Po weekendzie, jednym z tych spędzonych nie zawsze tak jakby się chciało, wróciłem do domu. Wszystko wyglądało jak zwykle. Naczynia nadal były niepozmywane, łóżko niezaścielone, a pranie nieposkładane wisiało na suszarce. Jedyne, co byłem w stanie zrobić, to machnąć kołdrą tak, żeby ustawić komputer i móc się umościć w domowym barłogu.
Po dniach niepalenia, niespania, nierozmawiania i bycia nie sobą na potrzeby odwiedzin u dziadków, na potrzeby zachowania pozorów i pozorowania potrzeb, chciałem pobyć choć przez chwilę. Choćby paląc, będąc, milcząc do siebie lub zmieniając pozycję leżenia z lewego boku na prawy, z półsiadu leżącego na siad leżący prosty, zasypiając wtulonym w poduszkę, bo przecież nie mam do kogo nie rozmawiać.
Wyszedłem jednak na balkon. Tam się zieleniło, mokrzyło. Paliło, strząsając popiół za barierkę i gasząc papierosa w skrzynce na kwiaty wypełnionej tylko ziemią. W skrzynce jednak poza ziemią leżała obcięta kurza łapa. Przybrudzona ziemią i lekko zaschniętą krwią kurza łapa. Pewnie wygrzebana ze śmietnika przez jakąś srokę, wronę lub innego ptaka i przyniesiona jako zdobycz. Odłożona na później. Łapa obcięta lub będąca pozostałością po rozszarpaniu przez jakiegoś bezpańskiego psa. Widok makabryczny, a jednak tak spokojny i harmonijny. Zapaliłem papierosa. W ustach jednak czułem niesmak i obrzydzenie mieszające się z fascynacją człowieka, który przecież wcześniej widywał kury, koguty i kaczki.
Dziadkowie kiedyś hodowali kury. Pamiętam skrzynkę z małymi żółtymi kurczaczkami dogrzewanymi lampką. Jak podbierałem jajka z kurnika albo, to jak kury najadły się sfermentowanych wiśni z kompotu i pijane chodziły koślawo do kurnika.
Wyciągnąłem telefon, żeby zrobić zdjęcie. Kuriozum kurzej łapki w skrzynce na kwiaty. Przez dłuższy czas czułem się zdezorientowany i nawet nie wiedziałem, co zrobić. Wziąłem torebkę foliową i przez chwilę myślałem wręcz, żeby zawinąć znalezisko, a potem wyrzucić je do kosza. Szybko jednak, z obrzydzeniem, odrzuciłem kurzą łapkę za balkon, starając się celować w krzaki. Jakbym chciał ukryć ciało, jakbym się wstydził.
Codziennie przychodził ze zmierzwionymi włosami. Odgniecione od czapki, już za długie, sterczały. Któregoś dnia przyszedł ostrzyżony. Klasycznie męska, krótka fryzura, z ładnym podgoleniem. Za każdym razem gdy na niego patrzyłem, wiedziałem, że sam muszę. Sam powinienem iść. Ściąć. Choćby milimetr krócej, bardziej. Poprosiłem go o adres. Specyficzne miejsce w starym stylu – jakby ostrzegał.
Nad wejściem napis: fryzjer damski. We wnęce wystawy, czarnobiałe portrety, główka do stylizacji, sztuczne kwiaty. Stara krata, która grodzi przejście, dwuskrzydłowe drewniane drzwi. Trzeba się przecisnąć, żeby wejść. Wpaść do środka i nie móc się wycofać. Plecak blokuje odwrót. W środku jest ciemno i pachnie wilgocią, starością. Temperatura niewiele się różni od tej na zewnątrz. Chłód. Brak centralnego ogrzewania. Na jednym z foteli siedzi stara kobieta w kufajce. W ręku trzyma kanapkę zawiniętą w papier śniadaniowy, obok stoi termos.
Potrzebuję się ostrzyc, choćby z tyłu, kilka ruchów maszynką, podgolić, tak żeby nie zarastać. Żeby szyja nie zarastała. Ostrzygła go dobrze; to musi być tutaj. Teraz.
Grzeczne dzień dobry, zdejmuję kurtkę i bluzę, żeby się włosy nie wbiły w kaptur i łatwiej było je wymieść zza karku. Żebym się nie rozbierał, bo zimno, brak centralnego ogrzewania. I prądu na ogrzanie szkoda. Na środku stoi grzejnik elektryczny. Światło niezapalone. Przede mną przykurzony pulpit, czyste lustro ze śladami odprysków na brzegach. Kątem oka dostrzegam wystawy starych, zakurzonych sprayów, kremów, pianek i opakowań niewiadomego pochodzenia i przeznaczenia. Z dawno minionym terminem ważności. Sterty tygodników sprzed wielu tygodni.
Mówię niepewnie. Krótko, rzeczowo. Żeby być dobrze zrozumianym. Żeby być dobrze usłyszanym. Tutaj wycieniować, skrócić, boki, tył, góra zostaje. Chciałbym się ostrzyc, krótko. Choćby po to, żeby się nazywało.
Zmoczony wcześniej grzebień; przeczesuje moje krótkie włosy. Antyczna maszynka do strzyżenia musi mieć zepsuty przełącznik. Przy każdej zmianie nasadki, kiedyś biały, ale już dawno pożółkły kabel trzeba wyjąć z kontaktu. Za każdym razem zakładając kolejną, krótszą końcówkę, strzyże, jak mi się wydaję, w tym samym miejscu. Pociągnięcie za pociągnięciem. W miejscu, w którym, jak mi się wydaje, można by skrócić od razu do poziomu zero.
Opowiada, że pewna pani przychodzi do niej od czterdziestu lat. Kiedyś przychodziła co dwa dni, na mycie. Teraz może sobie pozwolić, czy raczej: nie może sobie pozwolić, raz na miesiąc może. Na mycie, czesanie. Przyszła do niej i mówi, że potrzebuje, ale nie ma czym zapłacić, bo wydała na leki, i teraz nie ma, i czy mogłaby później oddać, oddać w ratach. Przychodzi do niej od czterdziestu lat, więc jak ona mogłaby jej nie przyjąć i nie zrobić jej na raty. Nawet za darmo. Ja na tym nie stracę. Do innej chodzę do domu. Już z niego nie wychodzi. To po przeciwnej stronie ulicy. Czasem, gdy widzi z balkonu, jak idę, to posyła buziaki i krzyczy: kocham, kocham. Przychodził tutaj też pan, tu pada znane nazwisko, nawet obiecał, że przyjdzie kiedyś z wielkim szampanem, ale potem umarł, a zaraz po nim jego żona, albo odwrotnie. Ta Magda Umer, ona już tyle śpiewa, a wciąż śpiewa, takie ładne te jej piosenki, tej Osieckiej. I ten marsz, dlaczego ludzie nie chcą, żeby prezydent nie szedł w tym marszu. Pan tu tak nisko zarasta na szyję, ja tu bardziej jeszcze wygolę, żeby na dłużej starczyło. Baczki na prosto? Jeszcze tylko wymiecenie pędzelkiem włosów zza szyi, włosów zza ubrania. Bo trochę naleciało. Zawsze trochę naleci. I czy może być?
Bo Pan chyba potrzebował się ostrzyc. Jest krótko, nie widzę dobrze, bo ciemno, bo nie ma światła, więc przeczesuję włosy ręką. Pan się wytrzepie z tych włosów, bo to jeszcze pewnie coś zostało. Zawsze coś zostaje. Patrzę na zegarek – czterdzieści minut, a ja przecież się spieszę do szpitala.
Pytam, ile płacę. Sięgam ręką do kieszeni i wyjmuję dwadzieścia złotych. Akurat tyle, ale jakby Pan nie zapłacił, to ja też bym dała radę, dalibyśmy radę. Prawda?