narodziny

Lekko zachrypnięta lekarka trzymała dłoń Bibi zimną ręką. Dziecko jest na neonatologii. Tak, ma wady rozwojowe. Musi się pani przygotować na nietypowy widok.

Myślę, że nie można było się na to przygotować. Ale na torsje i atak histerii – tak. Strzykawki, tabletki, krzyk, narastający i cichnący szloch, niespokojny sen. „Nigdy nie byłam w ciąży, a ta blizna…”. Miesiąc na pograniczu jawy. Po czterech miesiącach terapii zrozumiała, że nie ma co dłużej się upierać.

Spokojnym krokiem weszła do gabinetu. Czy można to odciąć? Chciałabym zabrać Klarę do domu.

Rumiana pielęgniarka wychyliła się z pokoju. Przełknęła ostatni łyk herbaty. Przyszła pani zobaczyć córeczki?

Nic o tym nie wiedziałam. Nie mogłam jej współczuć.

*

Pierwsze wspomnienia? Myślisz, że kiedyś przypomnę sobie więcej? Te pierwsze to raczej nastroje, zapachy, coś, co się rozmywa. I Klara. To słowo powtarzało się w różnych przypadkach i zdrobnieniach: Klaruś, Klarunia, Klareńko…, no, otwórz buźkę, no, do góry. O – siup. Gdzieś słyszę to wszystko, na granicy pamięci. Wszystko z tego czasu było na granicy. Różne rzeczy widziałam zawsze skrajem oka, na samej granicy pola widzenia: postacie, kolory w telewizorze, zabawki, a to, co na wprost, nie miało być ważne. Czułam, że istotne rzeczy dzieją się w tych miejscach, które ledwo dostrzegałam.

Ja? A kim byłam ja? Czymś-blisko-Klary. Poruszałam się w jej rytm, słuchałam, czekałam.

Aż kiedyś zobaczyłam, zupełnie na wprost, okrągłą twarz z piegami na policzkach. Odruchowo zaczęłam wtedy szukać czegoś na obrzeżach obrazu, zezować nerwowo, ale wtedy twarz uśmiechnęła się szeroko i usłyszałam: Dzień dobry, Glorio.

To były pierwsze słowa skierowane do mnie. Okrągła twarz należała do wolontariuszki. Pamiętam…, tak pamiętam, że po chwili wyciągnęłam rękę i dotknęłam jej. Jej brody i warg. Pierwsza chwila. Tak to sobie nazwałam – to była moja pierwsza chwila.

Bardzo szybko zaczęłam wtedy mówić. Moje małe płucko, w zasadzie do niczego niepotrzebne, uparcie przecież działało, pompowało powietrze przez normalną tchawicę i krtań, mogłam więc wydawać dźwięki. Krótkie, w sam raz na jedną sylabę, może dwie, jeśli jedna była samogłoską.

Diagnoza

Lekarz stał twarzą do okna.

– Ale śnieg, cholera, będą korki. Nie zdążę, Martin, nie będzie już po co jechać w połowie meczu. Znowu mam pecha.

– Weź przestań – mruknął ten, który siedział przed ekranem laptopa. – Tu zobacz, to się nazywa pech.

– Nie, dziś sobie odpuszczę, nie mam ochoty bardziej się dołować. Matka u nerwowych i nie dziwię się, sam bym…

– Muszę dokończyć – Martin wskazującym palcem lekko stukał w biurko. – Jutro wychodzi.

Craniopagus parasitus, twarzoczaszka o budowie prawidłowej, kręgi do S 5 prawidłowe, do p3 zniekształcone. Prawy bark i ręka dysplastyczne, ruchomość zachowana. Jedno, prawe szczątkowe płuco z zachowaną minimalną wentylacją. Pozostałych organów i części ciała brak.

Półkule mózgowe prawidłowo rozwinięte.

Uchyl okno, jeśli możesz, Tom, duszno tu.

*

Czasem śniło mi się, że biegnę. Lekko, w podskokach, albo rozpędzam się z górki, moje nogi jak sprężyny, coraz prędzej. Skąd wiedziałam, jak się biega? Nie wiedziałam. Może to pamięć pokoleń… Myślisz, że można tak pamiętać, po przodkach? Czym są nogi? A jak się komuś śni, że lata, to przecież też nie wiadomo, skąd się to bierze. Większość ludzi nigdy nie latała.

Nie chciałam się wtedy budzić. Myślałam w półśnie, że może mam wszystko, że to był tylko koszmar, ta głowa i ręka, i ta beznadzieja. Że zaraz wezmę głęboki oddech i wybuchnę śmiechem.

Widzisz, nie mogłam zrobić żadnej z tych rzeczy.

Glorio!

– Co się stanie. Opisz mi to jakoś, panie Johns.

– Zrobiliśmy wszystkie pomiary. Jest oczywiście spore ryzyko, ale inaczej za jakiś czas wszystko się po prostu wyłączy. A my możemy spróbować coś zrobić. Dyskutowaliśmy wczoraj jeszcze raz z MacCoskym i Grovenem, siedzieliśmy do drugiej w nocy. Obaj widzą szansę. Więc najpierw operacja, za trzy tygodnie, potrzebujemy tego czasu, żeby przygotować dystraktor. Zmierzyliśmy przepływy krwi i zmapowaliśmy nerwy. Przetniemy kości czaszki i przesuniemy, ile się da – policzyliśmy to. Około trzydziestu stopni. Jednocześnie wstawimy dystraktor i potem będziemy przesuwać, bardzo powoli. Od momentu, jak zacznie się zrastać. To potrwa kilka miesięcy, na pewno ponad pół roku. Potem będzie druga operacja, trudniejsza, zespolenie twojej czaszki z tym, co zostanie z czaszki Klary, umieszczenie jej w tej loży. I zespolenie poniżej krtani, to będzie najbardziej skomplikowane, ale nie chciałbym ci tego teraz opisywać w detalach. To nie brzmi dobrze, jak się tego słucha, ale mamy plan.

– Będę to czuła, jak się przesuwa?

– Pewnie tak. Będziesz dostawała środki przeciwbólowe.

– A co zrobicie z… twarzą? No wiesz, z twarzą Klary?

– Będziemy musieli ją odciąć.

– Wiem, ale potem?

To było trudne do wyobrażenia, bo to była ona, Klara, to była jej twarz. Widziałam ją przeważnie w lustrze, a miejsca za lewym uchem mogłam nawet dotykać, bo sięgałam tam ręką. Kładłam palce na kości policzkowej, na tym stawie, co jest zaraz obok, żuchwowym. Jak wtedy mówiła, to czułam jego poruszenia. Potem wracałam palcami powoli i czekałam, gdzie znowu zacznę się ja. Zatrzymywałam tam palce, przesuwałam o milimetr w tę i z powrotem. Ona – ja, ona – ja. Taki jakby dołek, miedza, albo rowek, kojarzyło mi się to z jakimś wąwozem w lesie. Musiałam chyba kiedyś oglądać coś o lesie albo o polu. I trochę się bałam tego miejsca, i trochę specjalnie chciałam się bać. Teraz też mogłam tam dotykać, ale Klara już nie mówiła, nic się nie ruszało. Miałam takie myśli, że sama popchnę palcami ten nieruchomy staw, żeby wprawić go w ruch, zrobić tak, jakby Klara otwierała usta, przesunąć trochę jej dolną szczękę. Ale to było zbyt straszne, zatrzymywałam się w momencie, w którym prawie to zrobiłam.

Klara właściwie nie żyła, w tym sensie, że jej mózg nie działał już od jakiegoś czasu. Johns wytłumaczył mi to tego dnia, kiedy zrobili pierwszy szczegółowy rezonans i biopsję: niesamowite, że z tego rodzaju nowotworem, który właściwie zniszczył jej pień mózgu, żyła tyle lat, a nikt nic nie wiedział. Dopiero gdy nastąpił gwałtowny progres w kierunku komór i kory mózgowej, wszystko potoczyło się tak szybko. Dziecko – zwrócił się do mnie uspokajająco – nie wiemy dokładnie, jak to możliwe, ale to ty utrzymywałaś was przy życiu przez kilka ostatnich lat. Na pewno już wcześniej były połączenia, może częściowo uśpione połączenia, ale w miarę obumierania pnia mózgu Klary one się budziły. Bo nie wiem, jaki miałby być inny mechanizm, że obie dawno nie umarłyście.

A więc przez czternaście lat mojego życia byłam czymś przyczepionym do Klary, parazytem, rączką-główką. Parasiting Gloria. Ale przydałam się na coś? Dzięki mnie nie umarłyśmy dawno temu, bo mój mózg kierował oddychaniem, trawieniem, ruchem – a raczej sprawiał, że to wszystko w ogóle było możliwe. 

– Potem? – zawahał się Johns. – Z należytym szacunkiem. Skremujemy każdy odcięty fragment jej ciała. I złożymy w kolumbarium. Ale to nie jest coś, czym ty musisz się teraz zajmować. Nic na to wszystko nie poradzisz.

– Ręka, powiedziałam, najważniejsze, żeby nic się nie stało w rękę. Muszę przez cały ten czas mieć moją rękę i cały czas laptop, i ten stelaż musi też być, musicie to jakoś dopasować. Zgodzę się na wszystko, ale muszę mieć moją rękę.

– Oczywiście – powiedział cicho Johns.

– Bibi tego nie zniesie – powiedziałam tylko.

*

– Gdyby tak nie było, poszłabym do szkoły baletowej – mówiła Klara – Wyobrażasz sobie?

To był kolejny ciąg opowieści. Zmieniały się tylko wyobrażone alternatywne rzeczywistości, co mogłoby być, gdybyśmy nie urodziły się takie.

– Nie mogli mnie odciąć – powiedziałam jak zawsze. Powtarzałam to zawsze od początku. – Rodziły się już wcześniej takie dzieci, tylko przeważnie to przyrośnięte, które miało samą głowę, miało też słabo rozwinięty mózg. Nie umiało mówić ani nic. Czasem to był tylko kawałek głowy, a czasem cała głowa i jeszcze kawałek ciała, malutki. Na przykład Manar i Islam, dwie egipskie dziewczynki, choć mówiło się raczej o Manar i przyrośniętej do niej drugiej głowie. Two-headed miracle

Islam miała oprócz głowy malutki kawałek tułowia. Ruszała nim tak dziwnie, jakby była robakiem albo odwłokiem owada, jakieś mięśnie się kurczyły i podnosiły go do góry i przesuwały lekko na bok. Widziałam na filmie w internecie, oglądałam to mnóstwo razy. Zawsze te same ujęcia, kilka minut. Otwierała oczy, zamykała, miała takie mokre, sklejające się rzęsy. Wykrzywiała usta jak do płaczu i wyciekała jej piana, spieniona ślina. I widać było, jak się wysila i wykrzywia wtedy usta jeszcze bardziej i ten kawałek tułowia kurczył się, unosił końcówką do góry. Miały siedemnaście miesięcy, kiedy je rozdzielono, zrobiono operację, pokazywano na filmie, jak chirurdzy kładą je na stole przykrytym zielonym chirurgicznym materiałem. Potem już Manar, z główką owiniętą bandażami, i Islam, owinięta pieluszką, martwa. Pokazywali ją tylko przez chwilę, ale wracałam do tego momentu, cofałam film, żeby to zobaczyć. I taki rysunkowy dodatek, scenka, jak aniołek z jej twarzą i skrzydełkami odlatuje do góry. Przewijałam film, żeby ciągle na nowo widzieć jej oczy, z tymi mokrymi rzęsami, i ten kurczący się odwłok. W ruchach ust wyszukiwałam oznak, że jest dzieckiem, prawdziwym człowiekiem. I mówiłam sobie: a ja mam jeszcze rękę i mój odwłok jest trochę dłuższy i mam tam nawet kawałek płuca. Kawałek płuca, słyszycie?!

Islam umarła od razu, a jej uwolniona siostrzyczka dwa miesiące później. Były potem różne próby odcinania tych dzieci-główek, ale zawsze wszyscy umierali. Z jakiegoś powodu nie dało się tego zrobić. I tak powiedzieli lekarze Bibi. Ona była gotowa zaryzykować, ale nikt nie chciał się zgodzić.

*

Francuzi odcięli bliźniaka bez nerek. Zapamiętałam to zdanie, wracało często, siedziało gdzieś we mnie właściwie cały czas. To było zdanie z jakiegoś artykułu przeczytanego w internecie, o etycznych aspektach rozdzielania bliźniąt syjamskich. Wiadomo, że jest to trudne, że nie wszyscy się na to decydują, chociaż muszą żyć cały czas mocno ograniczeni, zwłaszcza gdy połączeni są głowami. Na przykład te dwie irańskie siostry, dwudziestodziewięcioletnie, Ladan i Lalach, które bardzo pragnęły rozdzielenia. Lekarze długo nie chcieli się tego podjąć, bo miały poplątane naczynia krwionośne, mózg jednej z nich nie miał jakichś ważnych żył i trzeba je było zrekonstruować. One jednak bardzo o to walczyły, pamiętam, jak opowiadały, co będą robić jako osobne dziewczyny, jedna chciała dalej studiować, druga gdzieś wyjechać jako dziennikarka. W końcu jakiś zespół chirurgów zgodził się spróbować, w Singapurze, było o tym bardzo głośno. Mnóstwo wywiadów, spekulacji, wykresów. Operacja trwała pięćdziesiąt dwie godziny, ale nie udała się, obie umarły, jedna po drugiej, podobno z upływu krwi.

Francuzi odcięli bliźniaka bez nerek. Nie wiem nic więcej o tym przypadku, ta sprawa podana była tylko jako przykład. W artykule zastanawiano się, co jest moralne, a co nie, i jak to zależy od państwa, w którym rodzą się takie dzieci, i od tego, czy ludzie wierzą w boga. Opowiadano o sytuacjach, w których rodzice nie godzili się na operację. Wiedzieli, że jedno dziecko mogłoby mieć normalne życie, ale bez rozdzielenia oba bliźniaki umrą. Mimo to nie mogli się zdecydować, czuli się, jakby to oni skazywali na śmierć to drugie, które nie miało jakiegoś narządu. Francja, świeckie państwo, podjęło chyba tę decyzję za rodziców, tak myślę, choć nie wiem dokładnie. Może sami rodzice też chcieli. I nie wiem, dlaczego, kiedy myślę o tych dwóch francuskich dzieciach, widzę dwóch dorosłych mężczyzn, może nawet w garniturach, butach, szczupłych, ciemnowłosych, z laptopami trzymanymi w eleganckich torbach. Połączonych dyskretnie kawałkiem ciała, rodzajem rękawa, którym biegną te wszystkie żyły transportujące oczyszczoną krew od tego po lewej do tego po prawej stronie. To znaczy właściwie odwrotnie, bo to była moja prawa i lewa strona, tak jakbym widziała ich stojących przede mną albo na zdjęciu, albo na filmie. Dzień dobry, nazywam się Pierre, a ja Antoine, jestem architektem, a ja, proszę pani, piszę książki.       

Ale dlaczego nie mogli podzielić się nerkami, zakładając, że w sumie mieli dwie? Było to niemożliwe ze względów anatomicznych, tak zakładałam. Nie było miejsca albo systemu naczyń, może też pozostałych narządów od nerek w dół brakowało. Moczowodów, pęcherza, czegoś jeszcze? A dializy? Można było dializować Antoine’a?

Oczywiście nie wiem, jakiej byli płci.

Pewnego razu pewna pani spodziewała się bliźniąt – pisała Rosalind Q. – Kiedy była w połowie ciąży, lekarze zobaczyli na USG, że jej dzieci są zrośnięte częścią brzuszków. Pani, która nazywała się Sofie, była przerażona, ale lekarze wytłumaczyli jej, że nie jest najgorzej – jej synków da się rozdzielić, bo są połączeni niedużą powierzchnią ciała, mają wszystkie kończyny i narządy wewnętrzne. Sofie była pełna niepokoju, ale starała się nie tracić nadziei, skoro lekarze ją uspokajali. Jednak gdy do porodu został tylko miesiąc, jeden z lekarzy zauważył, że coś się zmieniło. Jeden z chłopców rósł wolniej niż drugi, a po dokładnym badaniu okazało się, że nie ma nerek.

– Co z nimi będzie, czy przeżyją? Jak będą żyć? – pytała Sofie.

– Sprawa jest trudna – powiedział lekarz. – Trudna tym bardziej, że bliźniak z nerkami też słabnie, bo jego nerki muszą filtrować krew dla dwóch organizmów. Jedna z jego nerek jest coraz mniej wydolna i po porodzie bardzo szybko całkiem przestanie działać. Dzieci nie wytrzymają długo na jednej nerce i po paru miesiącach obaj chłopcy umrą.

Przerażona Sofie zapytała, czy jej synkowi można będzie przeszczepić nerkę, ale lekarz odpowiedział, że bardzo trudno jest o tak małych dawców. Jedyne, co można zrobić, to przez jakiś czas dializować chłopca, czekając na to, że znajdzie się dla niego nerka. Należy pamiętać, że jego braciszek nie mógł zostać dawcą, bo sam miał zaledwie jedną działająca nerkę.

Minął tydzień i dzieci urodziły się przez cesarskie cięcie. Po kolejnym tygodniu ich stan zaczął się pogarszać i zdecydowano, że nadszedł czas na operację rozdzielenia. Stan Pierre’a poprawił się po niej bardzo szybko, a małego Antoine’a podłączono do maszyny dializującej. Jednak po paru dniach okazało się, że nie można dłużej go dializować [trudno powiedzieć, dlaczego. Oczywiście jest to pole do rozwinięcia dalszej narracji. Mogłam o tym długo myśleć, którejś nocy, zapewne znalazłabym coś na stronach medycznych, czy dokumentach opisujących przypadki medyczne, które tak lubiłam czytać, kiedy Klara dawno już spała].

Sofie, rozpaczając, błagała lekarzy o ratunek. Dajcie mu moją nerkę – prosiła. – Pani nerka jest o wiele za duża, wyjaśnili jej lekarze, ale Sofie nie przestawała błagać.

Czy można było coś wymyślić?

I tutaj zaczyna się to coś, co może się wydawać zupełnie nieprawdopodobne.

Zespół ze szpitala Saint Gervaise zdecydował się na eksperyment. Dla dobra Sofie i Antoine’a cała procedura odbyła się w tajemnicy, bo obarczona była dużym ryzykiem i mogła budzić kontrowersje. Oznaczało to, że Sofie z dziećmi pozostanie na długo w szpitala, a właściwie w sali przerobionej na mieszkanie dla niej.

Lekarze pamiętali, że kilka razy w historii medycyny na krótko podłączono kogoś do cudzej nerki, robiono też takie eksperymenty na zwierzętach. Nie zrobiliby tego jednak, gdyby na pomysł nie wpadła sama Sofie. [Była lekarką? To możliwe i mogło uprawdopodobnić tę historię. Mogła nawet być związana z tym szpitalem, z zespołem pracujących w nim naukowców. Lekarze mogli chcieć sprawdzić, czy to się uda, czy może w przyszłości da się stosować takie rozwiązanie w krytycznych sytuacjach, albo też chcieli przy okazji przetestować nowe leki immunosupresyjne. To wszystko mogło się zdarzyć, o ile tylko mogła zdarzyć się rzecz podstawowa.]

Podczas czterogodzinnej operacji chirurdzy transplantolodzy i nefrolodzy połączyli naczynia nerkowe Sofie z ciałem Antoine’a i zszyli ciało matki z ciałem syna – łączył ich jakby krótki tunel, którymi biegły naczynia. Sofie rozpoczęto podawanie cytostatyków, żeby szwy miały szansę się zagoić – te na skórze i te wewnątrz, łączące naczynia. Było możliwe, że tak się w ogóle nie stanie, ale jednak wszystko poszło zgodnie z planem. Szwy zagoiły się dość szybko, choć cały czas z niepokojem obserwowano, co się dzieje z ciałami matki i syna. Sofie na początku czuła się dziwnie, z tym dodatkowym ciałem przyszytym do jej brzucha, z dodatkowym człowiekiem wiszącym na niej, szybko jednak zaczęła wstawać – nosiła dziecko na czymś w rodzaju stelaża, przewiązanego chustą tak, że nie było widać, że są ze sobą połączeni. Na co czekano? Przede wszystkim na dawcę, na to, że rodzice jakiegoś zmarłego dziecka zgodzą się oddać jego narządy. A gdyby tak się nigdy nie stało? Kiedyś zapewne się stanie, tak wynikało ze statystyki. A jeśli jednak nie? Sofie miała nadzieję, że jeśli jej syn urośnie, będzie mogła oddać mu jedną z własnych nerek. Co było dalej?

Sofie nie lubiła dotykać miejsca, gdzie wyczuwała to przejście, rodzaj miedzy czy wąwozu pomiędzy jej własnym ciałem a ciałem Antoine’a. Było to pewnego rodzaju zagłębienie, jakby miejsce po szwie nieco się zapadło. Gdy palec zbliżał się do strefy szwów, czuła, że tam nie ma normalnego czucia, lecz jest coś podobnego do drętwiejącego dreszczu, który należał do tego właśnie miejsca, ale rozchodził się po całym ciele, jakby kurczyły się naczynia krwionośne pod skórą, aż do samej głowy i stóp. Przez chwilę bała się wtedy, że to wszystko nie jest prawdą, że zasnęła i obudzi się zaraz i okaże się, że jej syn już dawno umarł. Czasem we śnie bała się jakiejś postaci, która nazywała się Sofie i wyglądała dokładnie tak jak ona, ale jak gdyby prześwitywała, można było zobaczyć wszystkie jej organy, żyły i tętnice i pulsującą w nich krew. Ta druga Sofie nachylała się nad jej łóżkiem, a śpiąca Sofie usiłowała ją odepchnąć i wtedy czuła to dziwne drętwienie. Ale coś jednak ciągle sprawiało, że palec trafiał w to jej-nie-jej miejsce. Sprawdzała, gdzie kończy się to uczucie, gdzie kończy się ona, choć zachowana była ciągłość skóry, a zaczyna się drugi człowiek, jej syn. I znowu skurcz, i znowu włosy stawały jej na głowie.

Gdy układali się spać, trzeba było uważać, żeby obojgu było w miarę wygodnie. Na początku bała się, że odruchowo będzie chciała przewrócić się na bok i pociągnie za sobą dziecko, które wtedy się wystraszy albo, co gorsza, coś się zerwie, naruszy w środku, w tej części, którą byli połączeni i w której biegły te ważne naczynia. Że jakoś się źle zegnie albo coś przyciśnie.

Antoine przyszyty do jej brzucha przypominał jej cały czas o istnieniu wszystkich narządów, o których normalnie się nie myśli, gdy człowiek budzi się rano, gdy je obiad, ogląda film, kłoci się z kimś, idzie gdzieś, gdy cokolwiek się robi. Teraz właściwie  stale myślała o tej nerce, do której podłączone są naczynia krwionośne syna, połączone z jej naczyniami, że nie leżą w swoich naturalnych pozycjach, nie działają dyskretnie i po cichu. Zostały wyciągnięte, naciągnięte, powyginane, musiały się nagiąć, napiąć, wysilić. Czuła tę swoją nerkę jak wyczerpaną, zmęczoną istotę, która mówi: staram się bardzo, przypływa do mnie obca krew, rozumiesz kobieto? Obracam ją w moich filtrach, obracam, a potem oddaję, bo wiem, kobieto, że zależy ci bardzo na tym kimś, kto jest do ciebie przyszyty. Płynie do mnie obce, nie moje, wchodzi, a ja to przyjmuję, kobieto, cały czas. Szept nerki sam w sobie był narzędziem ucieczki, ukojenia, bo najstraszniejsza była wizja tych różowo-czerwonych trybów, mięsa, galaretowatych ścianek kurczących się i rozwierających, szuch-szuch, szuch-szuch, odbierała to jako niepojętą mowę, szyfr nie do odczytania, ale jednocześnie najbardziej, najgłębiej jej własny, choć stale wzmacniany tą obcą obecnością.

Myślała, co by się stało, gdyby się potknęła i przewróciła, albo gdyby syn jakoś wysunął się ze stelaża – czy zawisłby na niej, czy połączenie byłoby dostatecznie mocne, by go utrzymać, czy raczej wszystko rozerwałoby się, naczynia wyszłyby na wierzch, pociągnęły za sobą nerkę; czy wszystko rozerwałoby się w mnie w środku? Nie mogła sobie wtedy nie wyobrażać różnego rodzaju tortur, o jakich gdzieś czytała. Ludzie robili takie rzeczy innym ludziom, rozrywali ich, łamali, obdzierali ze skóry, wyrywali wnętrzności.      

Gdy opublikowałam tę opowieść na portalu „Nasze opowieści”, w komentarzach wybuchła histeria. Pisano, że to obrzydliwe. Że przekroczyła granice dobrego smaku, niektórzy deklarowali, że o mało nie porzygali się, czytając te chore fantazje. Pytano, czy autor jest niespełna rozumu, skoro zajmują go takie rzeczy. Ktoś przypomniał eksperymenty radzieckiego lekarza, który przyszywał psom drugą głowę i te głowy jakiś czas żyły, najdłużej chyba dwa tygodnie i obie nawet jadły oraz, co najgorsze, lizały lekarzom ręce. I że do czego to może jeszcze doprowadzić, do jakich strasznych rzeczy, może komuś przyjdzie do głowy robić podobne eksperymenty na ludziach. A skąd wiadomo, krzyczał ktoś, że tego się nie robi, ludzie są zdolni do każdego okrucieństwa i każdej zbrodni, do każdego okrucieństwa. Ktoś przypomniał, że zdarzało się na wojnach rozpruwanie brzuchów ciężarnym kobietom i zaszywanie w nich psów. Rozszarpywanie ciał, perwersyjna radość z zadawania wyrafinowanego bólu.

Mimo wszystko nie byłam przyzwyczajona do takiej niechęci. Nie byłam gotowa na to, że pisano do mnie z taką złością. Ale trwało to krótko, a potem zapadła cisza. Po tygodniu wstawiłam jeszcze jedno opowiadanie, proste i niekontrowersyjne, lecz nie pojawił się żaden komentarz. Dlatego Rosalind Q. musiała zniknąć.

Sofie zdjęła z siebie ubrania, uważnie wyciągając fałdy tkaniny spod stelaża. Rozebrała też Antoine’a – starała się używać takich ubrań i materiałów, żeby z tym sobie radzić. Weszła do wanny z wodą, lubiła to i syn to lubił. Mogła teraz zdjąć stelaż; kiedy siedziała w ciepłej wodzie z podkurczonymi nogami, synek opierał się o nie pupą. W dodatku w wodzie ciała były lżejsze, a ścianki wanny sprawiały, że nie było gdzie upaść. Myła gąbka siebie i dziecko, potem bawili się w pluskanie, w łapanie piany, były piski i śmiechy.

Minęło prawie siedem miesięcy od czasu operacji, kiedy zaczęło dziać się coś niepokojącego – najpierw swędzenie w miejscu, gdzie założono szwy. Sofie powiedziała o tym pielęgniarce, ta obejrzała to miejsce i zawołała lekarza. Zaczyna się proces odrzutu, to ostatni moment, żeby spróbować coś poradzić, tak powiedział. Trzeba włączyć sterydy i podnieść immunosupresję. To też jest ryzyko, ale to jedyny sposób. I czekać z nadzieją, że będzie jakiś przełom. To znaczy, że ma się znaleźć dawca. Nerka Sofie ciągle była za duża.

Ale nie trzeba było długo czekać. W poniedziałek rano po trzech dniach zadzwonił telefon z Insular Clinique. Zmarła dwuipółletnia dziewczynka z pierwotnym guzem mózgu, rodzice sami zaproponowali oddanie jej organów. Była drobna, ale i tak nerka okazała się trochę za duża. To jednak pełna zgodność, taka sytuacja po prostu nie powtórzy się w jakimkolwiek bliskim czasie. Zachęcają do zrobienia przeszczepu.

Sofie nie wiedziała, czy jest zaskoczona, czy jednak podskórnie wiedziała, że tak będzie. Czy może myślała, że to nie mogło się udać, że było zbyt szalone i niebezpieczne. Nerka jechała na sygnale, a Sofie obejmowała synka, który jak duża żaba przebierał nogami na jej brzuchu, a prawą rękę wyprostował tak, że trafiła do jej lewego oka. Nie dano im już spać, zaczęto premedykację, zakładano wenflony, zaczęli zbierać się ludzie, dwa zespoły operacyjne.

Potem przyjechał samochód z nerką i oboje, Sofie i Antoine, zasnęli.

Obudziła się, nie wiedząc w pierwszej chwili, czy już po operacji, więc próbowała wymacać ręką swój brzuch, ale było tam pusto, chciała się zerwać, ale pielęgniarka przytrzymała jej ramiona. Spokojnie, wszystko jest dobrze, proszę leżeć. A Antoine?! Jeszcze kończą, ale wiem, że nerka podjęła pracę. Teraz musicie odpoczywać. Ale jak się obudzi i zobaczy, że mnie nie ma koło niego, to się przestraszy. Nie, nie przestraszy się, na początku będzie spał, będzie spał, dostanie leki wyciszające, a jutro się zobaczycie.

Stało się, Sofie.

Potem Pierre i Antoine urośli, skończyli szkoły i studia.

Antoine, z laptopem, nad książką. Wieczorem.

Właściwie to gdzie jest nasz ojciec? Brakuje mi w tej opowieści naszego ojca, mojego i Pierre’a. Pierre cię nie zapyta, zajmuje się innymi sprawami. Nie pytałeś nigdy Sofie? Sofie się wykręca, każe mi zapytać Ciebie, Klaro. Nie wiem. Nie umiem znaleźć dla niego miejsca. Czy to znaczy, że nie istnieje? Nie wiem. Chcę już stąd wyjść, Antoine, a obawiam się, że ta historia może się rozrastać, jeśli na przykład będę o niej myśleć przed zaśnięciem. Będę wchodzić w wasze dorastanie, silną infekcję grypopodobną, przygody na wycieczkach, dokuczania w szkole, pierwsze miłości, drugie miłości…

Nie, nie patrzę w laptop Antoine’a, nie chcę zobaczyć tego powielającego się lustra, lustra w lustrze, a w nim kolejnego. W rogu ekranu masz zdjęcie chłopca, to chyba twój ukochany, nie patrzę, nie zaczynam nowego węzła, nie wypuszczę nowych odnóżek. Raczej się zwinę okryję warstewką puchu albo śniegu, odetnę się od tego. Możesz żyć sam? Czy ja mogę?  

Opowiem ci kiedyś o mojej córce Phoebe – wychyla się do mnie Antoine. – Mojej i Michela. Wyrośnie na wspaniałą kobietę, a jako nastolatka będzie gwiazdą Mentalbooka.

*

Ciemno. Świetliście.

Ludzie zamieszkują tę wioskę od setek lat, ale choć zimy bywają tutaj srogie, to widoki są bezkonkurencyjne. Laptop zasypia i gdy dotykam na nowo ekranu, budzi się, ukazując taki obrazek: północnonorweska wioska w czasie zimy polarnej, dwa kolory, ciemny niebieski kolor nocnych gór, śniegu i zatoki i żółty kolor świateł, rozżarzonych okien wylewających jasność, rozpalających. Małe
i trochę większe domki, wszystkie podobne, proste, z okolonymi jasną farbą prostokątami okien, w głębi większy, chyba szkoła, i ten zimowy, senny, bajkowy żar. To jeszcze potrwa, ta ciemność rozżarzona, z ogniskami ciepełka,
z rodzinami w domkach, z dziadkami i babciami, z niemowlakami w kołyskach, dziećmi wybiegającymi rano do szkoły, niedaleko, i nauczycielka, która wita je w drzwiach i potem mówi, zaśpiewajmy, bo jeszcze trochę, jeszcze parę tylko dni i słońce zacznie się pojawiać nad  przełęczą reniferów. Najpierw na chwilę.

Ale teraz laptop zasnął i dotykam go palcem, i widok pojawia się znowu,
i znowu mnie zagaduje, mówi o bezkonkurencyjnych widokach i srogich zimach.

Włączyłabym kolędy w obcych językach albo innuicki śpiew gardłowy. Najlepiej śpiew gardłowy – wtedy Klara będzie narzekać, że coś tak okropnego włączam i że ona nie może tego słuchać. I że dobrze, minęło już piętnaście minut i teraz ona będzie słuchała Adele. Adele ma piękny głos i jej piosenki opowiadają o miłości. Zasłucham się w Adele i będzie mi się trochę podobało,
i zaraz jednak zrobi mi się trochę niedobrze. Nie powinno się lubić ani lajkować takich rzeczy, słuchać też nie. Patrz, co lajkujesz, mówię do siebie. Jeśli już to robisz, to dopisz komentarz, że jest to wspomnienie z dawnych lat, kiedy byłam, ach, takim dzieckiem, czy pamiętacie, czy mieliście podobnie? Och, jacy byliśmy młodzi, naiwni, poklepmy się po pleckach. Trzeba znaleźć coś zupełnie innego, nietypowego, rzadkiego albo bardzo starego. Albo bardzo złego, bardzo nieudolnego, surowego, nagranego telefonem w czasie jazdy na rowerze albo w świergocie ptaków, albo przy akompaniamencie dziecka bębniącego na papierowym bębenku. Albo skomponowanego w bardzo eksperymentalnym nurcie bardzo współczesnej muzyki. Oczywiście znajduję takie piękne cuda, które zachwycają mnie, unoszą, zakręcają, a najbardziej chyba lubię, kiedy wyrywają na głos ten ból, co mam go w środku. Mam. Znajduję. Powiem: Klaro, ja teraz włączę jedną rzecz i posłuchamy głośno do końca, tego trzeba słuchać głośno, i przyrzeknij, że nie włączysz nic innego w trakcie. Dobra. I włączam performens Yoko Ono, która w muzeum MOMA krzyczy coś, co zatytułowała Someone Like You by Adele. Krzyczy, muzyka jest rzeczywiście jakby z Adele, ale jęki i krzyki Yoko są jak pomieszanie orgazmu i rozpaczy. Wszystko się w tym miesza, rozkosz, rozpacz, ból, strata, nadzieja, odwaga i strach. Pamiętam, jak czytałam komentarze na YouTube – co ona sobie wyobraża, to obrzydliwe, ohyda, wynoś się stąd stara jędzo. Teraz Klara płacze: to nie jest Adele, nie chcę tego słuchać. Nigdy już tego nie włączysz. Oddycham, jak tylko mogę, chociaż prawie nie mogę. Przestanę kiedyś oddychać, mówi Klara, i co wtedy zrobisz?

Jest mi niedobrze, mam mdłości. Często mam mdłości. W głowie. Bo przecież nie mogę się wyrzygać, tylko kurczy mi się odwłok i dreszcz dochodzi do ramienia. Będę słuchać Yoko na słuchawkach, kiedy Klara zaśnie, bo spod słuchawek i tak trochę słychać. Będę słuchać, bo to jest moje, to jest moje i nie moje.

A muzyka spektralna? Nie wiem, czy mi się podoba, ale szukam najdziwniejszych rzeczy. Sprawdzam i za każdym razem myślę, co myśli o tym Klara. I La Monte Young. I dźwięki wydawane przez most, nagrane przez innego współczesnego kompozytora. Zgubiły mi się kiedyś, a bardzo chciałam wysłać komuś link, pewnemu krytykowi literackiemu i muzycznemu, nazywał się Ralf Lawrence. Byłam wtedy niespełna trzydziestoletnią introwertyczką Emmą, która rzadko wychodzi z domu i pragnie zachować anonimowość. Lubiłam rozmawiać o koncertach muzyki współczesnej. Mówiłam mu, że na ogół większość granego tam repertuaru jest dla mnie jednak zbyt klasyczna. Trochę o tym wszystkim wiedziałam, sporo rzeczy słuchałam, ale o wiele za mało. A więc kiedy rzucał jakiś tytuł albo nazwisko, szybko szukałam w internecie, szybko słuchałam fragmentu, żeby móc powiedzieć, tak, tak, to fascynujące, choć wolę tamto. W najgorszym przypadku pisałam, że tylko obiło mi się o uszy, ale bliżej nie znam i bardzo dziękuję za inspirację, bo teraz będę bogatsza o to coś, na pewno napiszę, co o tym sądzę, jak mi się słuchało. Choć przecież najlepiej słuchać na żywo, owszem, był kiedyś czas koncertów. Teraz nie ma. Tę muzykę mostu zgubiłam gdzieś, a to było coś, czym ja jego chciałam zaskoczyć
i dlatego denerwowałam się bardzo, że nie mogę jej odnaleźć, wpisywałam do przeglądarki kombinacje słów, które mi się kojarzyły, tak jak to zapamiętałam – i nic. Dopiero po dwóch dniach mi się udało i wysłałam mu link. Zaciekawiło go to, ale mniej, niż się spodziewałam. Co jeszcze mogę zrobić, pomyślałam, ja, niespełna trzydziestoletnia, kobieta, anonimowa, posługująca się pseudonimem i pisząca nie wiadomo skąd. A jednak wtedy odezwał się jeszcze raz, późnym wieczorem i zapytał, czy może dowiedzieć się o mnie czegoś więcej. Kluczyłam. I kiedy dodał, że z moich słów wywnioskował, że mieszkam gdzieś całkiem niedaleko, musiałam coś zrobić. Nie chciałam znikać bez słowa, nie tym razem, więc po prostu napisałam, że muszę zniknąć. Że jest coś, czego nie mogę powiedzieć i czego prostu nie da się zrozumieć i dlatego muszę zlikwidować konto.       

– Byłabym piosenkarką – mówi Klara – gdyby nie to. – Byłabym jak Adele. Albo Beyoncé.

– Albo jak Reba. Ta syjamska bliźniaczka, co zmieniła płeć i stała się George’em, pamiętasz? Są zrośnięte głowami, bokiem, tak że każda ma właściwie zasłonięte jedno oko. Linda jest normalnego wzrostu, a Reba malutka, i żeby mogły chodzić, Reba siedzi na specjalnym wózeczku, a Linda go pcha. Wychodzi na scenę na tym wózeczku, który pcha jego siostra, i śpiewa country w klubach w małych amerykańskich miasteczkach. Wszyscy ich tam znają i kochają, i akceptują, wokół są sami dobrzy ludzie. Reba od dziecka lubiła samochodziki i nie czuła się dziewczynką? Linda bardzo wspiera siostrę, która stała się bratem. A ty, czujesz się dziewczynką, Klaro?

– A ty? – odparowuje Klara – Nawet nic nie musiałabyś sobie zmieniać, nie masz tam nic na dole. W ogóle nie masz żadnego dołu. Góry zresztą też prawie nie masz. – Udało jej się to i jestem prawie zadowolona, o proszę, moja siostra powiedziała żart. Cyniczny, ale nie zabolał mnie, bo to jest prawda, rzeczywiście nic nigdzie prawie nie mam. To było złośliwe, ale podbite czarnym humorem, czarno-złota gorycz, sprytne, to ci dopiero, patrzcie no, nasza mała Klara potrafi czasem coś powiedzieć, coś takiego, co trafia w punkt. Cieszę się i pielęgnuję tę podwójność, złość połączoną z dumą.

– Byłabym jak Beyoncé – powtarza Klara.

Zamykam oczy, nie chcę tego słuchać. Jest mi niedobrze.



Anna Matysiak (ur. 1967) – autorka książek poetyckich: Czułość liter (2015), Źrebię Heraklita (2017), Tyle nieznanych ryb (2018), Tiergarten (2019), Wsobne maszynki (2020) i Na setkach wioseł (2021), zbioru małych próz Spacja. Notatnik redaktorki (2019), a także bajek publikowanych w czasopismach i antologiach oraz książki o poezji Erwina Kruka i artykułów w czasopismach i książkach zbiorowych. Redaktorka i tłumaczka, prowadzi własne wydawnictwo, zajmuje się fotografią artystyczną. Mieszka w Warszawie.