Korowody rozchwianych pałub, śniętych niczym utkwiony pod czaszką
Czas, tarasują dostęp do najmniejszych przerw w tym kanciastym obrocie, na
Który jest się ustawicznie skazanym, jako źródle trwania wobec dotkliwości
Niczego innego, wciąż samonapędzającego się chromego dynama, u końca
Jego wylotu. Wielogłazowe powały donikąd biegnących stron, pośród których
Jesteś wmanewrowany w nielinearny ciąg oddziaływań, kierunkują ci
Resztę przebycia, ciernistą trajektorię obumierania po kolejnym odpoczynku,
Kiedy ubycia stają się niegojąca wyrwą, emblematem opuszczenia cienia,
Patroszeniami każdego wygonu, gdzie w nikłych przerwach mogłeś rześko
Dostrzegać zupełnie odmienny rytm, niczym przyziemny lej, zawiązywany przez
Kolący napowietrznie prąd. Popiół owej manny w ciężkolitym pochówku chylącego
Się w niwecz dnia, przed zjechaniem na pobocze, kiedy niknący prawobrzeżny pas
Był do nas tak przypięty, że mogliśmy stanąć w szczerym oku rozłąki z wyblakłym
Zmierzchem. Stad nieustanne zawracanie, bezzwrotność nicująca najdrobniejszy
Spłacheć gwarnego dna, by prędszym mógł być bezwolny pęd lęku na zsiniałym
Poddaszu nieba, pasażem wchodząc w kolejny roztargniony róg wyjścia poza
Ten obręb środkowych zabudowań. Rwący przesył okulałych jazgotań, jątrzących
Pretensji, zadawanych win i tłumionych narzekań, pętli kolejny tydzień, w którym
Podziewać musimy się jeszcze bardziej niewidzialnie, w ciągłym przeoczaniu
Rzeszotem tłumu. Samosiewne klepiska. Otchłanność migotu. Naprężenia podeszwy
Po każdym błędnym kroku, w oczodole tylko ślepe ślady. Wsiąkający szlam to
Twardniejąca gaza, obwód pełen bezładnego wymijania okopconych wzniesień na
Rozdrożnych pochylniach oddalania się od co wyższych ognisk bieżącego życia
W samoułudzie. Klatka za klatką gromadzi inne kąty rozwarcia, zalęgłe
Swobodniejszym przetrawianiem swojego odcinka, w odmiennym nastawieniu do
Danych kwestii, niewydających się nikomu zgubnie żrącym jarem, inaczej niż tutaj,
Między ostami i suchymi grudami, kiedy jesteś wrzucony w bardziej stagnacyjny,
Niespieszny tłum, w swoim przestrojonym wytracaniu się na marginesach
Upośledzonej jawy, gdyż takie jest właśnie to niekończące się odstrzelenie, holowanie
W nieużytki, na których musisz coraz bardziej sztywno stać, w przykucnięciu chować
Się po każdym zniknięciu zera, albowiem malejące styczne skurczają ci puls. Oto
Przełamanie. Oto kolejne przeskalowanie. Sypka rtęć. Płynne wysuszanie. Dryfowania
Nie mające delty, przebite osią kończącego się tchnienia, drążą pozostałe kanały tego
Przemieszczenia się w okach sieci, jakby ówże układ nie był domkniętym szeregiem,
Choć każda czynność sprowadza się do parunastu ruchów, samoobronnych zwarć
Z chropawą kulistością dookolnych zatrzymań, decentracji szpiku w wietrznym pionie,
Dojmującym wyciu tkniętych zgrozą, na których się tylko niewymownie patrzy przez
Niskie luki swojego zagonienia, jakby nigdzie nie było tak blisko jak teraz, ułomnie
Odczuwane jako nieposkromiona, bezpiecznie daleka w swym przekazie dal. Kolczatka
Przejścia w jeszcze większy odmęt. Sprasowany w jedną deskę stóg drzazg. Nikniemy
W poprzek. Zwodzeni dniami spoza żrącej, tutejszej strefy, już wiemy o ich wyłupiastej
Niepowrotności, zostaną bowiem na zawsze w tamtejszym łożysku, po którym biegaliśmy
Jak po przezroczystej linie, prowadzącej w szamotaninę dołu, dostrzegani jedynie
Przez samoczynne krańce, nieoczekiwani niczym piołun w poszyciu grząskiego
Rozkładu. Widny kres przepala sczerniałe polano horyzontu. Mętny tego dziegieć.
Przetoka rosnąca, jak rozwidlający się niż w narożniku odkształcenia, skraca
Wszelkie położenie rdzenia, zawężając każdemu dany mu raz na zawsze spad.
Zawsze niedokonany, miazgą przeniknięty najmniejszy
Podkład w dźwigarze objuczonego pustką mroku, sfatygowany
Kontur przejawienia, kiedy niczego już nie wiesz, poza zniżeniem
Śluzy, kiedy do nikogo nie zawracasz. Pałąk wezbrań. Ubłocone
Wyłupienia. Hodowlany przemiał. Zenitalna przepadkowość.
Rozkiełzanie osi. Ostatni raz był przestępnym pręgierzem wirażu,
Urwaniem jazgotu wdrążanego pneumatyczną sieczną rzutów
Między zabejcowanymi pomorem wizgami, w przegłębieniu
Pionu rozszczepianego przez ślepy tunel dosiężnego powidoku
Nieżytu, kąta bezstopniowego odstępu, wyrzucanych w górę drągów,
Byśmy zrastali się z siniejącym klepiskiem nieprzezwyciężonego
Rozziewu. Odludzie rozmazane w plwocinie. Rdzawy odkop.
Zabłąkana w blaszanym narożniku spłonka krótkotrwałych zwarć.
Niewymienny spłacheć uwiądu. Rozsadnik targnięć na przybój gróz.
Śrut wieści najpierw w uchu, potem w żyle. Okrzepły marnostan.
Ziejące jeszcze zetlenie w miąższu luki przemrożonym odorem.
Garby skawalonych opiłków. Świat w ciasnym zwoju. Rozkłębiona
Szczeliniastość. Rozryty szpadlem przegub. Niełączliwość
Każdej sekwencji w uncji wyrodzeń niewyhamowanych ujść
Spławnego pyłu kasuje obłoczne rozdroża i widlasty tunel grzęźnie
W obustronnym przechyle. Jesteśmy podwieszeni do stropowych
Ożebrowań, okręcani bez cienia osi, mając tylko wibrujące rozspojenia.
Rwący przepust wybroczyn pokrywa samoczynne osadzenia,
Kit utraty kamieniejący od mogilnych nawiewów, w tym turbulentnym
Rozmyciu przepony progu, przez który przechodzi się po spiralnej
Poręczy, obok zarwanych schodów, bezpowrotnie. Zaplot ze szram
Przestrzelonych wyborów będzie jedynym już skrótem, osuwiskiem
Dla poszczerbionych tarcz, obierkiem przemokłego brezentu, klinem
Między krawędziami rozpadliny. Przeszywany parszywieniem
Każdego spłachcia, u kresu, w przygranicznym tężeniu rozstroju,
Przenośnym jak boja utkwieniu, kneblowany szklaną watą, na spodzie
Dookolnej stęchlizny rozkrzewiony zakalec rotowanego w przęsłach
Żył chłamu. Coraz bliższe kołowania mety. Widniejące linowe
Opuszczenie. Spopielana spadzistość, kanciaste dociążenia, przypływy
Przerzedzonych, oleistych plam, jako nasz nieusuwalny plankton
Skazania. Pogrążone w dziurach przestoje. Skulone wyparcia. Skarpy
Odcinające dostępy, ostanie zacięcia w tym bezwarunkowym trybie.