– Boga nie ma – odparł Sult. – A poza tym nie do końca rozumiem, co mi pan właściwie proponuje.
– Nic panu nie proponuję – rzucił twardo minister, prostując się w fotelu. – To po pierwsze. Nasza rozmowa nie ma miejsca. Mnie tu nie ma, nie było i na wszelki wypadek nigdy nie będzie. Pan, panie profesorze, został tu zaproszony przez moją koleżankę, panią minister szkolnictwa wyższego, która o tym nie wie, jak również nie wie, że była mi uprzejma udostępnić swój prywatny gabinet. Wszystko to jednak nie przeszkodzi panu powiedzieć mówić kolegom z wydziału, że rozmowa miała charakter kurtuazyjny, a pani minister z entuzjazmem mówiła o waszej placówce, a co do budżetu, to powiedziała, że zobaczy, co da się zrobić. Ze mną w każdym razie się pan nigdy nie spotkał i na wszelki wypadek nigdy się pan nie spotka. To po pierwsze…
– Po drugie – poprawił Sult.
– Nie, nie. To wszystko jest nadal po pierwsze. Po drugie to by było, że pan odpowiedział na pytanie, którego ja panu wcale nie zadałem.
– Nie? – zdziwił się Sult.
– A no nie. Ja pana nie pytałem, co by pan odpowiedział, ale czy w ogóle by pan coś odpowiedział, czy pan by się zdecydował udzielić odpowiedzi na piśmie pod swoim nazwiskiem, gdyby ktoś wystąpił do pana z oficjalnym zapytaniem, czy, wedle pana filozoficznego profesorskiego rozeznania, Bóg istnieje, czy nie.
– Kto? Kto miałby mnie o to pytać?
– Sąd powszechny Rzeczpospolitej, proszę pana profesora, Polskiej.
To zawsze wygląda tak samo, pomyślał Sult, chociaż w rzeczywistości po raz pierwszy w życiu rozmawiał z jakimkolwiek ministrem i po raz pierwszy w życiu był w gabinecie jakiegokolwiek ministra, nie tego samego ministra zresztą, jak się właśnie okazało. Najpierw pochlebstwa, a potem pouczanie. Zaraz zacznie do mnie mówić „panie Michale”, pomyślał Sult. Będzie krążył po gabinecie i trzeba się będzie zastanawiać, czy też wstać, czy może się obrócić. A potem stanie z tyłu i położy rękę na ramieniu. Obrzydliwy typ, zgrane sztuczki. Co gorsza – skuteczne.
– Okropny ten fotel – powiedział minister, przez chwilę coś kręcąc, majstrując i poprawiając przy meblu. – Jak ona może na tym siedzieć…? No, ale do rzeczy. Ciągle pan nie odpowiedział na moje pytanie. Zgodziłby się pan, profesorze?
– Rozmawiając czysto hipotetycznie? – spytał Sult.
Minister chrząknął. No tak, pomyślał Sult, przypuszczalnie nie prowadzi się rozmów czysto hipotetycznych z ministrem sprawiedliwości, zwłaszcza w gabinecie innego ministra.
– Powiedzmy… – podjął minister po chwili. – Powiedzmy, że powziąłem podejrzenie, iż istotnie w najbliższym czasie ktoś się do pana z takim formalnym zapytaniem zwróci.
– Skąd takie podejrzenie? – spytał Sult.
– Ano stąd, że w pewnym procesie cywilnym, o którym mi skądinąd wiadomo, pewien bardzo sprytny prawnik zdołał doprowadzić sąd do punktu, w którym musi on wystąpić do jakiegoś biegłego o opinię w tej sprawie.
– W sprawie czy Bóg istnieje? – upewnił się Sult.
– Właśnie.
– A kto jest niby biegłym w tej sprawie?
– Pan – odparł minister.
– Ja?
– Tak, pan. W końcu jest pan profesorem filozofii…
– Nie ja jeden…
– Zgoda – powiedział minister. – Ale niech pan sobie wyobrazi, że sąd nie ma stałej listy biegłych z zakresu filozofii. Są, owszem, biegli psychiatrzy, lekarze, psychologowie, a raz nawet podobno powołano jakiegoś muzykologa. Ale filozofów żadnych sprawdzonych nie mamy.
Sult otworzył usta, jakby miał coś powiedzieć, ale nie mógł zdecydować, które z kilku cisnących się pytań zadać w pierwszej kolejności. Minister czekał. Sult rozejrzał się po gabinecie. Ciężkie meble, kiczowate portrety, wszystko w złym guście. W sumie to gabinet nie tego ministra, pomyślał Sult. Chociaż jego prawdopodobnie wygląda tak samo. I na tym to właśnie polega. Ta rozmowa też jest w nie najlepszym guście. Etyka jest estetyką… No, ale z drugiej strony, stanąć przed sądem i móc tam powiedzieć, że Boga nie ma. W jednej chwili poczuł się o piętnaście lat młodszy.
– Skąd pan zatem wie, że sąd zwróci się właśnie do mnie? – spytał wreszcie.
Minister tylko prychnął i zrobił ręką jakiś szeroki, niejednoznaczny gest.
– Myślałem, że czasy ręcznego sterowania sądami już minęły – podjął Sult.
– Powiedzmy, że właśnie mijają. Ale zanim śmiało unieważnimy haniebne rozwiązania wprowadzone przez naszych poprzedników, to jeszcze parę spraw pozwolę sobie z pożytkiem dla kraju pilotować.
– A z pożytkiem dla kraju byłoby orzec, że Bóg jest, czy że go nie ma? – spytał Sult.
– No właśnie… Nie pozwolę sobie udzielić panu żadnej odpowiedzi na to pytanie, ale to, że je pan w ogóle postawił, przyjmuję z ogromną radością i nadzieją.
Tryb wiecowy mu się włączył, pomyślał Sult. Czy oni zawsze mówią w ten sposób? Czy swojej żonie przy kolacji on też składa obietnice, wygłasza oświadczenia, dementuje, mobilizuje, przemawia? Czy ja sam, pomyślał Sult, mówię do Marii jak do moich studentów? Nie, chyba jednak nie.
Tyle tylko, że Sult wcale nie był prawdziwym wykładowcą akademickim, prawdziwym profesorem filozofii. A ten zadowolony z siebie, łysiejący, grubiejący typ jest najprawdziwszym w świecie ministrem.
– To jest znakomite pytanie – ciągnął minister. – To jest pytanie dla nas kluczowe. Skoro pan je stawia, to znaczy, że jest pan właściwą osobą…
– No ale dlaczego – przerwał mu Sult – pan się nie zwróci…
– Sąd się nie zwróci – poprawił minister.
– Tak, sąd. Dlaczego sąd się nie zwróci z tym pytaniem do jakiegoś biskupa, który wygłosi ekspertyzę zgodną z polską racją stanu, bo, jak się domyślam, tak ją pan w tym wypadku pojmuje.
– To by jednak niedobrze wyglądało – zauważył minister. – Wie pan, w ostatnich latach nasz wizerunek na świecie, delikatnie mówiąc…
– Podupadł – zasugerował Sult.
– W pizdu poszedł – powiedział minister – z przeproszeniem pańskich profesorskich uszu.
To jest ten typ, który zupełnie naturalnie potrafi używać tytułów naukowych jako obelg, pomyślał Sult. W sumie ja też do tego typu należę.
– I teraz – mówił dalej minister – wszyscy patrzą nam na ręce. Zwłaszcza wobec naszej zbliżającej się prezydencji w Unii. Prezydencji drugiej szansy… Ostatniej szansy… No więc, biorąc pod uwagę zaangażowanie Kościoła w okresie rządów naszych poprzedników, byłoby to jednak fatalnie odebrane, gdybyśmy w takiej sprawie powołali na eksperta przedstawiciela tej właśnie instytucji, zwłaszcza że to przeciw niej oficjalnie występuje ten cały Gargas.
– Gargas? – spytał Sult.
– Gargas – powtórzył minister. – Niech pan zapamięta to nazwisko. Ja mam taką teorię, że jak ktoś ma nazwisko na „G”, to zawsze jest skurwiel. Goebbels, Göring, Gomułka, Gierek…
– Goethe – podpowiedział Sult.
– Dobra, jeden Goethe. Zresztą Goethe też.
– A ten cały Gargas to kto?
– Prawnik. Specjalizacja: kutas. Opatentował koło. Procesował się o działki na księżycu. Taki typ.
– A teraz pozwał Kościół katolicki?
– Formalnie nie on. On jest tylko reprezentantem jakiegoś dziadka. Domagają się zwrotu datków, które dziadek przez siedemdziesiąt lat dawał na tacę.
– Słusznie w sumie.
– Być może. I ten gnojek wystąpił wreszcie o ekspertyzę, w sprawie której pana dziś zaprosiłem. No bo jeśli Bóg jest, to w sumie tanio go sprzedawali, ale jeśli jednak nie ma, to według kodeksu handlowego… Kodeksu handlowego, dobrze pan słyszy! Wyobraża pan sobie, co to za skurwysyn!
– A to jakaś duża kwota te wszystkie datki?
– Spora – powiedział minister. – Z odsetkami. Ale to bez znaczenia. Nie o to chodzi. Gdyby on to wygrał, toby powstał groźny precedens, w dodatku oparty na ekspertyzie, którą dałoby się potem przywoływać. Lawina by ruszyła…
– Czyli uwalić go nie można, bo by to brzydko wyglądało, dać księżulkowi jakiemuś nie można, więc pan sobie obmyślił, że się to zleci jakiemuś znanemu ateiście, ale wcześniej się go wysonduje, powie coś o dobru kraju, zmiękczy, rzuci parę razy jakiś wulgaryzm, że niby tacy jesteśmy kumple w szatni piłkarskiej… A wtedy ateista się wzruszy i orzeknie, że nie wiadomo, że nie da się powiedzieć, że sprawa jest złożona, że wiara to nie jest wiedza, że religia to nie nauka. Ergo: nie wypłacać.
Tym razem minister wstał. Sult kontynuował tyradę, gotów również wstać, gotów obracać swoje krzesło, byle nie dać tamtemu wyjść z pola rażenia, byle nie dać się pokonać taką prostą sztuczką. Równocześnie przyglądał się ministrowi w pełnej krasie, myśląc, że człowiek, który obroni albo pozwoli pogrzebać Kościół katolicki, człowiek dysponujący gigantyczną władzą, manipulator, którego wpływy sięgają nie wiadomo gdzie – że taki człowiek powinien inaczej wyglądać. To jest jednak nie do pomyślenia, aby to rozwlekłe, miękkie, niekształtne ciało kontrolowało tak rozległe przestrzenie życia ludzkiego.
– Profesorze, ja pana rozumiem…
– Pan rozumie! – krzyknął Sult, udając zdenerwowanie, bo też znał kilka prostych sztuczek, bo już się nauczył w swojej akademickiej karierze, że nigdy nie należy się denerwować, ale niekiedy warto udawać, że się człowiek denerwuje, a najbardziej wiarygodnie wypada wybuch sprowokowany przez coś obiektywnie zupełnie niedenerwującego. Paraliżująca groza irracjonalizmu.
– Pan mnie rozumie! – powtórzył, jakby to właśnie te słowa ministra były jakąś straszliwą obelgą. – Jasne! I nawet przewidział pan te moje tyrady. Pan mi się da teraz wyprztykać z amunicji, bo to jest część pańskiego planu, a potem podejdziemy razem do okna, spojrzymy sobie razem na gwarną ulicę Warszawy, wzruszymy się, pan mi powie, że wiele jest rzeczy w Kościele wymagających naprawy, ale że ewolucja jest lepsza od rewolucji, i że dziecko z kąpielą… Ale tu się pan przeliczy, bo mnie dzieci zupełnie nie wzruszają…
– Wiem – powiedział minister. – Czytałem o panu raport. Dzieci pana nie wzruszają i warszawska gwarna ulica prawdopodobnie też nie.
– Niezbyt.
– No a ja faktycznie planowałem podejść z panem do okna – powiedział minister, z powrotem siadając za biurkiem. – Chociaż nie wiem, co z tego okna widać. To nie mój gabinet. W moim jest wspaniałe okno, idealne do takich celów. Po drugiej stronie ulicy jest park. Matki z wózkami, dzieci, psy, zakochane pary. Każdego coś z tego rusza. Mam też kolekcję portretów. Działa znakomicie.
– Czyich portretów?
– Kolejnych ministrów sprawiedliwości. Mój poprzednik kazał je zdjąć. Dlatego tak krótko się utrzymał. Nie tylko buta i arogancja, ale również nieznajomość najważniejszej zasady judo: „Wykorzystaj siłę przeciwnika”. I wie pan, jaka była moja pierwsza decyzja?
– Przywrócić portrety? – zaryzykował Sult.
– To druga. Pierwszą było zamówienie portretu tamtego zakompleksionego durnia. Olej na płótnie. I teraz wisi u mnie na ścianie w korytarzu i pomaga mi wzruszać gości. Wie pan: żołnierze, ileś tam stuleci spogląda na was…
– Trzeba było mnie zaprosić do siebie – zaśmiał się Sult.
– Może i tak. Dobrze, do rzeczy. Czas nam się kończy. A po pańskiej, jak pan to sam nazwał, tyradzie, widzę, że to, co napisano o panu w raporcie, jest być może prawdą.
– A co tam napisano?
– Że Michał Sult, niespełna czterdziestoletni profesor filozofii z Krakowa, jest najinteligentniejszym człowiekiem w kraju.
– Bzdura…
– Że tak jest, czy że tak napisano?
– Jedno i drugie.
– Próbkę tego pierwszego miałem dzisiaj, a że taki raport dostałem, to też prawda. Zresztą po co miałbym coś takiego panu mówić? Na pochlebstwa pana bym raczej nie złapał.
Nieprawda, pomyślał Sult. Na pochlebstwa da się złapać każdego. Niemal każdy człowiek jest skłonny przyjąć niemal każdą ilość pochlebstw, jak mówi Bertrand Russell. To jest najsłabsza strona większości ludzi, choć w wypadku niektórych – również i najmocniejsza. Ale to w ogóle nie w tym rzecz, pomyślał Sult, że jakiś palant będzie mi tu prawił komplementy. Rzecz w tym, że jeśli się zgodzę, to wtedy ja sam, wtedy Maria… Jeśli się zgodzę… A przecież zgodziłem się od razu, jak tylko usłyszałem propozycję, taka jest prawda.
On o tym wie, pomyślał Sult, i będzie udawał, że ja go przechytrzyłem, a tymczasem ja będę udawał, że wierzę, iż go istotnie przechytrzyłem, tym samym w sumie go jednak trochę przechytrzając. Na zasadzie: trzecie dno szuflady. Gierki starzejących się impotentów.
– A kto jest drugi? – spytał Sult.
– Drugi? – powtórzył minister po raz pierwszy w czasie całej rozmowy faktycznie zbity z tropu.
– Na pana liście. Ja jestem najinteligentniejszy. No fajnie. Kto jest drugi? Do kogo pan się zwróci, jak ja się nie zgodzę.
– Zgodzi się pan – powiedział minister.
Sztuczka typu „Porzucamy wszelkie sztuczki”, pomyślał Sult. Broń pod tytułem „Jestem bezbronny”. Karta w rękawie w ramach cyklu „Karty na stół”.
– Pomyślę – powiedział Sult.
– O nic więcej nie proszę. Niech się pan odezwie w ciągu dwóch, trzech dni. W sekretariacie dostanie pan karteczkę z numerem telefonu. Proszę zadzwonić. Jeśli odbierze ktoś inny, to proszę mówić, jakby pan mówił do mnie. Odprowadziłbym pana, ale…
– Ale pana tu nie ma.
– Właśnie – odparł minister. A gdy Sult stał już w drzwiach, rzucił za nim jeszcze kilka słów: – Drugi jest profesor Orkisz.
– Patałach! – zaśmiał się Sult.
– Mówiłem, że się pan zgodzi.
Może się i zgodzę, pomyślał Sult, idąc w dół schodami ministerstwa. Miał ochotę coś ukraść albo chociaż zniszczyć. Tak na niego działały wszelkie urzędy i instytucje. Nawet do uczelni nigdy się do końca nie przyzwyczaił. W sytuacjach oficjalnych – czyli zawsze, gdy tak zwane dorosłe życie objawiało mu się z całą siłą – ogarniało Sulta przemożne pragnienie, by zamanifestować swój sprzeciw, podkreślić, że nie przynależy do tego systemu, nie jest jego częścią, ogólnie się jednak nie zgadza. Potłuc coś, zarysować lakier kluczem, wyjąć scyzoryk w czasie posiedzenia rady wydziału i wydrapać na stoliku słowo „dupa”.
Oczywiście zwykle sprowadzało się to do nucenia pod nosem: „I am an antichrist. I am an anarchist”, co teraz, na schodach ministerstwa szkolnictwa wyższego, chwilowo sekretnie okupowanego przez ministra sprawiedliwości, zabrzmiało (choć raczej nie zabrzmiało, bo jednak tylko pod nosem) wyjątkowo adekwatnie. Aha, jeszcze w toaletach publicznych Sult zawsze wybierał pisuar najbardziej na lewo i mówił przy tym do siebie „Radically left”. Tyle tego buntu.
On o tym wszystkim wie, pomyślał Sult. On to ma w swoim raporcie. Skłonny do anarchii, ale ostatecznie – odpowiedzialny obywatel. Brał udział w protestach w obronie demokracji. Lista podpisanych petycji. W załączniku artykuły. Forma rebeliancka (kąśliwe felietony, skandowanie na demonstracjach – ogólnie, darcie mordy), ale treść nieodmiennie propaństwowa. Będzie wierzgał (przestraszyć się), odkryje karty swoje i przeciwnika (przerazić się, jak strasznie odkrył), będzie się stawiał, ale w końcu zgodzi się, a potem z całym swym anarchistycznym i ateistycznym autorytetem orzeknie, co trzeba. Że Bóg może i niekoniecznie tak zaraz jest, ale w sumie to zasadniczo jednak nie wiadomo. Człowiek zbuntowany w służbie spraw publicznych. Oto nasz człowiek. Cedzi coś pod nosem nad pierwszym pisuarem z lewej strony, ale ostatecznie obejmie katedrę, przyjmie tytuł, podejmie współpracę. Połechtać, udobruchać. Zwycięży rozsądek. Zwyciężą skrupuły.
Wszystko to ma w tym swoim raporcie, pomyślał Sult. Człowiek skrupułów. Nie przeleciał Gosi – o tym też jest w raporcie – choć nie potrafił uzasadnić tego teoretycznie. Właściwie postąpił nielogicznie i niekonsekwentnie, a przecież z jakichś względów nie przeleciał miłej, otwartej, uległej, praktycznej, schludnej, zadbanej i pożywnej Gosi. Mógł, może i chciał, przekonał się, że może, ale powstrzymał się, wstał, wyszedł, uśmiechnął się smutno. Zatriumfował. Oto człowiek, którego szukamy.
Szukajcie, a znajdziecie, pomyślał Sult, stojąc przed budynkiem. Zamówiona taksówka jeszcze nie przyjechała. Sultowi przyszło do głowy, że – jak zawsze w Warszawie – nie ma pojęcia, gdzie jest. Nigdy dobrze Warszawy nie poznał, w pewien sposób nadal jej się bał – szybko schodził na bok, kiedy od czasu do czasu stawała mu na drodze. Poprzedni raz był tutaj mniej więcej rok temu, kiedy odbierał od prezydenta nominację profesorską. Nie został najmłodszym profesorem w kraju (chociaż nie mógł narzekać, w końcu udało mu się to dobrze przed czterdziestką). Może i by został najmłodszym, gdyby nie musiał wcześniej przeczekać poprzedniego prezydenta. Za tamtego nie było szans. Koledzy z wydziału śmiali się, że Sult tak gorliwie chodzi na wszelkie demonstracje, bo chce tamtego obalić i wreszcie mieć szanse na profesurę. „Trzydzieści pięć lat na karku. Ileż to można czekać!” – głosił obiegowy żart wydziałowy.
– Na Główny – powiedział Sult, siedząc już w taksówce.
– Słucham? – spytał taksówkarz.
– Na Centralną – poprawił się Sult.
Lęk przed Warszawą, pomyślał, jest lękiem przed dorosłym życiem. Osobowość typu: zakonnik. Nie przeleciał Gosi, boi się Warszawy. Iloraz inteligencji 850, jeden z najmłodszych profesorów belwederskich w kraju, ale boi się kandelabrów, obitych pluszem foteli, klimatyzacji, marmuru, ZUS-u i Warszawy. Idealny profil. Przyjmie zlecenie, orzeknie, co trzeba. No jeszcze zobaczymy, kto kogo, pomyślał.
Zorientował się, że równocześnie musiał konwersować z taksówkarzem, bo tamten właśnie opowiadał coś o Wiśle i Cracovii, czyli Sult zdążył poinformować go, że jest z Krakowa. W takich sytuacjach zawsze miał ochotę powiedzieć, że bardzo przeprasza, ale futbol jest niestety domeną idiotów, ale gdyby pan sobie życzył napomknąć coś o Schopenhauerze, to proszę bardzo, wal pan śmiało. Miał ochotę, ale oczywiście nigdy tego nie mówił (Sult – człowiek skrupułów), a nawet rozwinął w sobie zdolność podkorowego prowadzenia uprzejmych (miał nadzieję!) dialogów pozbawionych jakiejkolwiek treści. Przydawało się to w taksówkach, ale na posiedzeniach Rady Wydziału Filozoficznego Uniwersytetu Jagiellońskiego zdumiewająco często też.
–No i widzi pan – ciągnął taksówkarz. – I tyle to z tego wszystkiego.
–Takie życie. Czasem słońce, czasem deszcz – oświadczył Sult, jednocześnie myśląc, że musi jak najpilniej zadzwonić do Marii, że trzeba było mimo wszystko z taksówki, bo to pewnie mniej żenujące niż potem z pociągu. Może się uda z peronu.
Peron był jednak potwornie zatłoczony, a Sult nie znosił rozmawiać przez telefon, gdy ktoś trzeci mógł go słyszeć. Co prawda, z dwojga złego lepiej byłoby porozmawiać na peronie w tłumie osób całkowicie obcych i anonimowych niż w pociągu, siedząc obok osoby – niby również anonimowej – ale takiej, z którą trzeba będzie spędzić dwie i pół godziny. W pociągach z przedziałami siedziało się pomiędzy siedmioma innymi osobami, w tych nowszych, bez przedziałów, miało się tylko jednego sąsiada, ale za to jakoś bardziej bezpośrednio i nieodwołalnie.
„Pociąg Intercity Norwid”, przeczytał Sult na tablicy informacyjnej. Ciekawe, czy kiedyś będzie istnieć pociąg Sult… Trasa Kraków-Warszawa albo raczej Kraków-Łódź… Chociaż raczej nie, bo akademicy niezwykle rzadko trafiają na pociągi. To jednak domena artystów, podobnie jak ulice. Trzeciorzędny poeta ma o wiele większą szansę na ulicę swojego imienia niż wybitny matematyk lub fizyk. Filozofia jest co prawda równie odległa od nauki, co od sztuki: jest wspólnym pniem, z którego tamte dwie wyrastają. Pociąg nazwany imieniem filozofa nie byłby więc czymś niemożliwym. Tyle tylko, że Sult żadnym filozofem nie był – był profesorem filozofii, a gdy go pytano, czy to nie to samo, odpowiadał zawsze, że to jest dokładne przeciwieństwo.
Byle kobieta, pomyślał Sult, przeciskając się między rzędami i licząc siedzenia. Kobiety i mężczyźni nie są równi. Kobiety są czystsze, ładniej pachną i nie wchodzą w kontakt fizyczny. Nawet te grubsze jakoś się mieszczą na swoim siedzeniu.
Na miejscu obok Sulta siedziała młoda kobieta koło trzydziestki. Na kolanach trzymała książkę w żółto-niebieskiej okładce. Długie ciemne włosy. Mój typ, pomyślał Sult. Egzemplarz nie najlepszy, ale typ jak najbardziej. „Trochę psia, trochę zdzirowata – twój typ”, mawiała zwykle Maria. Dosyć zresztą trafnie, jak w duchu przyznawał Sult.
Dokładnie odwrotnie było z Marią. Ona stanowiła wspaniały, olśniewający egzemplarz typu, jaki Sulta w zasadzie nie interesował. Chuda, sterylna blondynka, z tych co to się nigdy nie opalają i nie mają zbędnego owłosienia. To jest typ całego mnóstwa mężczyzn, ale Sulta jednak nie. Sult uważał, że tak jest właśnie słusznie: że należy się żenić z kobietą nie w swoim typie, bo wtedy wiadomo, że robi się to dla jej wartości osobistych. Z kolei wiążąc się z kobietą w swoim typie miało się właściwie pewność, że prędzej czy później porzuci się ją, gdy znajdzie się egzemplarz jeszcze bardziej typowy, albo młodszy po prostu, u którego oczekiwane cechy nie zdążyły się jeszcze przerzedzić, przebarwić i oklapnąć.
Gdy pociąg ruszył, a sąsiadka zaczęła czytać książkę, wcześniej długo kontemplując rozwiany włos autora na skrzydełku, Sult wyciągnął telefon i zadzwonił do Marii.
– No i jak tam pani minister? – spytała Maria.
Zazdrość jest jak skąpstwo albo lenistwo, pomyślał Sult. Dochodzi do głosu zawsze i wszędzie. Bije wszystko inne, przykrywa wszelkie inne cechy charakteru. Nie przepuści żadnej okazji, aby się ujawnić. Zazdrość prewencyjna.
– Pan minister – odparł Sult.
– Jak to? – zdziwiła się Maria. – Wiceminister?
– Minister, ale czego innego.
– Czego?
– Potem ci powiem – rzucił Sult. – To jest jakaś dziwna sprawa. Nie wiem, co o tym myśleć. No nic, opowiem ci wszystko w domu. A teraz jakbyś mogła zajrzeć do tej swojej bazy i sprawdzić, czy nie masz tam czegoś o pewnym facecie, którego nazwisko za chwilę ci wyślę…
– A nie możesz po prostu powiedzieć? – spytała Maria.
– Jestem już w pociągu – odparł Sult. Pomyślał przy tym, że ludzie wstydliwi są urodzonymi konspiratorami, a dyskrecja przychodzi im najzupełniej naturalnie.
– Dobra – westchnęła Maria. – To wyślij.
– Wyślę, a ty zobacz… A jak coś o nim znajdziesz, to mi zaraz prześlij, dobrze? Mam ze sobą Kindle’a…
– Ale co to był w ogóle za minister?
– Sprawiedliwości – powiedział Sult cicho.
– I czego chciał? Proponował ci coś?
– Tak.
– Posadę?
– Raczej zlecenie.
– I weźmiesz?
Tak, pomyślał Sult, jasne, że wezmę. To jest robota życia, to jest dzieło życia. Wezmę, podejmę się i rozegram ich wszystkich.
– Pomyślę – powiedział. – Muszę z tobą o tym pogadać. Za dwie godziny będę w domu. Pogadamy potem, dobra?
– Dobra. Wyślij nazwisko.
– Już wysyłam. Cześć.
– Pa.
Sult otworzył okienko wiadomości i wpisał tam tylko jedno słowo: „Gargas”.