Pozbawiona zewnętrznego
obramowania,
naopowiadasz. Drobne.
Fale roznoszą po brzegach ułamki,
ułomki. Otaczają wiankiem
z piany. O jak łatwo.
Uspokajam się
ogniskiem. Lampą, błysk.
Ogniskuję ogniskową .o.
Tratwę ostukują pianki,
buteleczki, blisterki, poleki,
poleczki, polisterki, policmajsterki. Literki (mniejsze litry, w innym rozdaniu zębów).
Gore piasek i piesek
preriowy się łasi. Zmieści się w arce.
Po parce. Na tratwie.
(oprócz ryb i innych
stworzeń wodnych
[mówi Leszek Szaruga]). Mrówki w kieszeń.
Nie patrzcie rybim okiem. Nie strzelajcie z okien.
Ogranicz ruchy i nie miej gorączki.
Już nie ma zim, zimami raj biegł tu był,
mechaniczny archaiczny antropok z saszetkami u bioder. Z bidonikami u boków,
biegnące raje styczniowe i lute.
Protrombinowy to czas był, na mecie, bez mety.
Przecież – coraz szybciej adrena homolo (homilia) glukoeklipto.
Coraz szybsze. Silniej
zmetaforyzowane.
Uciekać możemy tylko w inne. Tylko
na szczudłach.
Na spotkaniu z poetką siedzę i wącham.
Omni, omni potencjo, osmo osmo (mi)tyczna,
wyczuwam preparat na komary.
Pierwsze dwa wiersze nie bardzo,
ale kupuję książkę.
Malutki kwadrat. Od razu na tratwie, na trawie
czytam całą, zachłannie. (A Maciek Libich przysłał mi właśnie
link do recenzji Wielu mieszkań Miłosza Waligórskiego, więc czytam,
czytam od razu na przemian, czytam o słabszym ramowaniu i wtedy,
i ręce mi drżą, i otwieram
nota
komary
aplikację
nota
tnik).
Kolejne wiersze o Czerniowcach coraz lepsze i but
mi wpada pomiędzy kostki starego bruku w miasteczku.
Nie żałuj, nie żałuj. Wypijemy cydru trochę.
Kręcę się w maseczce jak głupia, inni kroją
ciasto z owocami, nakładając ręką.
Pandemiczna ręka nigdy nie jest czysta.
Kręcę się jak raróg.
Jak byś przetłumaczył „the reason of the things” – pytam z głupia.
To słowa kaznodziei Whichcote‘a przytoczone przez Skinnera w książce o Hobbesie tłumaczonej przez Koehlera.
Nurkuję w samo tchu kazanie, które o o
(kończy się przewód tlenu) obce
wody najlepsze, a witraże! Dżuma przyjdzie.
(Marburg ma 80%, mówił mi dziś Leszek). Nie śpieszę
się.
Nie mów mi tego w lesie,
proszę.
Dwie poetki stoją przy furtce,
a ja się boję prosić, żeby mnie przepuściły, ja raróg.
Furgony zajmują cały Jazdów,
bo pod sejmem demonstracja.
Czy się zgubię? No coś Ty.
Noc rozciąga chodniki, ale to blisko.
Od metra tu tych świateł. Nagle w połowie mózgu,
że zguba
jest o włos, że idzie mi w chodzeniu i droży się w drogę,
bo to Koszykowa, nie Aleja
Wyzwolenia. Że leje
się światłem. Im wyżej, tym bardziej intymnie. Wiele tu
mieszkań. Ale ja wydrążona, a chwila jak wmurowana.
Przedrzeć się (ostrzał nisko) przez Natolińską,
jeszcze tylko minąć księgarnię „Korekty”. Kiedyś Wiesław
Uchański musiał pochować psa staruszki, bo obiecał się nim zająć, jeśli ona umrze, ale jednak pierwszy był pies. Się zjawia,
bo w Charlotte jest gwar jak w najlepszych czasach i wiem, że dwa piętra wyżej uprawia
rodo
dendrony. Dendryty błyskają i gasną.
Wydasz moje książki, jeśli nagle umrę?
Pochowasz moje pliki?
No nie, nie moje własne,
tylko te, które obiecałam wydać i nie zdążę.
Jasne.
Idę dalej.
Czy pan zatrzymuje się za skrzyżowaniem
Pileckiego i Puławskiej? Niet, ja w Tanecznu skręcaju.
Na bocznej ścianie myjni odbieram paczkę z InPostu, a na stacji
kupuję duże lody. Potem
płaczę pod prysznicem i jak zawsze,
pod piersiami wyczuwam
granulat mnie, drobne grudki i myślę, że je zmydlę. Czuję
palec Boga na kruszarce.
I namydlam sobie Leszka i namydlam,
żeby już nie był sobą tylko czystym
urodzeniem się z mojej głowy,
aż kiedyś powie –
dosyć już tych narodzin.
Liczę blistry benzo, jak zawsze, i chcę być bardzo
uratowana w ostatniej chwili, ale ostatnio
przyszedłeś, gdy już byłam zimna,
dotknąłeś mojej ręki z rigor i wtedy zerwałam się.