Skąd u nas pieska szczęśliwa obecność?

Bo kotów zawsze mieliśmy całe zatrzęsienie – kot na kocie, nawet nie wiadomo właściwie, skąd, zewsząd. Jednak wiadomo, że z kotami jest trochę inaczej. To takie niezobowiązujące, dyskretne zwierzęta – postawisz im miskę, to zjedzą, nie postawisz, to zrozumieją i pójdą sobie gdzie indziej. I do nikogo nie chcą należeć, ale jeśli wybiorą sobie ciebie, to będą rozkoszne, ciepłe i wyrozumiałe, będą siedzieć na twoich kolanach i drapać się leciutko po rękach, będą leżeć przy tobie, oglądać z tobą telewizję w czułości i cieple. A piesek? Na pieska trzeba mieć papier, szczepienie, odpowiedzialność. Piesek szczeka, ucieka i gryzie. Z pieskiem trzeba chodzić na spacer, podawać mu karmę (bo sobie nie weźmie, nie złapie ptaszka), bawić się z nim i nieustannie potwierdzać: że tak, kocham cię takiego, jakim jesteś, raduję się każdym twoim gestem.

Ponieważ w szkole nie miałam lekko, chodziłam na pola sobie popłakać. Już od samego rana słyszałam za plecami chichoty koleżanek, czasami popychanie i szarpanie. Dołączali do nich potem chłopcy. Wołali za mną „deska, deska!”, bo nie miałam piersi. Ale mało która miała, a tylko na mnie wołali. Wrzucili do buta surowe jajko (po wuefie, akurat się przebierałam) albo wyrzucili książki z plecaka, albo śmiali się, że „Ula brzydula”, „Ula śmierdziula”, „Ula wieśniura”, „Ula wali Fulla”. Przez cały dzień zbierało mi się na płacz – w gardle rosła gula podobna do śniegowej kuli, aż stawała się bardzo wielka i niemożliwa do przełknięcia. Nie mogłam się odezwać na lekcjach, bo od razu bym się zachłysnęła i to, co nosiłam w ustach, wypadłoby na ławkę. Mogłabym się rozbeczeć, a nauczycielka by z pewnością nie zrozumiała, bo nauczycielki nie są od rozumienia, tylko od mówienia: „Czego beczysz, mogłaś się nauczyć”, jakby każdemu było tak prosto. Na ostatniej lekcji już się trzęsłam ze zdenerwowania – nie mogłam się skupić, nie mogłam nawet dostrzec, co tam jest na tablicy napisane, miałam przed oczami mroczki i modliłam się do ławki, która była cała poobdzierana i popisana napisami w stylu „Jebać Widzew” i „Jebać ŁKS” oraz „Ruchałem Anię S.” albo „I LOVE SATAN” czy też „Jan Paweł II pedofil” – by mnie puściła, a wszyscy wokół gapili się na mnie i uśmiechali porozumiewawczo do siebie, że idiotce znowu odwala. A mnie zawsze odwalało, nawet jeśli akurat mnie specjalnie nie prześladowali, bo czułam na sobie ich spojrzenia.

Do domu jechałam autobusem. Koleżanki siedziały z tyłu. Nie chciałam razem z nimi wysiąść, więc uciekałam wcześniej. Miałam do domu jeszcze daleko, ale szłam przez pola. Ulicą Piękną, która była piękna na zasadzie ironii, bo stały przy niej stare, zniszczone kamienice, w których mieszkała miejska biedota, bez kibli i pryszniców, za to z mężami bokserami i malutkimi psami, które tak śmiesznie piszczą, kiedy ktoś je wyrzuca przez okno, a także umierającymi matkami, których wszyscy mają dość, bo leżą i śmierdzą. Po kocich łbach płynęły czasami ścieki, a ja szłam po tych kocich łbach, nad ściekami, hopsasa! I spuszczałam wzrok, kiedy zauważałam zataczającego się pijaka albo rozpitą popołudniem młodzież. Jednak dla większości z nich byłam niewidzialna. Na szczęście – taką małą i chudą zupełnie łatwo zignorować. Szłam sobie wzdłuż rynsztoka i rozmyślałam o tajemnicach kanalizacji. Gówno płynęło przez całą ulicę i w lecie strasznie śmierdziało, ale prawdziwe problemy nadeszły wraz ze zmianami klimatu: setki litrów deszczu, które spadały w kilka sekund podczas gwałtownych burz, nie mieściło się do studzienek – i one po prostu wybijały, zalewając ludziom piwnice i podłogi. Ulica Piękna kończyła się starą krańcówką. Skasowano połączenia, krańcówka służyła tutejszemu mechanikowi jako parking.

Zostawiłam to wszystko za sobą – zagłębiałam się w przestwór łąk z krótkim westchnieniem wywoływanym przez leciutki wiatr, który to przekształcał się w wiatr silny, to znowu cichł. Jakby błąkał się za kimś po tych polach, kogoś szukał. W oddali widać było mur cmentarza i nawet kilka, kilkanaście pomników. Cmentarz wżerał się w łąki i któregoś dnia miał je całkowicie połknąć. Szłam po ziemi, pod którą leżały dotąd sarny, zające, jaszczurki i dżdżownice. Jednak kiedyś mieli pod nią spocząć także ludzie, zgodnie ze zwyczajową dla siebie logiką zawłaszczania wszystkiego na świecie. Nawet poprzez śmierć. Bo co, nie da się poprzez śmierć sobie świata zawłaszczać?

Szłam sobie i popłakiwałam cichutko, obcierałam rękawem kurtki łezki, a kiedy było mi niedobrze z powodu bólu brzucha (w szkole wstydziłam się jeść, bo wyglądałam okropnie, kiedy gryzłam bułki z szynką, śmierdziało mi z potem z buzi mięsem, więc wyrzucałam prowiant do kosza), opierałam się o cienkie pnie drzew. Potem znowu szłam przed siebie, znowu się opierałam i znowu płakałam. Twarz miałam całą umorusaną od drobinek kory i błota. Szłam wzdłuż kanału, którym dawno temu płynęła prawdziwa rzeka – nasza prawdziwa rzeka, Pabianka, w której niegdyś można było się kąpać – bo była szeroka, porywista i głęboka. Mamusia opowiadała mi o szczęśliwych dniach swojego dzieciństwa, kiedy szła nad tę właśnie Pabiankę, rozkładała z koleżankami koce i wskakiwała do wody, spędzała tak całe letnie dnie, podczas których nad rzeką spotykali się prawie wszyscy z okolicy, bo niby gdzie mieli wyjechać, skoro byli biedni, ale szczęśliwi i zadowoleni z życia, bo mieli rzekę i trawę nieopodal domu, zachowany porządek świata.

Babcia opowiedziała mi, że ci sami mężczyźni, którzy wchodzili latem do Pabianki, wciąż umierający rzemieślnicy i rolnicy, co powiększali cmentarz, zdecydowali o zwężeniu koryta rzeki, bo co roku zalewała pola, niszcząc uprawy i groby, a to wprost groziło atakiem zombie. Więc zrobili to i rzeka zamknęła się w sobie – płynęła teraz wąskim ciurkiem, po deszczach nieco wzbierała, ale nie podnosiła się nigdy ze swojego marnego poziomu. Osiągnęli cel – skazali Pabiankę na wyschnięcie, a globalne ocieplenie dopełniło dzieła. A przecież nie był to pierwszy raz. Już zdarzyło się kiedyś, że Pabianka została skazana na długie i powolne umieranie.

Już wspomniałam, że nasze biedne, podłe miasto miało tylko jedną legendę. Tę właśnie legendę opowiedziała mi babcia – miałam pięć albo sześć lat – o księżniczce, która była wyjątkowo brzydka i wcale nie wychodziła z zamku, bo każde wyjście kończyło się źle – z biednej księżniczki okrutnie się śmiano, wyzywano ją, a nawet uciekano przed nią, wrzeszcząc i piekląc się, że kreatura znów nawiedza miasto. Lud domagał się usunięcia brzyduli, a książę nie chciał podburzać ludu – zresztą sam miał dość córki, która nie licowała z godnością dworu – i zamknął Pabiankę w podziemiach zamku, a chłopom postawił ultimatum: mieli się nająć do harówki przy kopaniu tunelu albo znosić obecność Pabianki na wieki. 

Odtąd księżniczka spędzała dnie w zamknięciu, a nocami przeciskała się podziemnym korytarzem umieszczonym pod ulicą; przemykała do kościoła jak szczurzyca. Ściany były wilgotne, miękkie i osuwały się pod sękatymi dłońmi nastolatki. Czasami następowała na chłopskie kości. Tunel kończył się w okolicach ołtarza kościoła Świętego Wawrzyńca. Tam Pabianka modliła się o urodę do Panienki. Jednak nie otrzymała łaski – poza taką, że wkrótce umarła. Odrzucona, wyśmiana, zatracona we własnej brzydocie leżała w zamkniętej trumnie. Podobno po śmierci jeszcze bardziej zbrzydła (choć niektórym zdawało się to niemożliwe), a służka, która obmywała ją przed złożeniem do grobu, nieopatrznie zerknęła na jej twarz i dostała z tego powodu zawału serca, ale sprawę zatuszowano. Zrobili to ci sami wstrętni faceci, którzy wsadzili Pabiankę za brzydotę do komnat, a potem ściągnęli chłopów do kopania tunelu – bracia, stryjkowie, biskup i wreszcie sam książę. Księżniczce mówili, że chłopi umarli przez nią – a właściwie przez jej brzydotę – i zawsze, kiedy Pabianka następowała na chłopską kość albo czaszkę, drżała i płakała, modliła się do Panienki o przebłaganie. Zabiła, bo była brzydka, była brzydka, bo popełniła grzech – dlatego musiała się modlić. Wszystko wróciło na swoje miejsce, nędza Pabianki nie mieszała się z dziennym światłem. Tylko czasami biedne, osierocone dzieci budziły się w nocy i przykładały ucho do klepiska. Z podziemi dochodziło chrobotanie. Mówiło się wtedy, że Pabianka idzie się modlić o piękno. Matki tuliły dzieciątka i szeptały: „Tak, wasz tatuś umarł w tunelu, ale zrobił to dla większego dobra” albo „Bądźcie dobre i módlcie się, bo Panienka zamieni was w podziemne kreatury”.

Szłam wzdłuż kanału i próbowałam śpiewać. Bo słyszałam, że księżniczki czasami śpiewają na polach i łąkach, a wielość zwierząt (szczególnie zaś wróbelków) odpowiada im bardzo ochoczo, potem tańczy wokół nich i pomaga się ubrać w suknie. Więc zaczęłam śpiewać piosenkę Dawida Podsiadły. „Małomiasteczkowa, małomiasteczkowa” – darłam się i podskakiwałam, a plecak wypełniony książkami ciągnął mnie to w dół, to w górę. I tarmosił się jak zwierzę przypięte do łańcucha, które pragnie się zerwać.

Odpowiedziało mi zwierzę, niekoniecznie zaś tornister – przestałam na chwilę się drzeć i usłyszałam krótkie, ciche kwilenie dochodzące z zarośli. Przystanęłam. Kwilenie przypominało modlitwę. Odsunęłam liście, lecz to nie wystarczyło – musiałam wbić się w gąszcz. Postąpiłam kilka dużych kroków w trawy i osty, które oblepiły mi kurtkę i spodnie jak stęsknione oczęta dziecka.

W końcu wypatrzyłam małe wgłębienie. Pudełko po butach leżało przede mną niczym gniazdo. W środku było szczeniątko. Pochyliłam się i podniosłam maciupeńkiego pieska. Był żywy – kwilił i lizał mnie po palcach. Pudełko było z Kazara. Wiedziałam, że mnie na takie buty nigdy nie będzie stać. Schowałam pieska z powrotem i wzięłam pudełko pod pachę. Zapiszczał, kiedy się poślizgnęłam i zachwiałam. Nie bój się, piesku. Ja ciebie chcę uratować i ochrzcić, a nie zostawić w pudełku z Kazara i w ostach. Choć to pudełko takie drogie, że aż strach ruszać.

Pod pachą z pieskiem i pudełkiem drogim jak marzenie szłam do domu. Z czego byłam bardziej dumna? Trudno powiedzieć. Piesek kwilił, samochody pędziły po drodze w tę i we w tę, ale zwierzak w pudełku po butach nikogo poza mną nie obchodził.

*

Opisać pieska to zadanie trudne, lecz podołanie mu odsłoni prawdę. Mimo że przez ulicę lazłam z dumą, bo piesek i Kazar, to w okolicach domu się ogarnęłam. Schowałam pudełko z pieskiem do plecaka, lecz się nie dopiął. To dobrze, będziesz miał, piesku, trochę powietrza i się nie udusisz, ale weź mi nie sikaj na książki, bo będę w szkole śmierdzieć.

Udawałam, że nic się nie dzieje. Zachowywałam się w miarę normalnie i przecisnęłam się chyłkiem wzdłuż muru. Poszłam za dom. Trawa prawie tam nie rosła, wszędzie było błoto, więc nie miałam gdzie usiąść. Wyjęłam pudełko i położyłam pod gołą czereśnią. Nasze podwórko było malutkie – za domem trzepak, czereśnia, resztki szklarni i oczywiście śmieci, różne zardzewiałe sprzęty i popsute meble. Za nimi zaś siatka, za siatką troszkę łąki. Tam kiedyś pasła się krowa sąsiadki. Ale krowa umarła i sąsiadka umarła. I potem pobudowali nieco dalej stację benzynową. Z łąki został skrawek, rolna działka, za nią kilka drzewek i potem wielkie miasto – osiedle bloków. My mieszkaliśmy nieco na uboczu. Mogłam zachować pieska w tajemnicy. Więc teraz go opiszę: zdawał mi się dziwny. Prawdziwy i skórzany, ale jakby pozszywany z kilkudziesięciu niezbyt do siebie pasujących części. Z wielorakich piesków – owczarków, terrierów, kundli i yorków. Skupiał jak w soczewce wielość psów. Jakby miał pięćdziesięciu ojców i pięćdziesiąt matek, po prostu dwieście psich ras. Postanowiłam nazwać go Filip. Tak jakoś mi pasowało: do tych maleńkich uszu, puchatego ogona, krótkich nóg, wielkich łap i szorstkiej sierści. Filip kwilił, lecz na wesoło. Podrapałam go za uchem; zesikał się z uciechy na beton i od razu sobie przypomniałam Daniela, który w dzieciństwie przychodził tu i sikał na ściany, manewrując siurkiem jak malarz pędzlem, a potem wrzeszczał, że te mokre ślady to malowidła naskalne – Sonia chciała go naśladować, ale nijak nie mogła się na stojąco zeszczać i wciąż moczyła sobie uda. Gdy się zorientowałam, co robią, to odciągnęłam siostrę. „Nie możesz zostać artystką, bo urodziłaś się bez siurka” – westchnęłam, ale potem zmieniłam zdanie. Bo choć Daniel miał siurka, to też artystą zostać nie mógł, i powiedziałam siostrze: „Jesteś biedna, więc nie możesz zostać artystką, a brakiem siurka się nie martw, bo można nim zmalować zaledwie dziecko”.

Poczułam pewne szczęście. Maleńkie, zwierzęce, psie, patchworkowe, ale szczęście. Zabrałam Filipa do środka. Robiło się zimno, od cementu szła pierwsza wilgoć, natura sikała mroźną rosą. 

*

Sonia niemożliwie się ucieszyła z pieska – zaczęła się z nim bawić tak intensywnie, że oklapł i zasnął. Gdy mama wróciła z Biedronki, to kazała pieska zwrócić. Powiedziałam, że z pola go wzięłam, bo drżał i umarłby z zimna, gdybym nie wykonała skoku hopsasa w gęstwinę i nie ogrzała go w dłoniach. Jednak mama nie chciała słuchać, bo nie lubiła ani sikania, ani zwierząt. Poszłam na dół po pudełko po butach z Kazara, co dałam do spalenia w piecu i pokazałam mamie. No, zobacz. Sprawdziła cenę butów. Przełknęła ślinę. I stwierdziła, że można pieska właściwie zachować, bo przecież takie małe szczenię nie będzie nam przeszkadzać, a potem zamieszka na dworze i dostanie resztki z posiłków.

– Nazwałam go Filip – powiedziałam z dumą.

– Nie rozumiem – wzruszyła ramionami mama. – Filip to dla dziecka.

– Bo ma w sobie dwieście psich ras – dopowiedziała Sonia.

Jednak mama rozmyślała o czymś zgoła innym niż dwieście ras Sonii.

– Kogo stać na buty za siedemset złotych? – zapytała retorycznie.

Bardzo się zasępiła. Oparła łokcie o blat i przez kilkanaście minut gapiła się w ciemne okno; piesek tymczasem się obudził i znowu się bawiłyśmy. Potem poszłyśmy z Sonią do sklepu po karmę i wkrótce wróciłyśmy z karmą, najtańszą, jaką znalazłyśmy (piesek będzie musiał się przyzwyczaić, że nie mieszka już u księżniczki z mercedesem i Kazarem, ale u współczesnej chłopki). A przecież dobra nie można kupić. Prędko, Soniu, bo nam mama wyrzuci Filipa z domu, bo nam mama Filipa zapakuje z powrotem do pudełka albo foliowej torebki i zaniesie na łąkę, zamknie w drzewie i nie będzie się przejmować, że drzewo zaczęło szczekać.

Jednak mama pieska nie utopiła, nie udusiła, nie ukąsiła – wręcz przeciwnie. Siedziała na podłodze i drapała go po brzuszku. Gdy nas zobaczyła, to wstała i poszła oglądać telewizor. I powiedziała, że miejsce psa jest na dworze, że nie pozwoli mu spać w domu i że to straszny pchlarz, a ona nie ma pieniędzy na te wszystkie syropy, weterynarza, obroże i tak dalej, co trzeba psu nieustannie kupować, żeby w ogóle zdołał przeżyć. Potem chciałam przekonać mamę, ale ona siedziała przed włączonym telewizorem i obracała w rękach pudełko z Kazara. Nieufnie spoglądała na cenę, zamykała oczy – i znowu spoglądała. Chciała zaczarować pudełko. Jakby liczyła, że po pięćdziesięciu obrotach w środku pojawią się te buty, które ktoś włożył, by zrobić miejsce dla psa.

Chciałam się rozpłakać, ale się nie rozpłakałam. Przytuliłam Filipa. Na szczęście zgodził się na tę tanią karmę. Bardzo wiele rozumiał. Mimo wszystko, choć czasami można powiedzieć, że nie. Ja ciebie, Filipie, będę kochać, naprawdę. Będziesz siedział w domu i robił siku na dywanie. Jak mamusia powie „To mój dom”, to powiem, że w takim razie także zamieszkam w budzie, na werandzie, na przedsionku. I nie wymienię cię na żadne buty, nawet na buty za siedemset złotych. Będę cię drapać, pchełki ci rwać z karku, kleszcze ściskać w palcach i obserwować, jak pękają pod butem.

*

Wolałam spędzać czas z Filipem niż chodzić do szkoły, ale trochę musiałam – i dopiero po szkole brałam Filipa na spacery. Po prostu chciałam się kimś opiekować, stać się czyjąś mamusią i dać mu całą miłość, bez żadnego „ale”. Filip zamieszkał na dworze, mama nie chciała wpuszczać go do środka, ale i tak czasami go wpuszczałam. Mama miała kilka psów, Szczeniaka, Kundla i Azora, one spędziły życie przytroczone łańcuchami do bud i mama nie wyobrażała sobie, by teraz miała z psem spać w domu. Poza tym wciąż trochę tęskniła za babcią i czuła katolickie wyrzuty sumienia za swoje miłości – chciała matce pokazać, że chociaż w kwestii prymatu człowieka nad zwierzętami podziela jej zdanie. Więc Filip dostał budę po swoich nieszczęśliwych dziadkach, trochę dzieląc ich los, a trochę nie. Kiedy się pokłóciłam o coś z mamą (na przykład o to, że wpuszczam psa do kuchni), to szłam z nim na spacer, łaziliśmy i łaziliśmy, po polach, łąkach i w pobliżu Pabianki, którą Filip strasznie lubił – często schodził po skarpie i kąpał się w rzece, która bywała kiedyś księżniczką. Jednak ona psów nie lubiła, wciąż miała żal do ludzi i zwierząt o swoje żałosne życie i straszną śmierć, i często się zdarzało, że podtapiała Filipa, niby dla żartu, ale zawsze kryło się w tym coś niepokojącego i martwiłam się, kiedy znikał w chaszczach, by się trochę popluskać. Jedyną rzeczą, która mi się w nim nie podobała, był jego siurek – różowawy i krępy, perfidnie obrzydliwy, wyłaniał się z odmętów sierści w najmniej spodziewanych momentach. Ten siurek sprawiał, że nie mogłam Filipa do końca pokochać – był częścią natury, która chciała się rozmnażać i pieścić – a mnie to odstręczało. Starałam się o tym nie myśleć i właściwie nie myślałam za często – ale czasami Filip obracał się i wtedy widziałam tę straszną męskość, którą nosił przytroczoną do brzucha. Nikt nie kochał się we mnie i wiedziałam, że umrę jako bezdzietna stara panna. Podobało mi się to. Czasami tęskniłam za Marianną Kindler i jej pocałunkami. Kochałam się w kwiatach wiśni, wietrze i śmierci, którą wyobrażałam sobie pod postacią jędrnej ziemi, ale chodziłam do szkoły i piętrzył się wokół mnie seks o wiele prawdziwszy niż ten wiążący się z różowawym siurkiem Filipa, którego trzeba było pilnować na wiosnę, kiedy okoliczne suki miały ruję. A i tak się czasami wymykał – i wtedy sąsiedzi pluli się, że patologia nie umie upilnować psa, że będą się starać o alimenty dla swoich suk i że ta kreatura to najbardziej ohydna rzecz, jaką w życiu widzieli. Filip to wszystko, co oni mówili, dobrze rozumiał. Umiał rozpoznać także mowę kamieni, kijów i szpadli, którymi kilka razy został potraktowany. Kwilił cichutko w moich ramionach, przepraszając za swoją zwierzęcą naturę – ona sprawiała mu ból. Całowałam kochanego Filipa po bezkształtnym łebku i powtarzałam, że nikt nie musi przepraszać za własną naturę. Chciałam to powiedzieć mamie, ale nic nie powiedziałam. Czułam się źle sama ze sobą, bo wybaczyłam Filipowi kurwienie się tylko dlatego, że miał siurka.


Łukasz Barys
Kości, które nosisz w kieszeni

wyd. Cyranka
premiera 16 sierpnia 2021


Łukasz Barys (ur. 1997) – autor m.in. powieści Kości, które nosisz w kieszeni (2021), za którą otrzymał Paszport „Polityki”.

Jagoda Jankowska – Projektantka graficzna, ilustratorka, absolwentka UAPu. Łączy tradycyjne techniki ilustracji ze światem cyfrowym. Zajmuje się ilustracją, tworzeniem znaków graficznych i identyfikacji wizualnych, ale lubi też portretować zwierzęta. Kocha kotki i pieski.