Zaczęło się ni stąd ni zowąd, z nagła. I bez krzyku, bez odzywek. Tylko ciężkie drzwi wejściowe zakwiczały, jakby je kto wyrywał z zawiasów. Wytoczyli się na dwór, czterech ich. Trzech i on jeden, w grubej skórzanej kurcie. Rwał przed siebie co sił, zwinny kurdupelek – ten w skórzanej pilotce na odmianę – zabiegł mu drogę; jednym ciosem pięści zwalił go z nóg, kastet musiał mieć, dupelek nawet nie pisnął, zgięty we dwoje zwalił się na bruk.
Ale już oba jego szwagry skoczyli skórzanemu na plecy, kurta pękła na plecach, ostała w rękach napastników. Rzucił się, w samej już naddartej flanelowej koszuli, wielkim skokiem przed siebie, odbiłby się może, gdyby dupel w pilotce nie poderwał się tymczasem i nie zastawił mu drogi; wtedy szwagierek rudy doskoczył, kopnął uciekającego raz i drugi w podbrzusze, za trzecim kopem jednak atakowany odwinął się i ucapił kopiącego za nogę, i obaj wtedy zwalili się na ziemię, spleceni, dobierali się sobie nawzajem do oczu i gardeł, targali się, naraz rudy rąbnięty kastetem w krocze, i po rudym, zakwilił, pisnął i po rudym, padł jak bedłka rudy, trzeci z gierojów doskoczył, rąbnął kastetowego w gębę, ale jakby zapomniał, co jest kastet, dostał w szczękę, zaryczał jak zwierz, zadławił się juszką i byłoby wszystkiego na tyle, gdyby świat był bez kurdupli, był ten ów raz i drugi już fest sponiewierany, ale, jak to tacy niewymiarowi, obowiązkowo miał w kieszeni maluśkiego tyciuśkiego nietępego, zaczaił i kastetowego tym szydełkiem pod żebro dziabnął raz, i raz, i raz, i już mieli wieprzka poderżniętego, juchą zalanego.
Nawet go specjalnie nie kopali, pochodzili sobie po nim, rączki nóżki brzuszek przydeptali, a kiedy już na tyle splantowali, że nie wystawał nad grunt, siknęli na ścierwo i poszli.
Patrzeli żeśmy cały czas całym blokiem na obroty tej sprawy. Teraz – czy ruszy się. Nikt też do przydepniętego nie ruszał, każdy wolał nie. Leżał tam trupem, idź, uświnisz sobie juszką ręce i sumienie przed policją. Leżał trupem dobrą godzinę czy nie więcej, ale trupem nie był, pokazało się. Jednej chwili drgnęło, powieka któraś na dobry początek. Ręka, noga. Leżał ciągle na płask i czy przed świtem podniesie się.
Aż stanął na czworakach. Podnosił się i podnosił, wstawał, wstawał. Aż wstał. I trzymając się wiatru, chwiejąc i taczając się, szedł za tamtymi, w tym kierunku. Krew na nim dobrze już przyschła. Śmierdziało za to od niego jak od niezapeklowanej świni. Ale ani miauknął, słowo, nie odchodziłem od okna, jak i cały nasz blok nie odchodził. Już on na pierwszy rzut oka kozak, a prawda się pokazała, że cały gieroj.
Zamówił dwa piwa i bez chęci jakoś, małymi łyczkami, krzywiąc się, popija z jednego z dwu kufli. Drugiego nie tyka. Przywołał kelnera:
– Piwo.
– Ale… – zawahał się kelner i wzrokiem wskazał nietknięty kufel.
– Czeka na swego. Kolega na odchodnym. Duchem ewentualnie.
– Zwietrzeje – bąka kelner.
– Byli brzydcy, co go na zwietrzałe zwekslowali. Z przedwczora na wczora… Na ojomie kibluje. Duchem swoim przyjdzie. Ochlapus.
– Chyba że… – zakrztusił się kelner.
– Krakowskim targiem: jeden browarek normalny, drugi zwietrzały. Na dwa zwietrzałe jest jak w banku, połakomi się, przyjdzie.
– Sie rozumie –zgodził się kelner i ewakuował się pospiesznie.
Słabego wzrostu, mały, nie karzeł może jeszcze… choć kto przymałego dziadka odróżni od cwerga. Obnosił się w każdym razie ze swoim nie dość wyraźnym wzrostem, godnie, w przeświadczeniu roślejszego osobnika, jakim bez dwu zdań jestem. Nie żalił się, nie wypominał nigdy nikomu swoich niskości, zdawał się w pełni godzić na swoje osobne, wcale zresztą nie ostatnie miejsce w naszej osiedlowej społeczności. I kiedy widzę, jak się śmiało i przyjemnie na placyku przed naszym teatrem krząta, przypomina mi się Żużu Boruwalski, który swoim wielkopańskim karłactwem olśnił był całą Europę i zasłużył sobie na wieczną pamięć i dwa pomniki w starożytnym brytyjskim mieście Durham. Zaś nasz pan pomniejszy (znany mi z widzenia, dane osobowe po nic mi, i nie lubię, jak czasami ktoś bluzgnie mu w oczy: Smyk!) za swoją małą i cichą, skromną, niezastąpioną obecność na naszych ulicach zasłużył sobie od dawna już na jakiegoś rodzaju dyskretne upamiętnienie. On sam zasłużył, jego pies nieodstępny zapewne też.
Bo za mojej pamięci zawsze miał psa; poczucie godności i miary zapewne sprawiło, że był to stosownie do wzrostu mniej niż piesek, psek, jak, sepleniąc, sam pan pieski nazywał, to maleństwo pieskie, kieszonkowca, który miał stały meldunek i wszelkie wygody w rękawie jego zimowego płaszcza. Musieli się lubić, mały małego i mniejszy mały małego większego; nierozłączki w każdym razie, jeden zawsze z drugim, choć piesek stale (też nie znam jego imienia, nie słyszałem nigdy, by pan M. zwrócił się do swojego druha inaczej niż tym seplonkiem: psek) zawsze więc psek piesek na smyczy – bo w przeciwieństwie do szepczącego z cicha pana, czupurny był grubo nad swoją posturę, w potrzebie, a i bez potrzeby stawał mężnie, a bodaj nawet z lubością i chęcią do walki z każdym wielkoludem psim, pan nikły miał wieczne z tytułu tej zapalczywości utrapienie, musiał go temperować, odciągać, albo i chować w końcu przed rozjuszonymi brytanami. Nie sposób było zuchowi zagwarantować życia bez smyczy, pan M. w sytuacji zagrożenia podrywał bryzgające jadowitą śliną psiątko w powietrze i wsuwał do rękawa. Rozjątrzony psek nie darował mu, bywało, takiej brutalnej interwencji, kąsał swojego dobrodzieja i wybawiciela w łokieć, byłem świadkiem takiego niestosownego zachowania.
Ale źląc się na siebie i szczerząc zęby nawet, pan mały i psek mniejszy nie rozstawali się z sobą, zawsze widziałem ich razem, połączonych smyczą; ta smycz przynajmniej jednej ze stron ratowała zdrowie a nawet, bez przesady, życie. Bywało przecież też (czego miałem okazję być świadkiem), że mniejszy uczestnik tandemu stawał w obronie większego; opowiadali sąsiedzi, że kiedy jakiś menel próbował ograbić pana, ten mały psek tak się rozszczekał, tak zajadle przypiął się do nogawek agresora, że zmykał złoczyńca, gdzie oczy poniosą, w podartych gaciach.
Kiedy więc po dłuższej nieobecności wróciłem na osiedle, ujrzawszy pana nikłego kroczącego samotnie ścieżką przez park imienia Wiecha Wiecheckiego, pomyślałem, że psek wyleguje się w lewym rękawie jego zimowego kraciastego płaszcza. Po chwili dopiero dostrzegłem, że za wędrowcem wlecze się uszargana rzemienna smyczka.
– Co się stało? – zapytałem.
Pan nikły spojrzał na mnie z góry – choć z dołu przecież – załzawionymi oczami i targnął smyczą tak zręcznie, że jej koniec prawie dotknął mojego nosa. I zaśmiał się gorzkim śmiechem.
– Zycie – westchnął.– Kazda kiełbasa ma swój snurek.
Prezent urodzinowy od rodziny: zegarek.
Czasomierz Eco–drive citizen: cud prawdziwy, skarb prawdziwy! Chodzi, napędzany energiami wprost z twojego jelita i brzucha…
Więc to bydlę, ciało, może być do czegoś przydatne!
Eco–drive zaś, zegarek czerpiący według swej potrzeby z moich trzewi żywotne moce, odwdzięczy mi się w godzinie ostatniej, precyzyjnie co do ułamka sekundy informując mego ducha o terminie.
Raduj się, moja duszo.
Krążownik, tak go u nas tu na osiedlu wołają, Krążownik. Ksywka celna. Bez wieku i bez nazwiska – wszyscy go widzą, nikt nie zna, nikt też nie kwapi się zaklętego mruka, pobłąkańca ścigać, przesłuchiwać czy legitymować, wojny nie ma -od czasu jakiegoś, od nie wiedzieć kiedy, może od zawsze – krąży po naszym osiedlu. Dzień w dzień, od rana do wieczora, do północy, ba, bywa – są tego świadkowie – że i grubo po północy. Do nikogo nie podobny, osobny, sztywny jak kij, równym, miarowym krokiem przemierza uliczki, dróżki, ścieżki. Ten sam, taki sam zawsze i zawsze sam, bez słowa zawsze i bez żadnego ustanku, cierpliwie i nieustępliwie, nawet i nie patrząc sobie pod nogi może, może bez przytomności, we śnie czy w jakimś stuporze nawet, kto wie: bywało, że ciekawscy wodzili za nim oczami, teraz już nikt na niego nie patrzy, a jeśli i patrzy, to nie widzi. Jest w swojej drodze sam, choć nie samotny, włóczą się za nim często mniejsze czy większe gromadki naszych gołębi. Naszych, mówię, bo tu z dawien dawna osiedlonych, na strychach naszych bloków gniazdujących, przez naszych emerytów karmionych, a przez Krążownika jakimiś smakołykami uwodzonych, wabionych jemu tylko znanymi wołaniami czy gestami. Chmary całe niekiedy nad jego głową gruchające, hałaśliwie wokół niego krążące, dziobiące się o miejsce u jego nóg. Wydawać by się mogło, że jest na to wrzaskliwe towarzystwo skazany, nie było tak, przywabiał gołębie watahy i odprawiał wyraźnie podług swojego rozkazu. Bo i nosił się z wojskowym jakimś sznytem i okazałością, jednak w ubraniach z gruntu cywilnych, szarych, spodnie schludnie przyprasowane, tweedowa, nieźle już zszargana, ale czysta i całkiem szykowna marynarka, koszula brunatna, zapięta aż po samą grdykę; nakrycie głowy tymczasem, jak młodzi mówią, od czapy, bocianich rozmiarów cyklistówka z dużym dachem, który skrywa oczy. Pytanie drastyczne, więcej niż niestosowne, chamskie – czy wzrok przydatny temu wędrownikowi; jego nogi, ba, zgoła podeszwy jego starych, nieomylnie żołnierskich butów, nie do zdarcia, co do kamyczka znają ścieżki, jakie ten gospodarz powietrza dzień w dzień, rankiem, w południe i w wieczory, upał nie upał, szaruga nie szaruga, nieubłaganie, obowiązkowo, na czyjś wysoki rozkaz pilnie przemierza… Szmat drogi, pokrętnej do tego, przykrej miejscami, zwłaszcza w pobliżu szkoły z oddziałami językowymi imienia Roberta Schumana, pełnej wielojęzycznej, plugawo bluzgającej bandziorki, wokół stadionu z kurwiącymi dziko młodocianymi kibolczykami; dalsza trasa jednak przyzwoita, grzeczna, wiedzie obok teatru i biegnie przez park gdzie kluczy między zbitymi w kołtun kłębami płożących się krzewów i klombem różanym), dochodzi do parkanu naszego metra w budowie, by dróżką wzdłuż bloków mieszkalnych podejść aż do kościoła i skryć się w gęstwie ogródków działkowych. Ile czasu zająć mogło Krążownikowi pokonanie jednego takiego kręgu? Dobrą godzinę lekcyjną; jeśliby zaściankowy nasz podróżnik chciał, mógłby stosować się do dzwonków na przerwy, dobiegających z uprzykrzonej szkoły językowej; używał zapewne jednak innych narzędzi i miar czasu; nie jest zresztą pewne, czy nie przemieszczał się w niedbałym, roztargnionym bezczasie. Chcący czy niechcący, był, jak się rzekło, wyrazistym, choć bezmownym symbolem osiedla; jak oczywisty i zwyczajny, pospolity jest wschód słońca, tak oczywisty jest Krążownik toczący się po orbicie naszego osiedla. Równie jak Krążownik wolny, równie zapewne też wiekowy, czułem się piechocie temu bliski, choć stać mnie było ledwie na to, by kręcąc się po osiedlu, częściej niż inni natknąć się na przemierzającego utarte, po wielokroć już przedeptane ścieżki, bąknąć jakieś słówko i jakieś bąknięcie usłyszawszy, snuć domysły, tyczące natury misji, czy też – w to starałem się nie wierzyć – manii, zboczenia czy umysłowej niedostateczności nieubłagalnego podróżnika. Gubiłem się w domysłach, nie bez odrobiny chęci i przyjemności nawet… Śniło mi się raz i drugi, że jak rekrut wojsk terytorialnych ustawiczny wędrowiec równie cichutko znikł raptownie i tak gruntownie, że chwastem zarosły wytyczone jego staraniem ścieżki; nic takiego nie miało miejsca, okazywało się rano i byłem z tego powodu szczęśliwy: choć przecież zdawać się mogło, że to szczęście nie ma żadnego uzasadnienia ani podstawy.
Ale to nie polegało na prawdzie, jak się okazało któregoś dnia, kiedy niespodziewanie – a szczęśliwie – natknąłem się na Krążownika nie na trasie, a na stronie, w przycmentarnych krzakach i zaroślach po dawno opuszczonym domostwie, z którego ostała się cudem jakimś tylko ruina – krzepka jeszcze, ceglana ruinka gołębnika, budowli z zamierzchłych czasów, osobliwego pomnika dawno upadłej cywilizacji, doszczętnie zapomnianej przez pokolenia nie tylko nas ludzi, ale nawet samych gołębi. W tym zagaju, w gęstwie piołunów, koniczyn, pokrzyw i ostów, sitowia rozłożył się całym swym obozem Krążownik. Przeszedł – na czas jakiś zapewne tylko – w stan spoczynku rozumianego dosłownie, rozkrochmalił się i rozdział, w samej koszuli był, z gołą siwą i łysą głową, boso. Oparty o murek starożytnego gołębnika z wielkim staraniem, w skupieniu nawlekał nowe sznurowadła do swoich staroświeckich, dobrze już znoszonych, ale stale jeszcze krzepkich, trzymających partyzancki fason butów. Gruchające słodko gołębie obległy patrona z wszystkich stron, wścibiały dzioby do kieszeni jego spodni, by sycić się jakimiś, widać bardzo smakowitymi, jadełkami tam zeskładowanymi. Pobiesiadowawszy, gołąbki te poczciwe pofrunęły na ruinkę antycznej wieży, obsiadły ją wianuszkiem i gaworzyły cicho, siódmym zmysłem wyczuwając może, że rezydują się w miejscu najwyższej chwały swojego rodu. Zaś sznurujący cierpliwie buty Krążownik tymczasem począł nucić coś pod nosem, myślałem, że to może kołysanka dla swoich drzemiących na wieży pupili, doznałem z nagła udaru pamięci – nie kołysanka, pieśń wygnańcza to była, słyszałem ją kiedyś,, wielkie dawno temu: płyń floto, płyń na krańce, pomrukiwał reperujący stare trzewiki stary Krążownik, powita cię uchodziec–brat! Koniec to był szewskich mozołów Krążownika, stąd te śpiewy uroczyste, wzuwał buty na gołe nogi, ogarniał się pospiesznie, sięgnął po swoją generalską czapę, nakrył głowę, zerwał się na równe nogi i zaświstał, był to świst urodzonego gołębiarza, gołębie bractwo z wielkim hałasem, zerwało się całą hurmą z gołębnika, zawirowało nad swoim szefem.
– Dokąd to? – pytam.
Krążownik salutuje do swej wielkiej czapy:
– Uchodziec–brat! Będziem witać jak kogoś godnego.
– Jak ty wyglądasz! – naskoczyła na mnie żona, ledwo tylko przekroczyłem próg mieszkania. – Gdzieżeś ty był?
Byłem na cmentarzu, na pogrzebie starego druha, wracałem przygnębiony, chowałem ostatniego z kręgu swoich rówieśnych; nie pocieszały mnie przyjazne słowa żałobników i nie nęcił kieliszek, na który zapraszali. Już dom wolałem, choć nie spodziewałem się, że zostanę powitany u jego progu w sposób tak obcesowy. – Jak ty wyglądasz wykrzykiwała żona i prawie wypychała mnie za drzwi. Śmiercią przyjaciela zafrasowany, o swój wygląd mało się troskałem, kapelusz machinalnie mogłem nałożyć krzywo, nawet całkiem na bakier. Nie o to jednak piekliła się żona. Oniemiałem, gdy mój pogrzebowy czarny kapelusz wziąłem do ręki. Kapelusz był biały, osnuty misternie cieniutką pajęczynką przez wysokiej klasy majstra, który bodaj swoje dzieło doskonalił jeszcze, a był nim pajączek wielkości czubka zapałki – rezydował zaś na czubku kapelusza.
Patrzyłem na dzieło, patrzyłem na pracowitego artystę i serce biło mi mocno. Uświadomiłem sobie, że oto zdarzyło się w moim życiu coś nieodwracalnego: pożegnałem ostatniego z grona przyjaciół, by mógł niezwłocznie zjawić się następca, posłaniec nowych moich przyjaciół. To oni będą teraz już przy mnie trwać, pajączka zmieni inny pajączek, jego zluzują mrówki faraona, one zastąpione zostaną przez weszkę, przez żuczka, nowych moich druhów wiernych po grób i za grobem – do ostatniej kropli krwi i ostatniej mojej w mogile kosteczki.