W piwnicy, na jednej
ze starych zbutwiałych
książek, które tam zostały
po dawnych właścicielach,
rozsiadła się ropucha.
A kiedy wróciłem
ze szczotką i wiadrem,
ropuchy już nie było, nie było
też piwnicy i nie było domu
na końcu ślepej uliczki.
Pojawił się znikąd. Milczą o nim kroniki
i spisy parafialne. Przemknął jak kometa,
wlokąc za sobą biały, młynarski ogon pyłu.
Po godzinach gdzieś znikał. Podobno
handlował pod ladą na brudnym szaberplacu.
Poznawałem alfabet na jego imieniu wyrytym
w granicie. Nic więcej o nim nie wiem. I to jest
całe życie: proste, podwójne przeczenie.
Przetrzebiony, opustoszały ul,
zapadnięty w sobie – taki będzie
nasz koniec. Przyjdą tu po nas.
Dzikie pszczoły nie mają królowej
i nie współpracują, nie tworzą
zwartej społeczności, nawet jeśli
mieszkają w kolonii. Przyjdzie
po nas noc, korowód ślepców,
ognisty palimpsest.