ostatniej nocy rozbito kilkadziesiąt małżeństw
ptaków. widocznie stały się zbyt łatwym celem.
u ludzi jest łatwiej. sami strzelają do siebie.
po długotrwałym odstrzale znowu samotność.
z którą zawsze było mi po drodze. jej twarz
w mojej się przeciera przynosząc nagłe odkrycie:
od kilkunastu lat już nie mówię.
co robię? chodzę i badam. sunę i patrzę.
wpatruję się w punkt, który został wydrążony
w chmurze i wmawiam sobie że to odległe oko.
doglądam czy jest twoje czy moje.
spoglądam. rzucam spojrzenie.
potem znów intensywnie gapię się
nie widząc różnicy.
piąta rano czasem ciemno. czasem jeszcze ciemniej
tysiące blasków z ukrytego miejsca.
woń pierwsza. namiętna. pęka.
raz jasno raz ciasno. gdy rozkładam
skrzydła i coś tam mamroczę pod zębami.
stojąc wyprostowany jakbym był tylko tarczą.
zaniedbany. opieram się o drzewo
bo nie chcę uciekać. powtarzam więc
żeby się wszystko odbyło bez bólu.
żeby przebiegł tu ten u którego nie wykryto.
więc stoję odsłonięty bo nie chce mi się wiać.
bo nie mam chusty ani odważnika
który zepchnie mnie w jedną ze stron.
w górę dół. gdzieś poza cień.
najgorsza jest równowaga.
opadam więc deszczem. wsiąkam. czuję wszystko.
wiatr mnie dogania kiedy w oknie stoję.
gdy zimnym dźwiękiem grasz we mnie
aż woda w wazonie pęka. wciąż niezmrożona
i lekka. jakby jej duch się oderwał od dłoni
i od pleców od włosów i szyi.
za oknem falowały cienie których nikt nie
pojął. biegły całą chmarą jak zdziczałe kaczki.
coś je pchnęło w tę przestrzeń w której życie
nagle się wzruszyło. i zamiast się wywrócić
natychmiast zwróciło wszystko co trzymało
w wielkiej tajemnicy.
nie wiem tylko dlaczego gdy podniosłem głowę
zobaczyłem postaci ciągle niegotowe by wydobyć
odgłosy z szeptanego słowa. w którym migały
i oczy i światła północy. czas przepływający
w którym się ukryłem. i kolory zmęczone
wirowaniem pyłu który uniósł mnie w górę.
choć chciałem do tyłu.