Obsypany ziemią grób dżentelmenów
z bloku przeniosłam się do kamienicy powojennej, zmieniłam sąsiadów zza i wewnątrz okna. w domowym pars pro toto kącie fantazmatycznej aranżacji
przybyło kilka tubylczych szczurów. bawiliśmy się wspólnie lalkami barbie, a zabawę w odkrywanie zasłony dojrzewania zaspokajano żelaznym “dowiesz się, kiedy dorośniesz”, nieokreślonym w wieku. moje ciało się wydłużało niezauważalnie, a ci z którymi się bawiłam, przegryzali widoki skobiecania. nie znałam wielu moich sąsiadów, ale pan z 4. piętra lubił
nosić kapelusze i kłaniał się jednym z nich, w odcieniach błoni. pierwszy ukłon w moim
kierunku wykonał, gdy miałam zaledwie 6 pór deszczowych, kapelusz mówił, że jestem
panną, zanim oczy mamy odbijały dziecko.
kiedy sąsiad umarł, spalono szafę wraz ze wszystkimi kapeluszami. przyszłam na pogrzeb, gdzie uroniłam łzę w podzięce. ktoś inny szeptał o tym, że ten pan znęcał się
nad swoją żoną. wtedy spadł deszcz, a moje policzki jeszcze bardziej zmokły.
obsypałam trumnę ziemią, a wraz ze mną wielu: słowem, gestem, transparentami i marszem, choć z kapeluszami i dżentelmeństwem panom było do twarzy.
Ósmego dnia ród stworzył trzodę chlewną
moje myśli poszły z dymem,
moje ruchy poszły z dymem,
moje pięści poszły z dymem.
latami prosięta podpalały moje vita picturesca, a ich zapałki miały
zęby, kąsały szeptami: patrzyłam w drugą stronę i kropka
[kropka z popiołu] niebo miało piękne chmury, takie lekko
zadymione. prosięta wyrosły na porządne świnie, dorosły
mocniej ode mnie: mój szkielet był wtedy wciąż miękki, jak czaszka
u niemowlęcia, wystarczyło zatopić nogę, aby zabić moje
kształtujące się twarze. tym bardziej kości były łatwopalne, upadały
fundamentalnie. i latami czekałam na wilka na białym koniu, ale w końcu
runęłam, a świnie powiedziały: hasta la vista bez baby.
odrodziłam się ze śmietnika, resztek
z castoramy, gdzie dałam sobie:
szklane myśli,
miedziane ruchy,
żelazne pięści.
dziś nawet polubiłam smak szynki wieprzowej.