No to który to już dzień pod wulkanem? I co ja tutaj robię? Dni mijają jakby na niczym, trudno mi sobie przypomnieć pod koniec dnia, co takiego robiłem. Spaceruję po ścieżkach. A dużo tych ścieżek. Ale zwykle prowadzą w te same miejsca, wszystkie się gdzieś tam łączą i gdziekolwiek nie pójdziesz, prędzej czy później znajdziesz się gdzieś, gdzie już byłeś. Czyli jak w życiu. „Czemu nie zrobisz sobie operacji plastycznej?” To jest w cudzysłowie, bo to cytat. Tak, takie zadała pytanie Anda. Nie podczas naszego pobytu tutaj. Później. A może wcześniej. Sam już nie wiem. Wszystkie ścieżki prowadzą z powrotem w to samo miejsce. Z Andą ta cyrkularność naszej historii była tak skrajna, że zupełnie nie pamiętam, w jakiej kolejności wydarzały się rzeczy, w którym cyklu zdarzyło się to, a w którym tamto. Linearność w życiu to luksus dla wybranych, plebs życia żyje w cyklach, a im bardziej jesteś cykliczny, wierz mi, tym bardziej należysz do plebsu życia, to niezawodna miara. Więc czemu nie zrobię sobie operacji zgryzu? Pewnie nie byłby to jakiś wielki zabieg. Mówiła Anda. A zadała to niezbyt delikatne pytanie, bo ja znowu zatoczyłem koło i zacząłem jej opowiadać. Nawet nie wiesz, jak to jest mieć taką krzywą gębę, mówię; jak to cię determinuje i profiluje na całe życie. Więc jasne, że straciła w końcu cierpliwość. Ścieżki są mniej lub bardziej strome, niekiedy technicznie trudne, dlatego w nocy raczej nie odchodzę daleko. W sklepiku, do którego się włamałem, były też latarki, choć to już nieco anachroniczny i niegdysiejszy produkt, obecnie montowany do telefonów. Ale telefon wyładował mi się jeszcze na górze i od paru, chyba paru, a może i parunastu dni nie mam telefonu. Nie, nie zrobię se operacji plastycznej, bo moja krzywa morda to ja. Kimże bym był bez mojego ryja krzywoustego. W zasadzie to nic, prawie nic tu nie robię, nie mam dużo pracy, tylko żyję i myślę sobie. Albo wręcz rozmyślam, choć to może brzmi pretensjonalnie. Ach, te ścieżki. Staję się czystą myślą z przyczepionym do niej ciałem. A może na odwrót. Czystym ciałem, które myśli, się staję. To jakby na jedno wychodzi, teraz to widzę. Czyli Spinoza miał rację. Ale o tym kiedy indziej. Wulkan, muszę ci powiedzieć, przypatruje mi się z pewnym ożywieniem. Wiem, że wie, że tu jestem. Czasem na przykład, jak mocniej tupnę, to słyszę, że coś drży pode mną. To mi się nie wydaje. My jakby rozmawiamy ze sobą, wulkan i ja. Ścieżki, ścieżki kręte. Nigdy nie zapominam, że to wulkan czynny, bardzo aktywny, a obecnie bardziej niż kiedykolwiek, trochę tu jest jak na wojnie, ciągle jakieś wybuchy, strzały. Nigdy nie byłem na wojnie, ale tak to sobie wyobrażam. Ostatnia duża eksplozja miała miejsce na Strombo w 2019, zginął wtedy turysta, kilkunastu zostało rannych, kilkaset osób ewakuowano. Wczoraj wieczorem, tuż po zachodzie słońca, nastąpił dość silny wybuch, czułem siarkowodór unoszący się w powietrzu. No więc przeważnie wędruję sobie po tej wysepce mruczącej i prychającej oraz strzelającej, myślę sobie o niej, mówię, ty stary żółwiu zapluty Strombo-bombo, wyobrażam sobie, że to taki ogromny pancernik pośród fal bombardujący, a ścieżki, ścieżki zawsze prowadzą w te same miejsca. Przyroda tutaj jest surowa, nie ma tu żadnych cieków wodnych, jest sucho, sucho, toteż dominują sukulenty wszelkiego rodzaju, kłujące i cierniste, szpilaste i napęczniałe. Kolczaste liście w kształcie różnej wielkości chlebów wyrastają jeden z drugiego tworząc zawiłe struktury. To opuncja, królowa flory na wyspie. Większość ścieżek wije się wśród zagajników rozbuchanych opuncji. Chleby kolczaste wyrastają z chlebów, a z nich kolejne chleby, najeżone, kłujące, i tak w kółko, jak w życiu. Chleba naszego kolczastego daj nam dzisiaj. A ścieżki wijąc się, prowadzą wciąż i wciąż w miejsca, w których już byłem. I czasem tylko, z rzadka, zdaje mi się, o, tu jeszcze nie byłem. A potem okazuje się, że jednak musiałem już być. Oprócz opuncji są inne jeszcze cierniste krzaki i zarośla. Nie chciałbyś być ich ptakiem, nie. Mam już swoje ulubione kryjówki. Choć nie są mi w zasadzie potrzebne. Czasem w nich sobie medytuję. Choć w zasadzie medytuję wciąż i wszędzie. Bo co tu robić innego, jak nie medytować. Owszem, pływam, jak już ci mówiłem. No, a tygodnie, tygodnie mijają w dzień, stąd wrażenie, że jestem tu od dawna, jakby wręcz od niepamiętnych czasów. Ale te tygodnie mijają jakby do tyłu, nie starzeję się tutaj w ogóle, wiesz? Tylko cofam, młodnieję. Może to efekt nieudanej próby autoeutanazji. Jak człowiek dojdzie do ściany i od niej odbije, to się cofa. Tak to jest. Anyway, zaraz zacznę znowu nawijać jakąś fabułę z akcją, ale trochę brakuje mi tytoniu. I zioła. Skręciłbym se szluga, zrolował gibona, jak to się kiedyś mówiło – kiedy już byłem za stary, żeby zacząć tak mówić – a potem, kiedy byłem jeszcze starszy, tak się mówić przestało, pamiętam więc czasy sprzed „gibona”, czasy „gibona” oraz czasy po „gibonie”, wyobraź sobie, ale takie właśnie jest życie. W kółko, w kółko. Wszystkie drogi prowadzą do tego samego. Dlatego nie zrobię se operacji plastycznej, jak powiedziałem Andzie. To nie dla mnie, przestałbym wtedy zataczać swoje koła. Na szczęście da się żyć bez używek. Okazuje się. Choć to nie do wiary. Bo zawsze byłem podejrzliwy wobec tych, co twierdzą, że da się żyć bez używek. Owszem, da się, odpowiadałem im, ale co to za życie; nikt przy zdrowych zmysłach by takiego nie chciał. Żyje się dla upojenia, dla niczego więcej. Życie bez używek byłoby błędem, że sparafrazuję starego Fryca. Co prawda i tak jest błędem. I nawet jeśli powstaną kiedyś nieznane używki przyszłości, błędem pozostanie. Na razie jednak upaja mnie tylko moja wspaniała samotność, do niej muszę się ograniczyć. Pod jednym z drzew oliwnych siadam sobie czasem i oglądam ogromne mrowisko wielkich czarnych mrówek. Przypatruję się mrówkom i ogarnia mnie euforia. Na sekundę, może dwie. Ale co za różnica. Życie też sekunda. Czasem zaś lewituję, tak, unoszę się leciutko na skrzydłach kontemplacji… Nie, wkręcam cię, nie zwariowałem jeszcze. Lewitacja nigdy nie była moją ambicją. A propos tego, bez czego życie byłoby błędem, lub raczej bardziej jeszcze błędem, skoro i tak nim jest, muzyki też mi tu trochę brakuje. Co prawda mam wciąż muzykę w głowie, wciąż w niej coś gra. Gdy na przykład pływam. A gdy pływam, to wypływam tak daleko, jak odwaga mi pozwala. To nie jest bardzo daleko. Zresztą ze względu na stromiznę wulkanu woda jest bardzo głęboka. Dlatego kilkadziesiąt metrów od brzegu nie widać już dna, kiedy się zanurzam pod powierzchnię w masce do nurkowania i płynę łukiem parę metrów w głąb – nic nie widzę, jest czerń, straszna czerń, od której truchleję. I szybko muszę się wynurzyć, by nie zwariować ze strachu. Oczywiście pływam tylko w dzień, nie odważyłbym się w nocy, choć bardzo lubię pływać w nocy. Woda jest czarna przez cały dzień. Wulkaniczne dno. Głazy bazaltowe. Nie, nie wypływam za daleko. Ale muzyki brakuje. A mówiłem ci już, że mój ojciec w tym swoim pancernym pokoju-bunkrze zamykanym na klucz czasem, bywało, siedział, zamknięty na klucz lub nie, i słuchał muzyki? Miał całą kolekcję czarnych płyt, gramofon i głośniki philips. Lubił szlagiery, jak i ja. Słuchał Vivaldiego, Cztery pory roku. Albo Beethovena, V Symfonię. Czasem zapraszał i mnie. Posłuchaj tego, raz powiedział, gdy miałem chyba z sześć lat. Posłuchaj tylko. Tu-du-du-duuuu! Tu-du-du-duuuu! Słyszysz? To jest V Symfonia Beethovena. Najlepsza. Nikt nigdy nie skomponował już nic lepszego. A to „tu-du-du-duuuu!” to jest Los. Los pukający do drzwi. Tak się nazywa, „symfonia losu”, tłumaczył mi, a ja słuchałem jak porażony: tu-du-du-duuuu! I teraz też gra Beethoven w mojej głowie, piątka. Ścieżki losu prowadzą na te same wody, czarne. Tu-du-du-duuuu! Do dziś uważam, niech się śmieją koneserzy i melomani, że po piątce nie skomponowano już w muzyce nic lepszego; mój stary miał rację, przynajmniej raz miał rację. No więc nie wypływam za daleko, bo woda czarna, nie widać dna, a ja nie lubię pływać tam, gdzie nie widać dna, no, ale tutaj, na Strombo, uczę się wciąż nowych rzeczy, więc i tego się uczę, by pływać tam, gdzie nie widać dna, no i za każdym razem wypływam nieco dalej, dalej od brzegu, jak kiedyś, w Jugosławii, gdy miałem dziesięć lat i pływałem sobie w morzu beztroski jak ryba, odpływałem daleko, daleko od brzegu, aż sylwetka mojego ojca na nim malała tak bardzo, że stawała się nieodróżnialna od innych. Tak, uczę się nowych rzeczy tutaj, staję się jakby wręcz kimś nowym, przepoczwarzam się w innego, nowego siebie, króla Nicusia I, choć to może złudzenie, sen spod wulkanu, bo gdy wrócę między ludzi z tej wspaniałej bezludnej wyspy, to znowu będę tym samym sobą, wszystkie bowiem, nawet nowe i nieznane ścieżki prowadzą do tego samego. Tak, czuję się bosko; patrzę na mrowisko i wpadam w ekstazę. I wiem, że już niedługo, gdy wrócę do ludzi, znowu będę sobą, czyli nikim, człowiekiem bez substancji, bez bytu i istoty, człowiekiem-torebką foliową na wietrze, człowiekiem-pękniętym balonem, człowiekiem-bezkręgowcem, człowiekiem bez twarzy, bo tak to jest między ludźmi, między ludźmi nikt nie jest bogiem, choć Jezusowi niby się udało, więc może trzeba go naśladować; gdy nie ma ludzi, człowiek jest równy bogom, wymyślam takie oto przysłowie, zrób z tym, co chcesz. No więc tak, już niedługo znowu będę nikim, ale na razie jestem bogiem, i nic tego nie może zakłócić na tej bezludnej wyspie. Więc wypływam za każdym razem dalej, choć nie za daleko, nie mam już dziesięciu lat i nie ma ojca na brzegu. Tu-du-du-duuuu. To jest najwspanialsza symfonia, mówił, bo nie ma w niej ani jednego momentu nudnego, powolnego. Cały czas trzyma w napięciu. Mimo że zrobiona jest wbrew konwencji. Bo konwencjonalnie powinno być szybko-wolno-szybciej-wolno. Lub coś w tym rodzaju. A tu nie ma wolnego. Jest tylko szybko, nieco mniej szybko, szybciej, najszybciej. Masz pojęcie, mówił. To jest jak jazda samochodem wyścigowym. To go wyraźnie ożywiało, rzadko kiedy wygłaszał tak długie przemowy z sensem. Że nie ma wolnego momentu i że choć wbrew zasadom, to właśnie czyni tę symfonię najlepszą ze wszystkich, na zawsze nieprześcignioną. Najpierw allegro con brio. „Con brio”. Czyli tak z przytupem. Potem nieco wolniej, andante con moto. Ale „con moto”, czyli z życiem. A potem allegro i jeszcze raz allegro. A przecież powinien być moment spowolnienia, oddechu. Nie można wciąż pędzić. No, ta druga część niby tym jest… Raz się zdarzyło, że dostrzegł mnie z brzegu przez lornetkę w tej głębokiej wodzie, wpadł w panikę, zaczął wymachiwać przerażony, że gdzie ja jestem. Widziałem z oddali, jak jakaś postać na brzegu macha rękami, a to był on. No, na jego miejscu też bym wpadł w szał na taki widok. W sumie to może nawet wcale aż tak się nie gniewał, jak na skalę mojej głupoty. Wychodzi na to, że i wtedy miał rację. Bo była to głupota, odpływać tak daleko od brzegu. Nic tam nie było do roboty, na morzu. Teraz tak daleko nie wypływam, prawdę mówiąc już trzydzieści metrów od brzegu robi się strasznie, kurczę się z przerażenia i dostaję gęsiej skórki. Ale wtedy, jako dziesięciolatek, w ogóle nie bałem się wody. Jak na wodnika przystało, jak wytłumaczyłem Poli. Zero strachu. Czyś ty zwariował, opierdolił mnie ojciec, gdy wróciłem na ląd. Oszalałeś chyba zupełnie, a gdyby złapał cię skurcz? Zasiał we mnie strach. Ale racja. No i trudno powiedzieć, czy to było dobre, czy złe. Bo z jednej strony słusznie, że mnie nastraszył. Ale z drugiej strony ta idea skurczu, który mnie może złapać, już ze mną została. Tak, zawsze mam ją z tyłu głowy. Złapie mnie nagle skurcz i koniec, pójdę na dno. Przestałem wypływać daleko w morze. Z trzeciej strony, czy coś w ten sposób straciłem, że przestałem wypływać samopas daleko od brzegu? Raczej nic. A jak o tym pomyśleć, to i bliżej brzegu mógł mnie złapać skurcz i także nikt by mnie nie zdążył uratować, więc zgodnie z logiką „skurczu” należałoby po prostu pływać wyłącznie na płyciźnie. To tak, jakby symfonia składała się wyłącznie z części powolnych, przeciwieństwo piątki. No, potrafił on wpaść w szał, w histerię, choć jak o tym pomyśleć, co ja robiłem, to nie dziwota, też bym na jego miejscu się zdenerwował. Albo to, że wyglądałem jak prosię, utyłem jak świnia. Czy ja bym na jego miejscu nie był zirytowany takim obrotem spraw? On był dobrze zbudowany, nigdy nie miał brzuszyska, kałduna męskiego, tłustego zwisu nie dorobił się, zawsze zachował sylwetkę sportowca, a ja w wieku dziesięciu lat utyłem jak prosię i zapowiadałem się na tłuściocha. Musiało go to martwić. On ma krzywy zgryz? Jaki krzywy zgryz?! Gdzie krzywy zgryz? On ma po mnie zgryz, ma idealny zgryz. Och, tato. Doskonale cię rozumiem. I po co ja to robiłem, po co tak daleko odpływałem? Ano, sprawiało mi to jakąś ogromną przyjemność, pływać sobie tak w głębokim, głębokim morzu, pośród fal, nie widząc dna. A dlaczego? Sam bym chciał wiedzieć. Bo instynkt śmierci? Ale czy to coś tłumaczy? Jak się powie, że coś jest instynktowne, to niby wyjaśnia, ale co to wyjaśnia, czy da się takie rzeczy w ogóle wyjaśnić, czy te wyjaśnienia nie giną gdzieś w mroku, w otchłani bez dna? Czy dlatego wyrywałem włosy, bo instynkt śmierci? A dlaczego czuję się, jakby mi podmieniono życia, jakby mi ukradziono mój właściwy los i zastąpiono jakimś gorszym? Jakbym był w niewłaściwym, pomylonym świecie, nie swoim otoczeniu? Tak, Polska to jest pomylony, podrzucony mi świat. Nie pasuję do niej. Mam wrażenie, że urodziłem się tu z powodu jakiejś kosmicznej pomyłki. Jakiegoś metafizycznego błędu w programie. Jakby mnie z kimś innym zamieniono, nie, nie w szpitalu, bo jednak zbyt podobny jestem do rodziców, ale gdzieś na wcześniejszym jeszcze etapie… To wrażenie, bardzo silne, powraca do mnie. Tak, po prostu idę sobie, dajmy na to, po chleb do najbliższego kiosku-piekarni „Grzybki”, po mój ulubiony chleb „bałkański”, i zachodzę w głowę, co też wspólnego ma on z Bałkanami, chyba nic, gdy nagle tu-du-du-duuuu, dopada mnie przekonanie-prawie-pewność, że zostałem podmieniony, że przydzielono mi mój los przez pomyłkę, że jestem w tym więzieniu przez niedopatrzenie, fatalne niedopatrzenie. Tak, Polska jest więzieniem, czy już ci o tym wspominałem, że Polska to więzienie? I dopiero po chwili paraliżu i dezorientacji, jaka mnie w związku z tym nagłym doznaniem dopada – przez tę chwilę zupełnie nie mam, czuję, tożsamości, żadnej, pojmujesz, przez sekundę, dwie, czuję, że nie wiem zupełnie, kim, gdzie i po co jestem w takim dosłownym sensie, jest to straszne i okropne, ale też na swój sposób ekstatyczne, jak zaciągnięcie się mocno szlugiem po długim niepaleniu albo wręcz za pierwszym razem, tylko to jest taki metafizyczny szlug, kosmiczna nikotyna, która cię nagle wprawia w oszołomienie bycia totalnie bez tożsamości, poczucia kompletnej autoalienacji, wszelako dominują w tym zagubienie i rozpacz, oraz strach, że tak już zostanie, wcale nie jest dobrze nie wiedzieć zupełnie, kim się jest, co się tutaj robi. Trochę jakby znikła nagle grawitacja, niby fajnie, bo unosisz się bez żadnego ciężaru, ale spróbuj zrobić coś po ludzku, choćby kupę. Nie da się bez grawitacji. Owszem, Polska jest więzieniem, a urodzić się w niej to kara albo gorzej nawet – błąd. Lecz bez używek da się żyć. No więc to jest jakby totalna amnezja chwilowa, ale tylko chwilowa, to mija, i mogę kontynuować proces zakupu chleba bałkańskiego. To jakby moja tożsamość się zawieszała na chwilę i ładowała ponownie, kręcąc kołowrotkiem, a ja czekam z zawrotami głowy. Ale wraca, i wtedy zostaje już tylko abstrakcyjne pytanie, dlaczego ze wszystkich możliwych światów, ja jestem elementem akurat tego? Co to była za konieczność, żebym się urodził akurat w Polsce? Zaiste, to wcale nie najlepsze dla mnie ze wszystkich możliwych rozwiązanie. Więc może to bzdura z tymi światami możliwymi? Wielkie złudzenie? Naprawdę jest tylko jeden świat możliwy i zarazem konieczny – właśnie ten. Jezusie świebodziński, królu lubuski. Ten, właśnie ten, jeden jedyny możliwy, w każdym najmniejszym szczególe konieczny, bez żadnych alternatyw.

Fragment powstającej powieści „Nico”.



Maksymilian Wolski (ur. 1976 w Warszawie) – autor powieści „Nicuś”, wydanej w 2021 roku przez Wydawnictwo OD DO. Absolwent studiów humanistycznych oraz podyplomowych dziennikarskich (nieukończonych); zawodowo, mimo że już dawno wygasła ich wzajemna miłość, ożeniony wciąż z akademią i pozostający w toksycznym z nią związku; wykładowca swojej dziedziny w stanie rezygnacji. Ze względu na galopujący introwertyzm i wrodzoną nieśmiałość unika ukazywania się publicznie i posiadania wizerunku, zamiast tego prowadząc bujne życie towarzyskie na fejsbuku. Pozytywista i romantyk, turpista, miłośnik jogi i nicości, cyklista, działkowicz, apokaliptyk, przyjaciel pająków. Nigdy nie stworzył żadnego mema oraz nie prowadzi profilu na instagramie.

Marta Basak (ur. 1993) – skończyła Wydział Grafiki ASP ze specjalizacją z ilustracji i aneksem z malarstwa. Zajmuje się także działaniami społecznymi – interesuje ją budowanie wspólnoty w oparciu o kontekst lokalny i potrzebę chwili. Najważniejsze jest dla niej rozbudzenie empatycznego, wrażliwego spojrzenia na świat i drugiego człowieka, szukanie poezji w codzienności.