy, gorącej muzyki wyrywającej się w niebo z otwartego lufcika, tego poczucia lekkości, kiedy poważnie kroczysz ulicą; wsunąłeś ręce do kieszeni, uśmiechasz się sam do siebie, cieszysz się życiem. Konstanca mnie ożywiła. Aż strach wspomnieć, że tylko wczoraj wieczorem byłem na Zakarpaciu czarny od smutku, a teraz już spaceruję nadmorskim bulwarem. Jak blisko jest wszystko na świecie i jak jesteśmy głupi, że z tego nie korzystamy! Gdyby każdy człowiek w smutną chwilę pluł na wszystko i jechał nad morze bodaj na pół dnia, świat byłby przytulniejszy. Ale my sami powstrzymujemy siebie, ograniczamy, poddajemy się.

Minąłem główny plac i elegancko ukłoniłem się Owidiuszowi z brązu, który zamyślony spoglądał na morze. Jeśli ktoś z boku patrzył na mnie, to pewnie pomyślał, że to idzie jakiś niespełna rozumu albo pijany. A ja byłem po prostu szczęśliwy i beztroski. I naprawdę chciałem pochylić głowę na znak wdzięczności przed poetą, dzięki któremu zbliżyliśmy się z Raluką. Ten pomnik widział nas tutaj razem, na tym placu, jeszcze nawet nie minął rok. Owidiusz był naszym wspólnikiem i świadkiem. Teraz był najbliższym mi mieszkańcem Konstancy.

W prześwicie ulicznej perspektywy błękitniało morze i wznosił się budynek starego kasyna, kiedyś wizytówki Konstancy, wzniesiony w pysznym stylu art nouveau. Czemuś miejscowa władza nie miała odwagi, żeby sprzedać ten budynek ani wyremontować go i urządzić w środku muzeum. Zresztą to mi się nawet podobało: taka perła, która stała w centrum miasta z oknami zabitymi deskami i obłupanym tynkiem, wyglądała na przywidzenie. Przywidzenie dawnej wielkości Konstancy, kiedy tutaj zbierali się kupcy i biznesmeni z całego świata, przegrywali całe majątki i za obszytymi zielonym suknem stołami załatwiali swoje szemrane interesy. Ten świat już nie istniał i tylko porzucone kasyno na nabrzeżu przypominało o nim, przykuwało spojrzenie, jak jedyny ząb w ustach starca.

Wszedłem na wielkie kamienie koło kasyna, stanąłem na palcach i pochyliłem się nad wodą. Była zimna i świeża. Zdawała się aż gęsta. Umyłem się, potem nabrałem jeszcze garść wody i chlusnąłem sobie w twarz, mokrą ręką przetarłem szyję pod kołnierzykiem. Podziałało. W innych okolicznościach nawet bym skoczył w zimne morze, żeby wyjść z niego jako nowy człowiek. Siadłem na kamieniu, wyciągnąłem z kieszeni papierosy i zapaliłem. Odrobinę kręciło mi się w głowie, może mieszanina tlenu i dymu powodowała zamroczenie, a może ze zmęczenia czy ze szczęścia, że znowu znajduję się w tym miejscu. Nie chciało mi się wierzyć, że Raluki już nie ma na tym świecie, że nie zawoła do mnie z mola, że nie przestraszę jej, niby to usiłując prysnąć zimną morską wodą i nie roześmiejemy się tak dźwięcznie, aż zwrócimy uwagę przechodniów i przestraszymy mewy.

Nie mogłem usiedzieć spokojnie na jednym miejscu, jakaś siła gnała mnie, zmuszała do ruchu. Wróciłem do samochodu i ustawiłem w nawigacji drogę do Mamai. Ten nadmorski kurort ciągnie się kilka kilometrów; w centralnej części to tylko ulica o szerokości trzystu metrów, po jednej jej stronie są hotele i morze, po drugiej domy i jezioro Siutghiol. Pamiętałem miejsce, gdzie trzeba skręcić w lewo, żeby znaleźć molo, z którego odpływa wodolot na wyspę Ovidiu.

Nawet nie zauważyłem, kiedy skończyła się Konstanca, a zaczęła Mamaja, te miasta zrośnięte są w jedną aglomerację. Coś podobnego widziałem tylko na przeciwległym krańcu kontynentu i to także nad morzem: Gdańsk, Sopot i Gdynia tworzą jedno nadbałtyckie trójmiasto.

Podjechawszy do mola, zdziwiłem się, bo wokół nie było żadnego zaparkowanego samochodu. I w ogóle Mamaja wydawała się martwym miastem: przechodniów nie widać, kawiarnie i restauracje zamknięte, prawie nigdzie w oknach nie paliło się światło. Bez turystów i nie latem ta miejscowość sprawiała upiorne wrażenie. Molo było puste, a na słupie ogłoszeniowym nie zobaczyłem rozkładu wodolotu. W dali widniała wyspa Ovidiu, która niemal zlewała się z przeciwległym brzegiem. Przy nim też nie było wodolotu.

Nie sezon.

Miejscowi do tej restauracji widać nie pływają. Z tej strony do wyspy było sześć kilometrów, z przeciwległej koło miasteczka Ovidiu – pięćset metrów. Postanowiłem objechać jezioro i tam spróbować szczęścia. Wybrałem w nawigacji Ovidiu i ruszyłem. Do przejechania miałem dwanaście kilometrów.

 Za meczetem w Ovidiu przejechałem jeszcze ze dwieście metrów i skręciłem w lewo, gdzieś tam powinny być uliczki, przylegające do jeziora. Też były puste. Jednak okazało się, że do samej wody nie mogę się dostać, bo brzeg zabudowano bogatymi, ale potwornymi willami, które odgradzały się od ulicy wielkimi parkanami. Zatrzymałem się na poboczu, wybrałem w wyszukiwarce smartfona „insula ovidiu” i już po chwili telefonowałem pod numer wskazany na stronie restauracji.

– Dzień dobry! Czy to restauracja „Wyspa Ovidiu”? – spytałem po rumuńsku.

– Tak, a czego pan potrzebuje? – odpowiedział mi kobiecy, trochę zdziwiony głos.

– Chodzi o to, że byłem na molo w Mamai, ale nie znalazłem ani wodolotu, ani rozkładu jazdy, dlatego przyjechałem do Ovidiu i tu zatrzymałem się na równoległej do brzegu uliczce.

– Do nas można dostać się tylko z Mamai, ale na okres zimy zamykamy restaurację.

– Przecież już jest kwiecień – nie zrozumiałem.

– No, mam na myśli, że poza sezonem turystycznym nie pracujemy, nie ma gości.

– A kiedy zaczynacie?

– Dokładnej daty nie ma, ale mniej więcej w połowie maja otwieramy, a w październiku zamykamy.

– Jasne. A hotel też nie pracuje?

– Nie, bo kto tam będzie mieszkał bez ogrzewania, chyba żeby klimatyzację włączyć na grzanie. Czasem się zdarza, że otwieramy restaurację i hotel ze szczególnej potrzeby, na przykład kiedy ludzie wynajmują ją na wesele czy jakiś jubileusz, ale to musi być minimum 50 osób i zamówienia trzeba składać zawczasu, przynajmniej dwa tygodnie wcześniej – wyjaśniała mi kobietka.

– A gdybym chciał przenocować, to teraz jest to niemożliwe?

– Dzisiaj?

– No tak.

– Nie, to niemożliwe. Do tego jak pan tam dotrze? Nasz statek też nie pracuje.

– Myślę, że ktoś z miejscowych może mieć jakąś łódkę, pełno tu rybaków – nie poddawałem się.

– A dlaczego tak pan chce na tę wyspę? – w tonie współrozmówczyni czuło się irytację. – Jakoś bardzo uporczywie pan wypytuje.

– Po prostu mam taką ochotę, dlaczego by nie?

– Przecież mówię panu, że to niemożliwe, nie pracujemy, a pan tak nalega, jakby gotów był wskoczyć do wody i tutaj przypłynąć!

– Proszę nie uważać mnie za szalonego – zacząłem się tłumaczyć. – Po prostu zeszłej jesieni byliśmy u was, ja i żona, i bardzo się nam spodobało. Kuchnia, ale najbardziej sam hotel, miejsce bardzo ciche i szczególne. I gdy teraz przyjechałem do Konstancy, przyszło mi do głowy, że jeśli gdzieś warto się zatrzymać, to u was.

– Dobrze, ale nie pracujemy, Proszę wybaczyć.

– Rozumiem, ale jeśli to możliwe, to byłbym gotowy dopłacić, ile trzeba. Oczywiście w rozsądnych granicach – zarzuciłem haczyk.

– Naprawdę pan nie słyszy? – kobieta w słuchawce dorzuciła decybeli, jakbym nie dosłyszał. – Nie pracujemy, ile razy trzeba powtarzać? Może pan przyjechać w sezonie i mieszkać tu nawet przez cztery i pół miesiąca, ale teraz to niemożliwe!

– Jasne. Po prostu chodzi o to, że kiedy byliśmy tutaj z żoną, to była nasza podróż poślubna, miesiąc miodowy. I naprawdę spędziliśmy u was cudowny czas. A w grudniu moja żona zmarła – postanowiłem uciec się do emocjonalnej manipulacji. – To znaczy nie umarła, zabił ją samochód, i już jej nie ma. Jest mi ciężko, przyjechałem znowu w te miejsca, żeby trochę przypomnieć sobie tamte piękne dni i naprawdę bardzo chciałbym pobyć na waszej wyspie, ona jest dla mnie ważna jako pamiątka…

– Współczuję panu – głos współrozmówczyni się ocieplił. – Ale nie mogę nic zrobić, naprawdę. Jestem kierowniczką tej restauracji, a takie decyzje podejmuje właściciel. On na pewno nie pozwoli, żebyśmy otwierali się dla jednego klienta. Nie tylko trzeba otworzyć, ale posprzątać, przygotować dla pana domek, zadbać o śniadanie, transport. Trzeba byłoby zwołać wielu ludzi, którzy nie w sezonie nawet tu nie mieszkają, rozjechali się po domach w różnych rejonach Rumunii. Rozumiem pana i współczuję, ale to naprawdę nierealne. Proszę przyjechać w maju.

– Trudno mi będzie przyjechać, bo mieszkam aż w Użhorodzie, to bardzo daleko.

– Jest pan tamtejszym Rumunem?

– Nie, Ukraińcem.

– O, pięknie pan mówi po rumuńsku.

– Dziękuje, wiem. Po prostu skończyłem filologię rumuńską, a i moja żona była Rumunką. Miała na imię Raluca, rodem stąd, z Konstancy.

– Jasne. No cóż, szkoda, ale nie mogę panu nic pomóc.

– A gdybym dogadał się z kimś z miejscowych rybaków co do łódki, pozwoliłaby mi pani po prostu przejść się po wyspie? Jakąś godzinkę, nie dłużej.

– Nie. Tam jest nasz majątek i obcych nie wpuszczamy. Musiałabym panu towarzyszyć, ale sama mieszkam w Pitești, to daleko, jeśli zna pan mapę. Beze mnie wejście jest zabronione.

– A wyspa to prywatna własność?

– Nie, ale jest w wieloletniej dzierżawie.

– No cóż, jasne. Przepraszam za kłopot, naprawdę chciałem się tam znaleźć.

– Nic strasznego. Rozumiem pana, Proszę przyjechać w maju, będziemy radzi pana widzieć…

– W maju nie dam rady,

– To niech pan przyjeżdża w czerwcu.

– Przez wiele lat nigdzie nie będę mógł pojechać – samemu już znudziła mi się ta rozmowa, dlatego zwyczajnie się rozłączyłem, nie żegnając się.

W ogóle dziwne, że zachciało mi się przenocować na wyspie. Planowałem przecież nie wydawać pieniędzy, ale w trakcie rozmowy napaliłem się i gotowy byłem zapłacić każdą cenę, byle tylko tam trafić. Teraz, kiedy rozmowa była skończona, tak samo nagle odechciało mi się płynąć na wyspę. Pomysł pojawił się i znikł, i już wydawał mi się absurdalny. Uruchomiłem auto i ruszyłem z powrotem do Konstancy.

Gdzieś trzeba było przenocować. Ciało zmęczyło się,  potrzebowało gorącej wody i łóżka. Chciałem stanąć pod prysznicem, puścić strumień na całego, opuścić głowę i pozwolić naporowi wody masować kręgi szyjne. Postać tak dłużej, żeby ciepło rozeszło się po całym ciele, a potem na kilka sekund przekręcić kran w drugą stronę, żeby zimno nadało skórze prężności. Powtórzywszy tę procedurę kilka razy, można solidnie się namydlić i od razu zmyć z siebie pianę. Najważniejsze w niej to zapach. Intensywnie owocowy, trochę chemiczny, ale przez to jeszcze przyjemniejszy.

Przy wjeździe do Konstancy zamiast tablicy stoi wielki statek. Dawno wycofaną szkutę wydobyto na ląd, pomalowano, nazwano Constanţa – i  kolejna atrakcja turystyczna gotowa. Nawet teraz koło tego statku stał samochód i jacyś ludzie robili sobie zdjęcia. Skręciwszy kierownicą w prawo, też zjechałem na pobocze i wyszedłem z auta. Kiedy turyści odjechali, cofnąłem się trochę i zrobiłem zdjęcie tego pięknego statku na ziemi. Czemuś zachciało mi się je umieścić na Facebooku. Nieczęsto tam piszę, a jeszcze rzadziej wstawiam fotografie, ograniczając się do udostępniania jakichś ciekawych artykułów, którymi chciałbym podzielić się z innymi, czy po prostu zostawić u siebie na stronie, nie zgubić, wrócić do nich później, kiedy będę miał na czytanie więcej wolnego czasu. Chociaż, prawdę mówiąc, nie przypominam sobie jakoś, żebym wrócił bodaj raz i jednak przeczytał odłożony na potem artykuł.

Zrobiwszy zdjęcie statku, wróciłem do samochodu, trochę opuściłem fotel i zanurzyłem się w telefonie. Otworzyłem sobie jeszcze puszkę energetyka, wziąłem długi łyk i smacznie cmoknąłem. Napój był diabelnie słodki, ale mimo wszystko smaczny. Aż czuło się, jak szczypie w język i podniebienie, natychmiast budząc organizm. Zapaliłem i włączyłem muzykę. Bosko. Otworzyłem Facebook, na czerwono świeciło się kilka powiadomień od przyjaciół i informacji o dodaniu mnie do jakichś grup. Nie mając do tego wszystkiego cierpliwości, po prostu opublikowałem zdjęcie z nazwą miasta i zacząłem przewijać.


Przełączywszy się na inne konto i znowu stawszy się dziewczyną, która też już dosyć dawno nic nie pisała, wszedłem na stronę Eweliny Zinczenki. Przez ostatnie dni pojawiło się tam siedem fotografii: dwie z zachodem słońca nad morzem, jedna – nogi koło basenu, na jednej była ręka z koktajlem i palmy w tle, jeszcze na dwóch – wiele różnych potraw, a na ostatniej bielał zapraszająco stół do masażu. Dziewczyna chwaliła się odpoczynkiem, ale na żadnym zdjęciu nie było Mykoły czy Switłany Zinczenki. Być może sędzia zabronił fotografowania siebie w drogim kurorcie, żeby kolejny raz nie zwracać uwagi na swoją zamożność. Albo, jeszcze logiczniej, niczego nie musiał osobno nakazywać, córcia mogła już dawno przyjąć te reguły kamuflażu. Choć dużo bardziej prawdopodobne było to, że Ewelina sama nie chciała afiszować się, że wypoczywa z rodzicami: niech wszyscy myślą, że jest na wyspie sama czy z kimś, kto pragnie pozostawać incognito. Im więcej niewiadomego i znaków zapytania, tym więcej intrygi.

Dopaliwszy papierosa, wyrzuciłem peta za okno i uruchomiłem silnik. Ruszyłem, ale po przejechaniu półtora metra, nacisnąłem na hamulec. Zapomniałem znaleźć sobie nocleg. Zrobiłem natomiast sto innych rzeczy i nawet zalajkowałem fotki Eweliny, ale najważniejsze wyleciało mi z głowy. Naprawdę potrzebowałem odpoczynku. Wbiwszy w wyszukiwarkę hotel w Konstancy, przejrzałem kilka najtańszych wariantów i w końcu zatrzymałem się na pensjonacie, w którym ciasny pokoik kosztował piętnaście euro. Położony był nie poza centrum, ale miałem samochód, więc to nie stanowiło problemu. Po prostu potrzebne mi było łóżko i prysznic.

Pensjonat okazał się piętrowym budynkiem bez żadnego szyldu. Musiałem pokrążyć, zanim do niego dotarłem. W recepcji, za którą służył stolik do gazet i stare krzesła w przedpokoju, spotkała mnie głuchawa babcia. Okazało się, że pensjonat jest na piętrze jej domu. Nie prosiła o żadne dokumenty i nawet nie interesowało jej moje nazwisko, więc po prostu dałem jej ekwiwalent sumy w lejach i poszedłem na górę. Na piętrze było sześć pokoi dla gości, kuchenka z lodówką i elektryczną płytą oraz stół do prasowania w korytarzu. Mój pokój okazał się nie taki znów ciasny, jak się obawiałem, i wyglądał całkiem przyzwoicie. W całym domu unosił się zapach domowego ciasta. Przypomniał mi, że jestem głodny.

Zostawiwszy rzeczy w pokoju, zszedłem na dół i wyruszyłem na poszukiwania. Po dwóch kwartałach od mego podziemnego pensjonatu znalazłem maleńki sklepik, w którym urzędował stary mężczyzna w białej koszuli i kamizelce. Wyglądał na człowieka, który boi się poniżeń, i dlatego na wszystkie sposoby podkreśla swoją godność. Tak często wyglądają starzy romscy muzycy, którzy mają zawsze polakierowane włosy i błyszczące buty, czystą koszulę i złoty łańcuch na ręce. Może też był Romem.

Kupiwszy w sklepie bułeczki, salami, ser, paczkę oliwek, a także butelkę bułgarskiej brandy, wróciłem do pensjonatu. W moim pokoju na stoliku koło telewizora pojawił się porządny kawałek świeżego pieroga. To znaczy, że pod moją nieobecność była tu gospodyni. W innej sytuacji zrobiłbym awanturę, bo to nieprzyzwoite, kiedy ktoś bez twojego pozwolenia wchodzi do zamkniętego pokoju. Przecież płacę pieniądze, choćby niewielkie, ale pieniądze i dlatego chciałbym mieć bodaj odrobinę prywatności. Jednak tym razem byłem zbyt zmęczony, a i pieróg pachniał na cały pokój, więc w myśli podziękowałem babci i zacząłem jeść z apetytem. Był jeszcze ciepły i smaczny, wypełniony mięsem i grzybami, i rozpadał się na wielkie kawałki, podstawiłem pod usta dłoń i żarłem, jak barbarzyńca, który od dawna nie widział jedzenia. Szybko uporawszy się z kęsem, wsypałem okruchy z dłoni do ust, otworzyłem butelkę brandy i wypiłem kilka upragnionych łyków.

Zaspokoiwszy pierwszy głód, poczułem, jak po ciele rozlewa się senność. Ukroiłem sobie jeszcze kawałek sera i salami, rozpakowałem oliwki, przygotowując sobie w ten sposób lekką zakąskę. Łyknąwszy jeszcze brandy, postanowiłem nie zmywać jej smaku jedzeniem, a zapalić. Znów zszedłem na dół, wyszedłem na ganek i zapaliłem papierosa. Patrzyłem na pojedynczych przechodniów, którzy szli chodnikiem. Nagle uświadomiłem sobie, że wyjątkowo rzadko widziałem w Rumunii ludzi, którzy gdzieś się spieszyli. Rumuni są uczuciowi, ale powolni, nawet trochę leniwi, to zdradza ich południowość. Samochodów też było tu niewiele, a po sezonie Konstanca zamiera. Moja gospodyni podziała się nie wiadomo gdzie i więcej jej nie widziałem. Żadne okno w pensjonacie się nie świeciło. Możliwe, że byłem jedynym mieszkańcem.

Wróciwszy do swego pokoju, włączyłem kanał muzyczny, rozebrałem się, wypiłem jeszcze parę łyków brandy i poszedłem pod prysznic. W łazience było malutkie okienko i postanowiłem, że następnym razem będę palił już tutaj. Odstawszy pod strumieniem wody swoje tradycyjne piętnaście minut, wytarłem się do sucha, umyłem zęby i nawet chciałem się ogolić, jednak zobaczyłem, że nie wziąłem z domu brzytwy. Wszedłem do pokoju, przypadłem do brandy i ze smutkiem zobaczyłem, że napitku jest całkiem mało. Wydudliłem prawie butelkę, ale wcale się nie upiłem.

Słowo honoru, nie zamierzałem się poddawać. Szybko się ubrałem i wybiegłem z pensjonatu. Znany mi już sklepik był jeszcze otwarty. Kupiwszy butelkę brandy i nożyk do golenia, wyszedłem na ulicę i zatrzymałem się na schodach. Zapaliłem, odkręciłem nakrętkę i wypiłem kilka łyków. Zaciągnięcie się – trzy łyki, zaciągnięcie się – dwa łyki, zaciągnięcie się – łyk, trzy powolne sztachy. Przechodniów już nie było, podobnie jak i samochodów. Elegancki sprzedawca za moimi plecami szykował się do zamykania sklepu. Kilka niedopałków i puszek po piwie w koszu na śmieci świadczyło, że nie ja jeden wymyśliłem, by sobie polewać prosto na schodach.

W pensjonacie świeciło się tylko moje okno. Gospodyni znów nie spotkałem. Nowego kawałka pieroga na stoliku nie było. Resztkę brandy z pierwszej butelki przelałem do drugiej, a kilka mililitrów, które się nie zmieściły, oszczędnie wysączyłem. Muzyka z telewizora była bardzo irytująca, dlatego podłączyłem telefon do ładowarki, otworzyłem w nim swoją playlistę z Radiohead. Wszedłem do łazienki i zapaliłem. W głowie powoli zaczynało mnie mroczyć od pijanej lekkości. Zrodziło się pragnienie walnięcia w swoje receptory jeszcze mocniejszym bodźcem, samych papierosów i brandy już nie wystarczało. Niestety, trawy nie było. Dlatego po prostu podwoiłem dawkę tego, co miałem pod ręką.

Nie wiem, ile minęło czasu, ale nagle ocknąłem się w ciemnym pokoju. Grała muzyka z telefonu, a ja w jej takt poruszałem się w ciasnym kwadracie wolnej przestrzeni między telewizorem i łóżkiem. W mojej ręce świecił się ognik papierosa, popiół strząsałem prosto na podłogę. Moje ruchy zupełnie nie przypominały tańca, to raczej było kicanie w kółko. Głowę opuściłem na piersi, zbyt zmęczony, żeby ją trzymać prosto. Brandy została tylko na samym dnie. Zapaliłem jeszcze jednego papierosa, podszedłem do telefonu, który pokazywał, że jest już trzecia w nocy, i przechyliłem butelkę do ust. Potrzymałem tak trochę, aż spadły ostatnie krople. Ściszyłem muzykę, ale jej nie wyłączyłem. I jak byłem – w ubraniu, w butach – padłem na łóżko. Pochwycił mnie i kręcił mną helikopter. Głos Thoma Yorke’a przebijał się przez szum wirnika. Zaryłem się brzuchem w poduszki, jakby chowając się przed światem.

Obudził mnie dźwięk odkurzacza na korytarzu. Głowa niesamowicie trzeszczała. Podniosłem się, poszedłem do łazienki, spojrzałem na zegarek w telefonie – minęła właśnie siódma rano. Przeklęte babsko! Na podłodze walały się niedopałki i piekły mnie oczy. Pozbierałem je i wrzuciłem do butelki po brandy, a butelkę do kosza na śmieci. Napiłem się wody z kranu, otworzyłem okno w pokoju, żeby lepiej przewietrzyć zatęchłe i przepalone powietrze, w którym czuło się odór alkoholu. Zdjąłem z siebie ubranie i znowu wlazłem do łóżka, ale tym razem pod kołdrę. Miałem prawo być w pokoju do południa i postanowiłem z tego prawa skorzystać. Odkurzacz ucichł, ale nie ucichło w mojej głowie. Sen nie wracał, przebudzenie i jaskrawe światło nowego dnia mnie otrzeźwiły.

Leżałem w łóżku w Konstancy, rozpadała mi się głowa, kołatało serce i lekko drżały ręce. Nie chciało mi się żyć, tak jak i wstawać z łóżka. Czas było zbierać się do domu, „Wystarczy mi” – pomyślałem. Wsiąść do samochodu, jechać na północ aż znajdę się w domu. Tam wreszcie zrobić to, co postanowiłem. Zemścić się za moją Cio-Cio-San.

Wziąłem telefon i wszedłem na stronę opery bukareszteńskiej. W dziale ogłoszenia zobaczyłem, że dzisiaj dają Madame Butterfly. Bilety – od dziesięciu lei. Zarezerwowałem sobie miejsce na balkonie za czterdzieści lei. I nawet nie zdziwiłem się temu zbiegowi okoliczności: wiedziałem, że prowadzi mnie Raluca, że teraz nic nie jest przypadkowe. Ile razy słyszałem od niej historię o Butterfly w Bukareszcie, a dziś, akurat przed swoim powrotem na Ukrainę, wreszcie zobaczę tę operę. Te same dekoracje, tych samych śpiewaków, którzy tak podobali się Raluce.

Znowu miałem jakiś cel i w moje ciało powróciła energia. Wstałem i wziąłem prysznic, ogoliłem się i zmieniłem ubranie. Trochę ogarnąłem pokój, żeby nie zasmucić gościnnej gospodyni. Zbierałem się, by zejść na dół, ale tam jej nie było, więc po prostu zostawiłem klucz od pokoju na stoliku z gazetami. Wróciłem do samochodu, wydał mi się brudny i wstrętny. Tak zawsze widzę świat po przepiciu. Wilgotną chusteczką przetarłem kurz na panelu, strzepałem dywanik spod swoich nóg, wyrzuciłem rozmaite śmieci, których różnobarwna góra zebrała się przed siedzeniem pasażera.

Do Bukaresztu miałem dotrzeć za dwie godziny, dodatkowe trzydzieści minut miała zająć droga do opery, którą ustawiłem w nawigacji jako cel. Uruchomiłem silnik i pojechałem. Już na autostradzie za miastem przyszło mi na myśl, że byłoby dorzecznie jeszcze wypić kawę w centrum Konstancy – by tak powiedzieć, na pożegnanie. Ale nie zdecydowałem się wracać, pamiętając, że moja mama mówiła, że powrót przynosi nieszczęście. Uczyła mnie, małego, że w takiej sytuacji trzeba spojrzeć w lustro i wystawić język. Nie wyobrażam sobie, jak ten głupi obrzęd miał odwrócić nieszczęście – ale mama w to wierzyła.

Postanowiłem dojechać do Bukaresztu, tam zjeść podwieczorek, pójść do opery i od razu potem wziąć kurs na Ukrainę. Jechać nocą, tak samo jak przyjechałem tutaj, a w razie potrzeby przekimać parę godzin w samochodzie. Jutro nad ranem powinienem być w Użhorodzie. Czułem się źle. Serce wygrywało mi jazz, a świadomość odmawiała synchronizacji dźwięku i obrazu. Przycisnąłem pedał gazu i gnałem równiusieńką autostradą z prędkością stu piętnastu kilometrów. Czasem przyłapywałem siebie na myśli, że wcale nie kontroluję drogi, po prostu wpatruję się przed siebie, a wszystko dzieje się mechanicznie, poza moją świadomością. Na kacu zawsze jestem ruiną.

Bukareszt przywitał mnie niekończącym się korkiem, który posuwał się w żółwim tempie. Nerwowi taksówkarze trąbili i ten dźwięk rozrywał mi głowę. Wreszcie dowlokłem się do teatru, zjechałem na płatny parking przed nim i odetchnąłem z ulgą. Do rozpoczęcia opery zostawało jeszcze dwie godziny. Wyszedłem na ulicę i zobaczyłem po drugiej stronie drogi maleńką restauracyjkę obok cerkwi. Zaszedłem tam i zamówiłem ulubioną ciorbă de burtă – zupę z cielęcych flaków, gotowanych w śmietanie. Coś takiego mogło mi teraz pomóc. Oceniwszy, że do wyjazdu z miasta mam jeszcze dobrych pięć godzin, postanowiłem wypić klina i poprosiłem kelnera o setkę Jagermeistra. Czemuś mi się wydało, że taki ziołowy balsam nie tylko poprawi trawienie, ale i doda wyczerpanemu ciału witamin. Zresztą w terapii najważniejsza jest wiara.

Napój podziałał na mnie leczniczo i rozbudził apetyt. Uporawszy się z zupą, zamówiłem sobie jeszcze stek argentyński z sałatką z pomidorów cherry i rukoli, zapiłem to półlitrowym pszenicznym piwem. Akurat zdążyłem, żeby zapłacić i pójść do opery. Czułem się tragikomicznie, ale jednak lepiej.

Odebrawszy w kasie zarezerwowany bilet, wpłynąłem w potok elegancko ubranej publiczności i białymi schodami wszedłem na swój boczny balkon. Bukareszteńska opera nie należy do pięknych budowli, bo zbudowano ją w czasach powojennego braku pieniędzy, ale jest duża i ma wspaniałą akustykę. Światło przygasło i jeszcze raz ogarnąłem spojrzeniem salę. Była wypełniona ledwie do połowy, „Może to dlatego, że jest powszedni dzień” – przebiegło mi przez głowę, kiedy publiczność powitała dyrygenta skąpymi oklaskami. 



Andrij Lubka (ur. 1987 w Rydze) – ukraiński poeta, prozaik, eseista i tłumacz. Przez długi czas mieszkał w mieście Wynohradiw w Obwodzie Zakarpackim na Ukrainie. Ukończył Szkołę Wojskową w Mukaczewie. W 2009 roku ukończył filologię ukraińską na Narodowym Uniwersytecie w Użhorodzie, a w 2014 – Uniwersytet Warszawski (kierunek bałkański na Studium Europy Wschodniej). Uczestniczył w wielu ukraińskich i europejskich akcjach literackich i festiwalach, m.in. w Berlinie, Rio de Janeiro, Innsbrucku, Darmstadt, Moskwie, Pradze, Wilnie, Kijowie, Stambule, Wiedniu, Lipsku, Rydze, Warszawie. Dwukrotny stypendysta programu Gaude Polonia. Laureat nagród literackich Debiut (2007) i Kijowskie Laury (2011). W 2006 roku był obserwatorem wyborów prezydenckich na Białorusi i członkiem grupy doradców kandydata na prezydenta Alaksandra Milinkiewicza. Spędził 15 dni w białoruskim więzieniu i otrzymał status persona non grata na 10 lat. Autor tomików wierszy Osiem miesięcy schizofrenii (2007), Terroryzm (2008), Czterdzieści dolarów plus napiwek (2012), tomów opowiadań: Killer (2012, polskie wydanie Biuro Literackie 2013) i Pokój do smutku (2016, polskie wydanie Warsztaty Kultury, 2018), powieści Karbid (2015, polskie wydanie Warsztaty Kultury, 2016), esejów i felietonów Spać z kobietami (2013) i Saudade (2017). Publikowany fragment pochodzi z powieści Twoje spojrzenie, Cio-Cio-San (2018), która niebawem ukaże się w Warsztatach Kultury.

Bohdan Zadura (ur. 1945 w Puławach) – poeta, prozaik, tłumacz i krytyk literacki. Po studiach filozoficznych na Uniwersytecie Warszawskim (1969) pracował w muzeum w Kazimierzu Dolnym, był kierownikiem literackim Lubelskiego Teatru Wizji i Ruchu, członkiem zespołów redakcyjnych kwartalnika „Akcent” i miesięcznika „Twórczość” (w latach 2004–2020 redaktor naczelny tej drugiej).W ostatnich latach wydał tomy poetyckie Już otwarte (2016), Po szkodzie (2018), Puste trybuny (2021). W jego tłumaczeniu ukazały się m.in. książki poetyckie Hałyny Kruk, Wasyla Łozynskiego, Wasyla Słapczuka, Julii Cimafiejewej, Siarhieja Pryłuckiego, Pétera Kántora, Uładzimira Arłowa, Andrija Lubki, powieści Tango śmierci i Lutecja Jurija Wynnyczuka, Sonia Kateryny Babkiny, Kalendarz wieczności Wasyla Machny, tomy opowiadań Ołeha Sencowa  Żywoty i Marketer. W 2018 otrzymał nagrodę Silesiusa za całokształt twórczości poetyckiej, w 2019 – nagrodę artystyczną miasta Lublin. Przekład tomu wierszy Serhija Żadana Antena przyniósł nu Nagrodę „Literatury na Świecie” za najlepszy poetycki przekład roku, a książka Kataryny Babkiny Nikt tak nie tańczył jak mój dziadek (2021) otrzymała Nagrodę Angelus. Pod koniec 2021 ukazały się w jego tłumaczeniu Półsenne kartki z Diamentowego Cesarstwa i Królestwa Ziemi Północnej Epopeja Wołodymyra Jaworskiego.

Aleksandra Szatkowska (ur. 1991) – graficzka, ilustratorka pracująca w technice kolażu. Absolwentka Akademii Sztuk Pięknych w Łodzi. Mieszka i pracuje w Warszawie. Od 2018 r. zaczęła konsekwentnie i świadomie używać w swoich pracach techniki kolażu.  Balansuje pomiędzy kolażem analogowym i cyfrowym łącząc obie metody. Jej kolaże były publikowane w prasie tradycyjnej oraz digitalowej. Wierzy w intuicję i podświadomość. Zawsze sprawdza znaczenie snów.