OMIOT

Raźny róg przemieszczeń między spłowiałymi drogami,
Ochlapanymi potokami samochodów znikąd nadjeżdżającymi
Jak meta, a trupimi grupami podnieconych turystów, na miesiąc 
Przed pierwszą rocznicą ostatniego skostnienia wydechu, kiedy
Jest się naderwanym cieniem blaszanej płyty, gdyż pasma przesyłu
Drgań nie przenoszą ich w żaden kadr, nie uwyraźniając przeto największego 
Nawet pomniejszenia w lupie zatrzymania przy cętce rynku, gdzie 
Po dwudziestu latach znów jest się schodzącym z największego
Wzniesienia w rulonie panoramy. Lewobrzeżna powódź. Prawoskrętna

Susza. Odmoczone wahadło naściennego zacieku. Przesolone sny potnymi
Przejściami z dołu w inny dół. Zwoje niekończących się skróceń prowadzą w 
Kwadrat skoszonego łęgu, pod zamarły przy krawężniku żeliwny płot i przelotową 
Bruzdę regulującą miejski ruch, w którym jesteś pustą roszadą,
Odwzorowanym pogłębieniem najbliższego koryta, w zawijasie wiatru
Wydłużającym okalający skarpę mur. Wąwozy sknoconej przeszłości były
Tymi odłogami, po których przechodziło się lunatycznym krokiem, będąc 
Koso obserwowanym przez zamazane postaci, niby skądeś znajome, bliskie,
A jednak, wykrzywione grymasami, obce jak szczudła na dachu, i 
Zawsze tym ruchom towarzyszył zbyt wiotki, mało pewny azymut dalszej
Celowości, odjęty wiatyk wiary w znalezienie cząstkowego choćby sensu w 
Tym twardo wyczuwanym rozbracie. Ogołocone ze sprzętów podupadłe
Miejsca. Plamy każdego dnia takie same niczym ileś naście lat temu –

Jak najszybszy powrót do zanurzenia w kompoście swojego skupienia na
Niemym śledzeniu żywszych oznak. Głuchy odwrót. Przekopane fałdy
Swoich zgliszcz, stałych chybień, drgawek radości momentalnie bronowanej
Przez zwrot przenoszący poza barierę minimalnej odległości. Sinusoidalny
Rozszczep. Jednoczesne przywieranie do sufitu i podłogi. Samo wytwarzana
Ułuda realnego zetknięcia się z chropawą fakturą bliskiego obcowania z
Wodna parą innej twarzy, kiedy wewnętrzne objawy wywlekały ścierpły
Strach, tłumiony kreskami ech zwoływanych skądkolwiek stanów, bo
Nie miało się już nijak innych w sobie nawarstwień, które gromko pchnęłyby

W bardziej lżejsze tryby przeżywania na wskroś, ostatecznego machnięcia na
To ręką, pochowania grabi czy kadzi. Ościsty spław, dwa akty zgonu, 
Blankiety i książeczki opłat. Coraz węższe, szczeliniaste przejścia w 
Krótkotrwały stan oddalenia w sobie wszelkich uncji gliniastego
Oddawania, wydatkowania błędnego niczym śmigło wystające ze stawu.
Uczepianie się paznokciami szyby. Zaduch pokoi to już ostatnia atmosferyczna
Smuga, której nie przekroczy żaden cienisty plan. Różnoraki wychył 
Nad dziurawionym od spodu dnem, sztorcującym przez większą kwadrę
Dnia. Kołpaki chrobotów jak dyniaste ciągi znikających w szlamie rur. Odbicie
Jako jedyne już utkwienie w tym sękatym chomącie, chromym migocie dali. 

MORENA DENNA

                                                                         Olgerdowi Dziechciarzowi

Przerywany nieustannie ciąg zdarzeń skleja się w jedną iglastą kulę,
Którą połyka się niczym skawalony rad, w przelotnym rozsiewie
Spiętrzonych zjaw, owej grzybni pięćdziesięciu lat, jakie nacinają
Ci powidoki swymi sterczącymi sztachetami, amortyzując to pełne 
Gąbczastego zaduchu osaczenie krótkimi seriami śmiechu szczerbatego
Jak łęg zbielałej krwi. Donikąd cię to nieustannie prowadzi, zawsze

Więc jesteś w tym samym wielosłupie punktu, zalewanego smołą z
Topiących się dachów, jazgotem miejskiego ruchu przenoszącego
W włóknisty opar kolejnej kryjówki, boś wygryziony jak rękaw 
Burzowego popołudnia, pod niebieską ścianą wiejskiego domu, kiedy
Siedzimy naprzeciw wklęsłej stodoły niknącego w busoli zwidu 
Horyzontu. Czy będziemy jeszcze amuletem kołyszącym się nad

Rozedrganą mapą szatkujących się wzajem linii życia, dłonią wciąganą
Przez krzyżujące się parciane pasy, nachalnie przenoszące powały 
Pór w wąskie doły nasyconej trupim odorem ziemi, i zaraz nią zasypanej
Moreny dennej twarzy, spierzchłej od stałego wypłukiwania łoju
Bólu z jej wyszarzałych bruzd. Wirujący płatek rdzy pod drewnianą ławą.
Cholewa snu podpiera w kącie zwapniony pion. Poziom chowu coraz

Silniej przyziemnie maskowany, skupia się już tylko na wielopostaciowej
Tresurze, by nikt nie mógł odkrywać w sobie zapadlisk następnych,
Pochwytnych chwil, jakie rozoruje zygzak piorunu gromadzącego
Wszystek jonów, którymi podtruwa cię ten słomiany kraj. Stebnuje
To tektoniczny ruch nowych pomysłów na uszczelnianie twego oddechu,
Lotnej piędzi węzła płytkiego wydechu. Każdy żyje już tylko w błonie

Rozpuszczonego cyjanku potasu. Żyły to jeno rzemienie ściągające
Popręg, abyś miał w mózgu swe stałe twarde klepisko, i na ulicy
Rozpoznawał diagramy prowadzące aż po wyjazd z miasta, które cię
Wykluło w swym ciernistym naparstku, by dalej mogła cię ponaglać
Dychawica skracanych ci minut, owych żaren cudzych źrenic,
Ścierających na rybną mączkę zatrzaśniętej klatki. Oto garbaty dysk,

Którego trajektoria kończy się tam, gdzie twój rozwarty pysk. Przechowaj
Się do końca sam, wystając poza ten sypki rant, aż po pierwsze objawy
Odkładanego  ustania, gdyż tylko czas robi swoje, nie dbając o żadne inne 
Podwoje, jakbyś nieustannie cerował drucianą siatkę rozpruwanego płotu,
W swej przechowalni drobiąc od ściany do pierwszego spławu, strzępiąc
Narzucany ci wykrój osiadłych już kierunków. Miewaj krach. Spal to licho. 

TĘTNO SPIĘĆ

Późno zachodzące słońce jest siną bilą w załomie mętnego skrawka, owej
Ziemi niczyjej tego rozeschniętego życia, w którym nie gromadzi się już
Żaden, zagęszczony ludźmi, plan na cokolwiek przyszłego, skasowanego
Od dawien układu kostnych wyobrażeń, gdyż zaniża się nieustannie poziom 
Możliwego manewru aż do opadu szali. Nadpalone węgło biegnącego w dół
Tchnienia, w kilkunastu ułamkach są tylko wyblakłe przezrocza, wysuszone nawisy
Młodych twarzy, postaci ledwo wystające znad czubków krzaków, ma się tylko
Taki rozpękły przybór pierwotnych dysz pod palcami, i w wyłomie wibrują
Anemicznie ruszające się ścięgna takichż to powidoków, unieważniając 
Jednoczesny pęk rozchylonych kierunków, które sprasowane są w żeliwną szynę,

Położoną w poprzek każdego kwadratowego koła. Rozdrobniony chód. Żylaki na ekranie
Usłyszanych poleceń. Wysięg w okorowanym pniu widłowego ujścia w oszalowany 
Rów, gotowy już na wchłonięcie mieszaniny ze śmiecia i szlamu, stałych
Budulców naszego krzepliwego stanu, jakby bez żadnej już rufy mógł się wyłaniać
Kozłujący nas ruch rosnącego przyspieszenia, coraz prędszego odchodzenia od
Ponownego startu w kasłającą suchym szczętem dal, niczym pieprzowy gaz w
Unieruchomionym oku. Odradza się miejski rumor, jakby każdy chciał na przekór 
Rozpruć niewidzialną tkankę dławiącego wylęgu, żarzącego zaszczepienia, klinującego
Deltę dalszego wychylenia. Odwózka cienia odbywa się wielopasmowo na tym
Porzuconym szrocie. Zgrzebły dach kolejnego wyboru nie mieści już pod sobą żadnych

Zbłąkań, i choć schronienia są przeludnione nikogo nie odróżnia od siebie skrzydlaty traf,
Format danego przypadku, niezróżnicowanego odstępowania od zamroczonego zamarcia,
Gdyż oddalenia są jedyną, realną miarą, skracaną centymetrem zejść z tej płachty
Grobli, która łączyła obustronnie każdego ze szkwałem lub dryfem, gliniastą flautą
Padołu, wkruszonego w tętno spięcia z szeregiem mar, mamroczących o kolejnych
Redukcjach i ograniczeniach, splatających powoje swoich chceń z bezpośrednich
Odebrań. Połamane podkładki z korka, znalezione na brzegu walizki stojącej w kącie,
Wkładam pod stale przymknięte drzwi do pokoju twojego odejścia, po którym i tak
Przechodzę codziennym truchtem, by wynieść z niego węzeł doczesnego trwania u boku
Zaniku, ściernie dopasowywanym do nieustopniowanego progu, jego dotkliwej

Taksonomii chodzenia po sznurze falistego pobywania, ażeby uderzenia poziomej
Pętli oznaczały potrzebę wydeptywania obwodu. Pieta skaz. Sztorcowa deska.
Łupany skoblem czas. Kabłąk rdzy żywy jak chwast mieli w sobie potas, przyspieszając
Moment przenosin w bruzdami zaoraną twarz, kaptuj więc każde ziarno z przypalonego dna
Garnka, siemię mroku wyścieli ci kolejną wnękę. Obłuskany ze szronu właz to jedyny już
Punkt odniesienia dla rozszerzającego się zakończenia, które będzie wiecznie trwać, niczym
Zaryty w przybrzeżnym mule strzaskany maszt, stąd więc nie przemieścisz się o 
Żaden oścień drogi pod żadnym pozorem, jednostronnie przyległy do szorstkiego relingu
Zwodzonych szczuć, wydawszy się na pastwę jednostajnego chodzenia we wnętrzu 
Tej przezroczystej kuli, by zawsze już być u swego początku, odtworzony od końca.         



Maciej Melecki (ur. 1969) – autor tomów wierszy: Te sprawy (1995), Niebezpiecznie blisko (1996), Zimni ogrodnicy (1999), Przypadki i odmiany (2001), Bermudzkie historie (2005), Zawsze wszędzie indziej wybór wierszy 1995–2005 (2008), Przester (2009), Szereg zerwań (2011), Pola toku (2013), Inwersje (2016), Prask (wybór wierszy w języku czeskim, 2017), Bezgrunt (2019), Trasa progu – wybór wierszy 1995-2020 (2020), Druzgi (2021) oraz tomów prozy: Gdzieniegdzie (2017), Nigdzie indziej (2021). Mieszka w Mikołowie. Prezentowane wiersze pochodzą z przygotowywanego tomu Przeciwujęcia.

Paulina Woźniczka (ur. 1996) – absolwentka Akademii Sztuk Pięknych w Katowicach na wydziale Projektowania Graficznego. Ilustratorka, fanka brudzenia się farbą przy sitodruku. Swoje ilustracje przenosi do życia w kolektywie @make.larmo. Inspiruje ją wszystko co dziwne i na pograniczu. Badaczka snów z powołania.