Wchodziłem do jeziora, kiedy inni
jeszcze spali w namiotach. Myślałem,
jakie to trudne nauczyć się żyć z bólem
jak krater. Najszczęśliwsze państwo
składa się z jednego człowieka.
–
Pamięci T.D.
Za odległą ścianą lat, w grubej ścianie lasu
częstuje mnie papierosem; moim pierwszym.
Krztuszę się, pluję na ścieżkę, obok której
winniczek ślini jagody. Nadbiega chmura tak
smolista, że aż fioletowa i gaśnie za wierzchołkami
brzóz, nad wykarczowanym wzgórzem.
W końcu i on, rzucając kapsel w krzaki, odchodzi.
I staje się tak mały, że mogę go wziąć w dwa palce
i przenieść do innego świata.
Jeśli wiesz, dokąd uciec,
przestajesz być wolny.
Moja córka pyta mnie:
czy śniło ci się kiedyś, że
w śnie śnisz, że się budzisz?
Ciała, które kochałem ukrywają
w zimnej czerni, w lodowatym niebie,
wszystko jest żywe:
przejeżdża autobus z tabliczką „do zajezdni”,
rana w boku Chrystusa jak zamknięta powieka.
Rodzice kłócą się o kolor nagrobka,
pod jakim chcą leżeć.
W ostrym żebrze, w szpikulcu śmierci
noc już była.
Będziemy ukarani – bo wierzyliśmy,
że nie jesteśmy tylko ciałem.
Schylam się, podnoszę piłkę
lekarską i rzucam ją za siebie
najdalej jak potrafię. Najmocniej,
jakbym rzucał całą swą niechęcią do świata.
Obok ona gra w siatkówkę i co chwila widać
jej brzuch, w który teraz wtula się ciemność.
Już wtedy postanowiłem – napiszę tyle słów,
że nie będzie widać spoza nich śmierci.
Oko owada jak siatka mikrofonu,
moja szeleszcząca jak papier skóra,
a na zdjęciu ojciec z matką pewnie
trzymający mnie za ręce, jakby chcieli
przeprowadzić mnie przez życie i śmierć.
Także przez ich śmierć.