U tetrarchy

Tetrarchę Heroda Antypę obudził mdły zapach drzewa terpentynowego. „Już zakwitło”, pomyślał władca. Duszący zapach, od którego spuchła mu twarz, a pod oczami utworzyły się worki, będzie zalegał w powietrzu nie dłużej niż trzy tygodnie. Od czasu, gdy rozkwitł pierwszy pączek, zaczęła się jego bezsenność. Zapach wywoływał bóle głowy i silny katar. I póki drzewa nie przekwitną, a na pniu nie pojawi się pierwsza żywica, przyjdzie tetrarsze cierpieć. Co roku z irytacją oczekiwał wiosny. Jednak ta była szczególna – właśnie wrócił z Rzymu, gdzie prosił cesarza o prawo do tronu, o którym była mowa w testamencie ojca. Wystarawszy się o audiencję u nowego cesarza Gajusa Kaliguli i pobiesiadowawszy w kilku domach miejscowej elity, opuścił stolicę imperium z niczym. Wszystko się wyjaśniło, kiedy w domu pewnego senatora zobaczył przypadkiem swojego siostrzeńca, Agryppę – siedział przy stole w otoczeniu licznych gości senatora. Zauważywszy Heroda Antypę, Agryppa uśmiechnął się. Kiedy Herod Antypa zapytał, czy gospodarz wie, jak długo jego siostrzeniec przebywa w mieście, usłyszał, że prawdopodobnie od półtora miesiąca i że zdołał już odwiedzić wielu wpływowych obywateli. Herod Antypa zrozumiał, że został wyprzedzony. Tak, ociągał się z podróżą, zbyt długo się do niej przygotowywał. A teraz, po powrocie, zastał wiosenną bujność terpentynowego drzewa. Przewracał się na łóżku jak poranione zwierzę, szukając wygodnej pozycji. Odmowa, którą usłyszał w pochlebnych i zachęcających słowach Gajusa Kaliguli, gniotła go niby palec lekarza badającego puls. Na oślep namacał sandały i narzuciwszy tunikę, do której przywykł jeszcze jako nastolatek, gdy przebywał na nauce w Rzymie, wyszedł na szeroki taras. W dali widać było cyprysy. Drzewa niebieściły się w porannym słońcu. Do czasu, aż pokryją się pomarańczowym pyłem, czyli kiedy przygrzeje i zmieni się barwa powietrza, tetrarcha będzie się cieszył narodzinami dnia. Jeśli jednak północne wiatry zwiążą się w mocne węzły nad Morzem Tyberyjskim i przyniosą wilgoć, to zapach terpentynowego kwiatu, z którego robi się leczniczy olejek, zabiorą ze sobą. W takie dni Herod Antypa starał się odgadnąć kierunek wiatru. Od tego będzie zależało, ilu urzędników zdoła przyjąć i ile wyroków śmierci zatwierdzi. Gdy kwitły terpentynowe drzewa, od kilku lat śnił mu się ten sam sen. Nie wiedzieć czemu na wydanej przez siebie uczcie ubrany był w kogucie pióra, ciało miał namaszczone terpentynowym balsamem, od którego dusiło go nawet we śnie, jakby objadł się na noc i niestrawione jedzenie podchodziło mu do gardła. Tetrarszy sen powinien wyjaśnić tłumacz snów. Tego ranka, oglądając pagórkowatą linię horyzontu poprzecinaną cyprysami, Herod Antypa czekał na jego przyjście. Zapach z dworu, zapach ze snu, opuchnięta twarz i załzawione oczy; wszystko to zmieniało jego życie w męczarnię. Zrzucił tunikę, przesiąkniętą potem i zapachem kwiatu, i objęty porannym chłodem wrócił do łóżka i objął Herodiadę. Nowa stolica – którą zamyślił zbudować, gdy tylko otrzymał władzę nad wydzieloną mu przez cesarza jedną czwartą królestwa swego ojca – wznoszona była już od kilku lat. Herod Antypa ściągnął rzymskich inżynierów, żeby Tyberia, nazwana tak na część Tyberiusza, przypominała miasta imperium. W piętnastym roku panowania cesarza Tyberiusza Johanan ben Zecharia, chodząc doliną Jordanu, zaczął przepowiadać chrzest i pokutę za grzechy. Herodowi Antypie powiedzieli o tym duchowni i lewici z Jerozolimy, którzy odwiedzili jego ziemię. Szukali Johanana, a spotkawszy go, pytali, czy nie jest prorokiem Eliaszem. Otóż – poza duszącym kwiatem, snem pełnym kogucich piór i niedawną wizytą w Rzymie – tetrarcha z podejrzliwością odnosił się również do pogłosek o Johananie ubranym we włosiennicę z wielbłądziej sierści. „Czy nie podburza ludu?”, zastanawiał się Herod Antypa.. A kiedy doszło do jego uszu, że ten pustelnik mówi, iż on, Herod Antypa, naruszył Prawo, wziąwszy za żonę Herodiadę, już całkiem stracił humor. Coś podpowiadało mu, że wszystkie nieszczęścia, które na niego naraz spadły, mogą pozbawić go władzy. W każdym razie poparcie ludu dla Heroda Antypy stopniowo malało. Najbardziej niebezpieczny był głos tego Johanana ben Zecharii. W ciągu dnia senność opanowała tetrarchę. Wymawiając się złym samopoczuciem, odmówił spotkania Prudencjuszowi Kletusowi. Rzymski wódz chciał powiedzieć Herodowi Antypie o oddziale, który wysłał, by wyznaczyć nową drogę, i poinformować go, że Rzymianie włączają do robót mieszkańców miasteczek i wsi – razem z niewolnikami. Usłyszawszy, że tetrarcha niedomaga, wrócił do siebie w towarzystwie jeźdźców. Dopiero pod wieczór, kiedy chłód przyszedł od morza, Herod poczuł głód i kazał przygotować wieczerzę. Służba zaczęła przynosić z kuchni potrawy i stawiać je na stole. W tej chwili wartownik doniósł, że zjawił się tłumacz snów. Herod wyszedł z wielkiej sali, w której jedli, i przemierzywszy długi korytarz, wyszedł na taras, z którego otwierał się widok na cyprysy. Po chwili pojawił się zaproszony gość. Na tarasie stały zawczasu przygotowane dwa krzesła. Jedno z wysokim oparciem rzeźbionym w kiście winogron, drugie bez oparcia, znacznie mniejsze. Kiedy Herod Antypa siadał, któryś ze służących natychmiast przynosił mu podnóżek Usłyszawszy szuranie sandałów na białym kamieniu, którym wyłożone były podłogi pałacu, Herod Antypa spoczął na królewskim krześle. Rozmawiali pewien czas, aż z ust gościa padło zdanie, które ugodziło władcę – o jego bezprawnym małżeństwie z żoną brata. Herod Antypa, opowiedziawszy o swoich snach, usłyszał w odpowiedzi: „Dwie rzeczy cię niepokoją: królewski tytuł, którego nigdy nie dostaniesz, i to, że złamałeś Prawo z kobietą, której nie powinieneś brać za żonę. Wszystko, co robisz, skończy się utratą władzy i śmiercią”. „Wszystko tym się kończy”, odpowiedział tetrarcha. „Na twojej ziemi pojawi się pewien człowiek, który będzie zapowiadał królestwo boże. Nic nie jest winien, ale każesz go zgładzić”. „Dlaczego?”, zapytał Herod Antypa. „Jeśli jest niewinny, to za co miałbym go skazać?”. Tłumacz snów popatrzył w bok i opuściwszy wzrok, powiedział: „Ktoś cię o to poprosi. I nie będziesz umiał odmówić”. Tetrarcha pierwszy raz podczas tej rozmowy przesunął spojrzeniem po sandałach gościa. Nie bez powodu – kiedy wpatrywał się w przedwieczorną dal, czekając na tłumacza snów – człapanie sandałów po kamiennej posadzce za jego plecami wzbudziło w nim niepocieszające przeczucia. Odprawiwszy jasnowidza, Herod Antypa wrócił do sali, w której najbliżsi, zjadłszy kolację, rozmawiali o jutrzejszym wyjeździe nad Morze Tyberyjskie. Herodiada spostrzegła, że mąż wrócił przygnębiony. Podeszła do niego i przesunąwszy jedwabistą ręką po głowie Heroda, zapytała: „Złe wiadomości, drogi?”. „Wszystko w porządku”, odpowiedział. „Wiesz, że nie cierpię zapachu tego kwiatu”. Popiwszy winem skromną kolację, poszli do sypialni. Tymczasem Heroda Antypę bardziej niepokoiły sprawy królewskiego tytułu niż przepowiednie jakiegoś Johanana ben Zecharii. Wszystko, co usłyszał od tłumacza snów, świadczyło o tym, że nie należało spodziewać się zamieszek w tetrarchii. Zresztą – prócz jego wojska w stolicy przebywa też rzymski garnizon. „O czym chciał rozmawiać Prudencjusz Kletis?”, zastanawia się, gładząc ciepłą łydkę żony. „Po burzy piaskowej trzeba było oczyścić zasypany wodociąg. A co teraz? Może jakieś wieści z Rzymu?”. Kiedy już wszystkie wydarzenia przetoczą się jak wody Jordanu, w Judei zmieni się kilku prokuratorów. Jednych odwołają ze służby, do Rzymu, innych przeniosą do Syrii. W 33. roku od narodzenia Jeszui przybędzie do Jerozolimy Poncjusz Piłat, pierwszym kapłanem będzie wtedy Kajfasz. Johanan ben Zecharia, któremu z rozkazu Heroda Antypy zetną głowę, co stanie się podczas uczty, zdąży wejść w ciepłe jordańskie wody i doczekać się Jeszui. Ten przyjdzie do tetrarchy Antypy, żeby – jak świadczą ewangeliści – posłyszeć głos Boga i poczuć Ducha oświecenia, który uniesie się nad nurtem i załopocze gołębimi skrzydłami. А kiedy Poncjusz Piłat nie znajdzie ani w czynach, ani w słowach Jeszui żadnej winy – przy której upierać się będą pierwsi kapłani Kajfasz z Annaszem i Sanhedryn – dowiedziawszy się, że Herod Antypa przebywa w Jerozolimie, odeśle Jeszuę, żeby galilejski władca wyznaczył mu karę. Pod strażą powiedli Jeszuę do budynku, w którym zatrzymał się tetrarcha. Grupka żołnierzy prowadziła Żyda, omijając kupców, którzy rozkładali kramy. Prawie nikt nie zwracał uwagi na tego, którego aresztowano zeszłej nocy w Getsemańskim Ogrodzie, kilkaset metrów od miejskich murów. Miasto i tego dnia, po nocnych zdarzeniach, obudziło się od piania kogutów i otworzyło stragany. Jeszua niczym nie różnił się od kupca korzennego czy jego sąsiada handlującego rybami, których mijał w krętych uliczkach. Niczym nie różnił się od aresztowanych, których prawie codziennie dokądś prowadzono ulicami: jednych do więzień, innych na miejsce kaźni. W którymś z zaułków żołnierze zatrzymali się, przepuszczając osła, na którym wieziono dywany. Osioł nie mógł wcisnąć się między rzędy straganów, dywany zaś, zaczepiwszy o róg budynku, zsunęły się, blokując ulicę. Kiedy właściciel zwierzęcia, i oczywiście również właściciel kramu, znosili towar do sklepu, żołnierze z aresztowanym czekali. Herod zatrzymał się w budynku. Na podwórku ciurkała fontanna. Łukasz będzie jedynym, który opisze to spotkanie w wersetach oznaczonych jako 23, 8–11. Trzej pozostali ewangeliści nie wspomną o nim słowem. Jednak spotkanie – i milczenie Jeszui – jest znaczące. Herod Antypa był synem Heroda Wielkiego, który w judejskim Betlejem kazał zabić wszystkich chłopców w wieku do dwóch lat. Jak wiadomo, Józef z Marią i niemowlęciem uciekli do Egiptu. Teraz, kiedy Poncjusz Piłat – starając się nie decydować o przyszłym losie aresztowanego – usłyszał, że oskarżony jest Galilejczykiem, wysłał go do tetrarchy. Nie wiadomo, jak wszystko by się potoczyło, gdyby Jeszua spróbował odpowiedzieć bodaj na jedno pytanie Heroda, ale… Oto setnik, porozmawiawszy przy bramie z ochroną galilejskiego władcy, wszedł na dziedziniec. Jeszua zauważył synogarlicę, która na skraju kamiennego obramienia fontanny piła wodę. Trudno jej było ustać na gładkim kamieniu. Ptak cały czas wzlatywał, a wtedy, zatrzymawszy się na chwilę, chwytał w dziób kilka kropel. Jeszua uśmiechnął się. Niespodziewanie na dziedzińcu zjawił się Herod Antypa. Setnik przekazał mu życzenie Poncjusza Piłata. Jeszua stał obok fontanny i patrzył na gołębicę. Od wczoraj zdawało mu się, że nie obchodzi go, co się z nim dzieje. Herod nie byłby władcą Galilei, gdyby nie słyszał o Jeszui. Naturalnie, informowano Heroda o podróżach Jeszui po Galilei, Samarii i Judei. Wiedział nawet, że stracony Johanan ben Zecharia przed śmiercią zdołał spotkać się z Jeszuą i obydwaj wstąpili w wody Jordanu. Naoczni świadkowie mówili, że nurt się zatrzymał i że światło z nieba spadło na Jeszuę, wybieliwszy go aż do przezroczystości. Mówili też, że słyszeli jakiś głos i gołębica gruchała nad zastygłym nurtem rzeki. Czy nie ta, która moczy teraz dzióbek w wodzie? Heroda rozpierała ciekawość i bardzo czekał na rozmowę z Jeszuą. Wysłuchawszy rzymskiego setnika, Herod Antypa pojął jednak, że Poncjusz Piłat wcale nie chciał się wikłać się w tę sprawę, na co naciskali pierwszy kapłan i Sanhedryn. „Czemu Piłat przysłał aresztowanego do mnie?”, zastanawiał się, patrząc na Jeszuę. Rano, kiedy żołnierze wyprowadzili go z więzienia, krążyła nad nimi gołębica i pofrunęła w kierunku domu, w którym zatrzymał się Herod. Żołnierze, odświeżyli się wodą z fontanny, czym spłoszyli gołębicę. Zostawili Jeszuę i odeszli w cień rzucany przez zielone drzewa. Upał zaczął doskwierać. Za plecami Heroda Antypy stał służący i trzymał nad głową władcy parasol obciągnięty jedwabną tkaniną. Kiedy zrywał się lekki wiatr, tkanina trzepotała jak żagiel. Jeszua stał naprzeciwko i tylko za sprawą gołębicy, która krążyła nad nim, padały na jego głowę ciemne smużki cienia jej skrzydeł. „Wiele słyszałem o tobie, Jeszuo”, zaczął Herod Antypa i spojrzał na niego z ukosa. Jeszua rozchylił spierzchnięte usta tylko po to, żeby je zwilżyć śliną, po czym znowu je zamknął. Herod czekał na odpowiedź, ale ciszę przerywał tylko szelest krzewów wysadzonych wzdłuż wysokiego muru. „Wiem, że twoje słowa leczą chorych i karmią chlebem. Mówiono mi o cudach, które czynisz. Kim jesteś? Prorokiem? Lekarzem? Jasnowidzem?”. Od czasu aresztowania Jeszua nic nie pił i męczyło go pragnienie. Czy więzienni strażnicy z premedytacją nie przynosili mu wody, czy po prostu zapomnieli – pragnienie narastało. Zrobił krok do przodu. I chociaż straż Heroda natychmiast ruszyła, tetrarcha powstrzymał ją ruchem ręki. Zrozumiał, czego chce aresztowany. Jeszua podszedł do fontanny i zaczerpnąwszy w dłonie zielonej wody, siorbał, zaspokajając pragnienie. Żołnierze Poncjusza Piłata, zobaczywszy, że Jeszua zbliża się do Heroda, wyszli z dziurawego cienia i podeszli do fontanny. Na początku odległość między Jeszuą i Herodem Antypą wynosiła parę metrów, ale teraz Jeszua podszedł zupełnie blisko. W podwórku, otoczonym ścianami przyległych domów, słychać było pluskanie wody w fontannie. Było słychać też każde słowo Heroda Antypy, postukiwanie broni, brzęk łańcuchów, oddechy Rzymian i straży władcy Galilei. Jeszua nie odpowiadał na żadne z pytań Heroda. Patrzył mu w oczy, ale tak, jakby był nieobecny, jakby to nie jego przyprowadzono na rozmowę. „Pytam cię”, w głosie Heroda zabrzmiało niezadowolenie. Któż śmiałby go tak lekceważyć? „Pytam ciebie: kim jesteś?”. Jeden ze strażników Heroda podszedł do Jeszui i uderzył aresztowanego rękojeścią miecza w żebro. Jeszua poczuł ból. Na chwilę odebrało mu oddech. Mimo to nie wypowiedział słowa, nikt nie usłyszał nawet westchnienia. Jednak Herod nie chciał odprawiać oskarżonego. „Dlaczego milczy?”, zastanawiał się, przyglądając się Jeszui. Inny na jego miejscu, wykorzystując okazję spotkania z nim, galilejskim władcą, próbowałby wyprosić jakieś złagodzenie kary. Wedle prawa rzymskiego cesarza żaden z judejskich sędziów nie może skazać nikogo na karę śmierci. Dlatego gdyby ten padł na kolana i poprosił o łaskę, Herod Antypa mógłby wysłać posłańca do Poncjusza Piłata i powiedzieć, że poddany jest niewinny. Prokurator Judei nie sprzeciwiłby się takiemu rozwiązaniu. Nazajutrz Jeszua zamieniłby zimną pieczarę więzienia na jakiś zajazd lub czyjś dom – bo mówią, że jest biedny – i dalej przemierzałby te ziemie, głosił swoje przypowieści. Co on tam mówi i jakie cuda czyni, Rzymian w ogóle nie obchodzi. Najważniejsze, żeby jego słowa nie podburzały ludu. A jeśli podążyliby za nim galilejscy rybacy, którzy opuściliby swoje wioski, łodzie i sieci, zostawiliby swoje rodziny i zwykłe życie, Heroda Antypy wcale by to nie dziwiło. Czy ta ziemia, od czasów starożytnych, nie jest pełna proroków, wróżbitów i poszukiwaczy przygód? Czy Mojżesz nie rozmawiał tu z B-giem? Czy ta kraina nie jest areną wielkich wydarzeń? Ale czy ten Jeszua – który mówi, że jest Synem Bożym i stanowi jedno ze swoim Ojcem – w ogóle wygląda na proroka? Jeśli spojrzysz na jego ubranie, zdawać się będzie, że to kolejny szarlatan. Ale mówi jak prorok. Herod Antypa przypomniał sobie dawne zdarzenie, związane z jego ojcem, Herodem Wielkim, władcą Judei, kiedy trzech szlachetnych podróżników ze Wschodu podzieliło się z nim wieścią o narodzinach króla Judejskiego. Było to trzydzieści lat temu. I chociaż Herod Antypa miał tylko kilka lat więcej niż Jeszua, i nie mógł pamiętać ówczesnych wydarzeń, wśród Herodiad w ich rodzinie opowiadało się o wybijaniu niemowląt płci męskiej poniżej drugiego roku życia we wszystkich miastach i miasteczkach. Odnotowali to wszyscy kronikarze tamtych czasów: rzymscy, greccy i arabscy. Żydzi również zapisali je na zwojach – niektóre z nich ukryli w pieczarach. Herod w jednej chwili zrozumiał, kogo przyprowadzono. Jeszua stał pokornie przed tetrarchą i zdawał się czytać w jego myślach. Władcę ogarnęło nagłe gorąco. Żyła drżała mu w skroni, jak pulsuje serce nowo narodzonego jagnięcia. Herod Antypa czuł niepokój. Z pewności siebie, którą miał na początku spotkania, pozostał okruszek, lecz i on był już strawiony w żołądku gołębia, by stać się nawozem. Jeszua zauważył, że Herod szuka wzrokiem wsparcia u żołnierzy, którzy odpoczywali w cieniu pod murem i nie zwracali uwagi na to, co dzieje się z zatrzymanym. Chociaż rozumieli, o co prosi ich władca, pragnęli, żeby jego rozmowa z oskarżonym zakończyła się jak najszybciej, nie chcieli stać pod południowym jerozolimskim słońcem. Służący przyniósł Herodowi kiść winogron na srebrnej tacy. Herod zjadał pół grona przed obiadem, żeby poprawić trawienie. Postawiono przed nim niski stolik, do którego łatwo było sięgnąć ręką. Tetrarcha siedział na krześle. Od czasu do czasu pochylał się nad stolikiem i wkładał do ust niemal przezroczysty owoc. Odkąd Herod Antypa postawił miasto nad brzegiem Jeziora Tyberiadzkiego, niszcząc podczas budowy starożytne groby, stało się ono dla Żydów nieczyste. Wszystkie budynki w mieście zbudowano w stylu rzymskim, a zamieszkiwali je głównie Rzymianie i Grecy. Jeszua bywał nad brzegiem jeziora, pływał z Szymonem i innymi rybakami na zachodni brzeg, ale do miasta nie wchodził. U Świętego Łukasza pojawi się wzmianka o tetrarsze z czasów, gdy ten usłyszał, że po straceniu Johanana ben Zecharii w Galilei znowu pojawił się prorok, który przepowiada, uzdrawia i naucza, i gdy pomyślał o zmartwychwstaniu straconego. A kiedy Jeszua uda się przez Samarię do Judei, a za nim dwunastu dziwaków, Herod pomyśli, że właśnie to uczyniło z niego w Galilei króla i proroka, który mówi, że jest Mesjaszem. Wówczas, wysłuchawszy relacji specjalnie wysłanego szpiega, który chodził za Jeszuą i jego uczniami od wsi do wsi, przyglądał się jego nauczaniom i był świadkiem cudów, Herod Antypa pomyślał, że Poncjusz Piłat, któremu dano prawo karania śmiercią, nie zmarnuje szansy, by pozbyć się buntownika Żydów. W każdym razie cała dalsza historia z Jeszuą rozegra się w Jerozolimie, przed Paschą. W przeddzień święta do miasta ruszyli z Palestyńskiej Cezarei Poncjusz Płat, a z Tyberiady – tetrarcha Galilei Herod Antypa. Na nocne poszukiwania Jeszui wysłano legion, a najwyżsi kapłani orzekli, że Galilejczyk złamał Prawo. Annasz, teść Kajfasza, który wtedy był wysokim kapłanem, przewidywał, że historia z Jeszuą może mu zaszkodzić, ponieważ akty buntu i przejawy niepokorności, które niejednokrotnie już się zdarzały, mogą rozgniewać prefekta. Winni, jak zawsze, będą oni – wysocy kapłani. Oto dlaczego, naradziwszy się w domu Annasza, najwyżsi kapłani uznali jednomyślnie, że Jeszua jest przestępcą, którego należy skazać na śmierć. A tu usłyszeli, że Jeszua jest już w mieście. Ktoś z jerozolimczyków i gości miasta, którzy zjeżdżali na Paschę do Świątyni, widział go na oślicy i powitał. Z wydarzeń następnego tygodnia, poczynając od tych w Ogrodzie Oliwnym i na Golgocie, zrodzi się spotkanie Heroda Antypy z Jeszuą, przy którym właśnie jesteśmy. „Ciekawe – zastanawiał się Herod Antypa – co wymyślił prefekt?”. W tym przypadku tetrarcha mógł podjąć dwie decyzje: powiedzieć Poncjuszowi Piłatowi, że poddany jest niewinny i odesłać Jeszuę na cztery wiatry, albo – unikając jakiejkolwiek odpowiedzialności – odprawić oddział z aresztowanym z powrotem do Piłata. Stosunki między Judeą a Galileą nie były najlepsze. Poncjusz Piłat nigdy nie zaprosił Heroda Antypy do Cezarei, ten zaś Poncjusza do Tyberii. „Być może – pomyślał tetrarcha – prefekt, wysyłając tego Jeszuę, pokazuje mi, że chciałby poprawić stosunki”. Oczywiście Antypa nie wiedział jeszcze, że przed aresztowaniem Jeszui Sanhedryn, arcykapłan Kajfasz i jego teść Annasz, naradziwszy się, znaleźli w mieście Judę Iskariotę, który spacerował pośród rzędów kupców, żebrząc o jałmużnę. Był jednym z dwunastu u Jeszui i zbierał pieniądze, za które potem jedli. Czy został przywieziony do Kajfasza, czy też rozmowa odbyła się tam, na jednej z ulic handlowych? To bez znaczenia. Skusiwszy się na łatwe pieniądze dane mu przez sługę, Judasz będzie musiał wskazać na Jeszuę, kiedy przyjdą go aresztować. A skoro planują to zrobić w nocy, aby nie wzbudzać ciekawości mieszkańców miasta, nie będzie jasne, czy aresztują Jeszuę, czy kogoś z jego świty. Ta pomyłka mogła kosztować Kajfasza wysokie kapłaństwo. Sługa Świątyni wiedział, że Poncjusz Piłat przybędzie z Cezarei przed Wielkanocą z armią, a Sanhedryn musi postawić Jeszuę przed sądem. Dlatego znaleźli Judasza…

Sofoniasz

Gdy Jeszua, syn cieśli Józefa głosi przypowieść, którą ewangelista Łukasz zapisze później z przekazów i umieści w piętnastym wersie (15, 11–32) historii życia i czynów Syna Bożego Jezusa Chrystusa, dwudziestoletni Sofoniasz zbliży się do nieznanego mu miasta. Osiedle przyrośnięte do podnóża niewielkiego pagórka znajduje się w miejscu, gdzie kończyły się grzbiety gór, które z daleka – zwłaszcza o zmierzchu – przypominały nieruchome karawany wielbłądów. Tu, gdzie zagnieździło się miasteczko, od wschodniej strony, odkrywały się niziny pól z łąkami i wkraczały w rzekę Jordan. Za rzeką rozpościerały się również niziny i pomarańczowe sadki, na przemian z oliwnymi i palmowymi gajami. Żyły tutaj pokolenia Manasa i Gada, a Jordan rozdzielał ziemie zamieszkiwane niegdyś przez ich przodków. Sofoniasz należał do pokolenia Gadowego. Na Sofoniasza, którego ojciec wyprawił wraz z kilkoma sługami z kupiecką misją do Cezarei, napadli zbójcy. Ograbili karawanę, zabili sługi, a Sofoniasza, uderzywszy kamieniem w głowę, uznali za martwego. Rannego znaleźli miejscowi pasterze. Odzyskawszy świadomość dwa tygodnie po napadzie i grabieży, Sofoniasz ruszył do domu. Miał nadzieję przedostać się na lewy brzeg rzeki, ale po całodziennym marszu opadł z sił. Skończyły mu się zapasy wody, a na domiar tych nieszczęść zwichnął lewą stopę, nieostrożnie stanąwszy na kamień na ścieżce, którą pełzła żmija. Stopa mu zsiniała i spuchła. Do miasteczka, ciągnąc za sobą kaleką lewą nogę, Sofoniasz doczłapał pod wieczór. Zmierzch deptał mu po piętach, lecz kiedy w oddali zamigotały światła, na sercu zrobiło mu się lżej. Jednak co dla oczu bliskie, to dla nóg dalekie. Za ziemiami Manasowych potomków starszego syna praojca Jakuba i Racheli, Józefa – tam, za rzeką – stał dom ojca Sofoniasza. Tu i tam dojrzewały pszeniczne i jęczmienne pola, zieleniły się zadbane pomarańczowe sadki, bujały jeszcze niewypalone pastwiska i trafiały się wzdłuż szlaków zarośla kłujących krzewów. Wszedłszy do miasteczka od zachodniej strony – gdzie po brązowej wstążce szlaku, który biegł wzdłuż góry, zawsze posuwały się karawany i podróżni – Sofoniasz zatrzymał się przed domem Matatiahu. Młody człowiek wędrował z ziemi syryjskiej, przemierzył Galileę i Samarię, dostał się do Judei, lecz nie doszedł do Jerozolimy, tylko skręcił na wschód, by przekroczyć w którymś miejscu rzekę. W przedwieczornym zmroku, odprowadzany przez psy i dzieci, Sofoniasz stanie wreszcie przed domem Matatiahu. Chciał prosić o nocleg nie dlatego, że coś w tym domu do niego przemawiało, a dlatego, że nie miał sił iść dalej. W miasteczku, które trafiło mu się na szlaku, nigdy wcześniej nie był. Domy stawiano tutaj z grubo ciosanego żółtego kamienia. Z wąskich okienek domów błyskało światło. Mieszkańcy bali się ciemności i nawet kładąc się do snu, zapalali lampy.

Uliczki, w które związywały się budynki, jakby poprzyrastane jeden do drugiego, po obu bokach odgrodzone były niewysokimi murkami. Ułożone z drobnego kamienia, murki te chroniły domy i drzewa oliwne przed zwierzętami, które codziennie – rano i wieczorem – przeganiali pasterze. Te prymitywne umocnienia mogłyby też powstrzymywać konnicę berberyjskich koczowników, którzy czasami napadali na miasteczko. Matatiahu szykował się, by wejść na płaski dach domu. O tej porze układał się do snu. Dni były upalne, dlatego większość mieszkańców spała na dachach pod gołym niebem. Gospodarza, którzy przystawił do ściany drabinę, zatrzymał nieznajomy głos. Nie wypuszczając drabiny z rąk, obejrzał, się i zobaczył obcego. Nie zdziwił się ani nie ucieszył. Nieznajomy odezwał się najpierw po aramejsku, zaciął się i powtórzył po hebrajsku. Matatiahu znał oba języki, ale odpowiedział po hebrajsku. Gdyby nie zmrok, który zdążył wytoczyć się zza góry, syn Manasowego plemienia zobaczyłby na obcym wełnianą narzutkę podwiązaną sznurkiem uplecionym z gałązek palmy. Na sandałach – popękane od słońca rzemienie, nagie łydki pokąsane przez owady i pokaleczone szpicami krzewów. Sofoniasz opierał się na grubym cedrowym kiju, którym mógłby się obronić przed drapieżnymi zwierzętami i pustynnymi żmijami. Dzień wcześniej Matatiahu miał sen. Nic nie powiedział swoim żonom, bo nie wiedział, jak wytłumaczyć to, co zobaczył. Właśnie dlatego nie zdziwił się ani nie ucieszył, również dlatego, że śmiertelnie bał się zarazy, którą przynosili z sobą podróżni. Różni ludzie przechodzili przez ich ziemie: prorocy, grabieżcy, złodzieje i zarażeni, a z pustyni mogli wyskoczyć koczownicy. Czy wszystkich zapytasz, skąd i kim są? Trzeba było wierzyć przybyszom na słowo. Matiatiahu zaprosił Sofoniasza do domu, w którym krzątały się dwie kobiety: Hana i Lea. Najpierw Sofoniasz pomyślał, że starsza to matka młodszej, ale się pomylił – obie były żonami Matatiahu. Bezpłodna Hana nie dała zaznać Matatіahu radości ojcostwa, dlatego po piętnastu latach wspólnego życia Matatiahu odważył się sprowadzić do domu młodą żonę. O tym Matatiahu opowie Sofoniaszowi potem. Opowie też o swoich dwóch niewolnikach, Symeonie i Ze’ewie. Symeon trafił do Matiatiahu już w dojrzałym wieku, a po siedmiu latach niewoli zapragnął tu zostać, bo nie miał ani dokąd, ani do kogo iść. Stary doglądał oliwek i pomarańczowych sadków. A kiedy tylko jego pan wzbogacił się o nowy kawałek ziemi, to zajął się również posadzonymi tam palmami olejowymi. Młody Ze’ew natomiast pasł owce i kozy i tylko czekał, aż skończy się siedmioletni okres jego niewoli. Ledwie przyzwyczaiwszy się do rozproszonego mroku – bo młoda żona gospodarza zaświeciła, nalawszy do lampy baraniego łoju – Sofoniasz obejrzał dom. Na pierwszy rzut oka raczej nie był bogaty, choć bieda też nie piszczała po kątach. Po kolacji Matatiahu powiedział, że dla Sofoniasza znajdzie się miejsce na dachu, a on będzie nocował w domu z żonami. Zobaczywszy, że gość utyka, Lea zapytała, co mu jest. W odpowiedzi usłyszała, że Sofoniasz zwichnął nogę. I Matatiahu kiwnął głową, kiedy Lea wyjęła ze schowka oliwę. Nie miał ochoty polewać głowy przybysza resztkami pachnącej substancji ani nacierać jego poranionej nogi, ale myśl o tym, że może to jednak anioł, oczyściła jego serce ze skąpstwa. Oliwne drzewa właśnie przekwitły, a nowego urodzaju, jaki zbierze Symeon, doczekają się dopiero w Tewecie. „Trzeba będzie kupić na targu”, pomyślał Matatiahu i wylał resztki płynu, czym ostatecznie ukrył przykry zapach – na parterze chowano samice z nowo narodzonym potomstwem i w domu cuchnęło kozami i owcami. Choć Ze’ew co rano wybierał nieczystości spod zwierząt, do wieczora smród wyjadał świeże powietrze.

Kiedy Matatiahu z Leą podzielili się z Sofoniaszem resztkami oliwy, Hana zabrała się do rozścielenia na podłodze kilimu. Przybycie gościa zmieniało zwyczajny układ dnia. Uwaga, jaką otoczyli Sofoniasza, świadczyła o tym, że gospodarze są ludźmi pobożnymi. Cała rodzina ułożyła się po lewej stronie kilimu, zawołali nawet niewolników, ale Symeona, który spał pod drzewem granatu, nie udało się zbudzić. Spożywali wieczerzę razem i Sofoniasz, posiliwszy się chlebem, serem, oliwkami i suszonymi figami, poczuł przypływ sił. W jego oczach rozbłysnęło światło. Zebrawszy z podłogi kilim z naczyniami, Hana zniknęła w ciemności bocznego pokoiku. Lea została tam, gdzie przyjmowali Sofoniasza, Matatiahu z gościem wyszli na dwór. Gospodarz podsadził gościa na pierwszy szczebel drabiny, bo dopiero zaczynał budować schody prowadzące na dach, i Sofoniasz, przezwyciężając ból, stanął na domu. Mrok oblepił miasteczko. Namacał grubą wełnianą narzutkę, którą zawczasu przygotował Matatiahu.

 Gruba i zbita peleryna z wielbłądziej wełny śmierdziała. Położywszy się na wznak, Sofoniasz próbował wyprostować skręconą nogę, ale przeszywający ból znowu go ukłuł, niczym spacer przez cierniste zarośla. Z bólu zagryzł wargę do krwi. Na podwórzu parskały konie, beczały owce. W pobliżu dwóch małych koszar drzemały psy Matatiahu, pilnując płytkiego snu owiec i kóz. Sofoniasz zamknął oczy. Słyszał, jak Matatiahu sika przed pójściem spać i wraca do domu.

Wewnątrz było duszno. Odkąd u Hany zaczęły się nieczyste dni, Matatiahu spał z Leą, która niedawno zaszła w ciążę. Kilka lat temu Hana powiedziała Matatiahu, że najpewniej wkrótce pozbędzie się nieczystych dni. Jeśli zatem Lea jest teraz w ciąży – domyślali się niewolnicy – to jest to nagroda od Wszechmocnego dla Matiatahu za modlitwy i cierpliwość. Mimo wszystko ich dom, mówiła wtedy Hana, jest zamożny: zagrody napełniają się przychówkiem, drzewa oliwne i pomarańczowe krzewy owocują. Trzeba modlić się i prosić Boga, żeby Lea szczęśliwie urodziła. Matatiahu łowił w słowach starszej żony cień goryczy. Oboje cierpliwie czekali przez dwadzieścia lat małżeńskiego życia na dzieci, ale anioł nie przychodził z dobrą nowiną. Niemal w każdym obcym, który wstępował do ich domu, chcieli widzieć posłańca z radosną wieścią. Obcy jednak zażywał gościny, dziękował i ich opuszczał. Tak ciągnęło się przez dwie dekady, zanim Matatiahu, rozumiejąc, że nie tylko Hana się starzeje, ale i on, znalazł Leę, zapłacił jej rodzicom i przyprowadził ją do domu. Szesnastoletnia Lea ze strachem wejdzie w domostwo swego męża. Na progu będzie stała Hana, w podwórzu będzie krzątał się Symeon. Ze’ew dowie się o nowym małżeństwie swego pana, kiedy przyprowadzi trzody. Już pierwszej nocy Hana wyniesie się z małżeńskiego łoża do bocznego pokoiku. Odtąd Matatiahu rzadko będzie odwiedzał Hanę; we wszystkie inne noce będzie oddawał się miłości z Leą. Nie minie miesiąc, jak Lea poczuje mdłości, o czym powie Hanie, a ta poinformuje Matatiahu. Uradowany przyszłym ojcostwem, odmłodniały Matatiahu pojedzie z Leą na rynek do sąsiedniego miasta. Przywiozą stamtąd na dwóch osłach ubrania i ozdoby. Wtedy pierwszy raz, wykładając z juków kupione rzeczy, Hana poczuje zazdrość i pożałuje, że nakłaniała męża do drugiego małżeństwa. Ale co się stało, to się stało. Od tej chwili, kiedy jej serce zaczęła trawić zazdrość i zrodziła się nienawiść do Lei, Hana znienawidziła też przyszłe dziecko. Natomiast dla Matatiahu nastały szczęśliwe dni: zrzucił z ramion jakieś dziesięć lat, podstrzygł brodę i pilniej zaczął dbać o gospodarstwo. Tego roku w jego koszarach przybyło owiec i kóz, obrodziły oliwki, winogrona i granaty, nawet stara oślica oźrebiła się brązowym oślątkiem. A jak udała się pszenica i jęczmień! Dusza Matatiahu radowała się, wdzięczność do B-ga za zesłane dary przepełniała ją jak kielich wypełniony po brzegi winem. Hana w te nieczęste chwile, kiedy Matatiahu dzielił z nią łoże, starała się odzyskać uwagę męża, opowiadając najgorsze rzeczy o Lei, ale przekonawszy się, że ciąża odebrała Matiatiahu rozum, spróbowała pogodzić się ze wszystkim. Gładząc szorstką dłonią twardy brzuch Lei, Matatiahu czuł, jak w środku coś nieznanego dawało o sobie znać. Latem Symeon i Ze’ew spali na dworze. Na zimę przenosili się do domu, zajmując dwie nisze obok domowego ptactwa. Sofoniasza obudziły koguty i kozy. „Więc co tam słychać w świecie?”, spytał Sofoniasza Matatiahu, a dzieci sąsiadów z ciekawością im się przyglądały . „Omijałem wielkie miasta, więc nie mogę nic powiedzieć”. Za tą osadą zaczynała się kamienista pustynia. Tu zaś pojawiały się skrawki ziemi, która rodziła trawę i ciernie. Przybysze zatrzymywali się nie dłużej niż na jedną noc, w skrajnym przypadku na dwie, i odchodzili. Wygodne położenie osady dawało pasterzom – bo większość miejscowych wypasała kozy – możliwość dowiedzienia się czegoś o wojnach lub epidemiach. Podróżni chętnie dzielili się wieściami, bo i pasterze chętnie dzielili się z gośćmi chlebem i mlekiem.

Następnego ranka miasteczko obiegła wiadomość, że w domu Matatiahu mieszka obcy. Roznieśli tę wieść chłopcy, którzy poprzedniego dnia towarzyszyli przybyszowi, kpiąc z jego odzieży i utykania. Kaleka noga nieznajomego wzbudziła szereg domysłów, o które relacjonowano tego samego wieczoru przed snem w domach miasteczka. W jednych można było usłyszeć, że to żołnierz i że przeżył bitwę, o której tu nie słyszano. W innych sądzono, że to rozbójnik, który postanowił znaleźć schronienie. „Nie jest prorokiem, bo gdyby nim był, to pokuśtykałby na północ w kierunku Pustyni Judzkiej”, uważali trzeci.



Wasyl Machno (ur. 1964 roku w Czortkowie) – poeta, eseista, prozaik, dramatopisarz, tłumacz współczesnej poezji polskiej, amerykańskiej i serbskiej. Do 2000 roku mieszkał w Tarnopolu i pracował na tamtejszym uniwersytecie, gdzie wcześniej zrobił doktorat. Od 2000 roku mieszka w Nowym Jorku, gdzie pracuje w Towarzystwie Naukowym im. Tarasa Szewczenki. Wydał czternaście tomów wierszy i trzy wybory poetów polskich: Zbigniewa Herberta, Janusza Szubera i Anny Frajlich. Jest autorem zbioru opowiadań Дім у Бейтінґ Голлов (2015, wyd. pol. jako Listy i powietrze), powieści Вічний календар (2019, Kalendarz wieczności), która zdobyła nagrodę Encounter. Machno jest też laureatem m.in. Nagrody im. Budnego (1994) i „Kuriera Krywbasu” (2007, 2008). W Polsce ukazały się wybory jego wierszy: Wędrowcy (2003), 34 wiersze o Nowym Jorku i nie tylko (2005), Nitka (2009), sylwiczna książka Dubno, koło Leżajska (2012) i wybór esejów Express „Venezia” (2016). U tetrarchy i Sofoniasz to fragmenty powieści pod roboczym tytułem Kodeks wody i gliny, nad którą Machno obecnie pracuje.

Bohdan Zadura (ur. 1945 w Puławach) – poeta, prozaik, tłumacz i krytyk literacki. Po studiach filozoficznych na Uniwersytecie Warszawskim (1969) pracował w muzeum w Kazimierzu Dolnym, był kierownikiem literackim Lubelskiego Teatru Wizji i Ruchu, członkiem zespołów redakcyjnych kwartalnika „Akcent” i miesięcznika „Twórczość” (w latach 2004–2020 redaktor naczelny tej drugiej).W ostatnich latach wydał tomy poetyckie Już otwarte (2016), Po szkodzie (2018), Puste trybuny (2021). W jego tłumaczeniu ukazały się m.in. książki poetyckie Hałyny Kruk, Wasyla Łozynskiego, Wasyla Słapczuka, Julii Cimafiejewej, Siarhieja Pryłuckiego, Pétera Kántora, Uładzimira Arłowa, Andrija Lubki, powieści Tango śmierci i Lutecja Jurija Wynnyczuka, Sonia Kateryny Babkiny, Kalendarz wieczności Wasyla Machny, tomy opowiadań Ołeha Sencowa  Żywoty i Marketer. W 2018 otrzymał nagrodę Silesiusa za całokształt twórczości poetyckiej, w 2019 – nagrodę artystyczną miasta Lublin. Przekład tomu wierszy Serhija Żadana Antena przyniósł nu Nagrodę „Literatury na Świecie” za najlepszy poetycki przekład roku, a książka Kataryny Babkiny Nikt tak nie tańczył jak mój dziadek (2021) otrzymała Nagrodę Angelus. Pod koniec 2021 ukazały się w jego tłumaczeniu Półsenne kartki z Diamentowego Cesarstwa i Królestwa Ziemi Północnej Epopeja Wołodymyra Jaworskiego.