Psychiatrzy i Mountain Dew
Czasem biję się po twarzy. Oczywiście muszę z tym uważać, odkąd spotykam się z Sarą. Którejś nocy mieliśmy sprzeczkę. Ukryłem się w łazience, żeby pozbyć się tego przykrego napięcia w barkach, i uderzyłem się w twarz. Nie było mi lepiej lepiej, więc zrobiłem to jeszcze raz. Wtedy coś mignęło mi w lustrze.
Stała za mną przez cały czas.
– Czy ty się właśnie uderzyłeś w twarz? – zapytała.
– Nie – powiedziałem. Skłamałem, bo ładne dziewczyny nie lecą na facetów, którzy biją się po twarzach.
– Tak, uderzyłeś się – odpowiedziała. – Bijesz się po twarzy. Widziałam i słyszałam.
Zapytała, dlaczego to zrobiłem.
– Nie uderzyłem się w twarz. – Wciąż zaprzeczałem.
Nie chciała odpuścić.
Powtarzała: – Jeśli tego nie zrobiłeś, to skąd się wziął ten wielki czerwony siniec na twoim policzku? Jesteś cały opuchnięty.
Podszedłem do lustra i spojrzałem na siebie. O boże. Jestem żałosny. Miałem na twarzy kurewsko wielką bułę.
– Boże! Rozjebałem sobie twarz! – powiedziałem i zacząłem płakać. – Rozjebałem sobie twarz! Rozjebałem sobie twarz!
– Czyli jednak się uderzyłeś? – rzuciła i poszła do kuchni po lód. – Do kurwy nędzy.
Wiedziałem, że jest naprawdę wkurzona, jeśli mówi „Do kurwy nędzy”.
Do kurwy nędzy, będę musiał spędzić noc w motelu.
Do kurwy nędzy, muszę wynieść swoje rzeczy do piwnicy.
Powiedziałem: – Daj mi spokój, co? Czasem biję się po twarzy, to nic takiego.
Nagle sobie przypomniałem, że wieczorem jedziemy do moich starych, a przecież miałem spuchnięte pół twarzy.
Kurna, zupełnie o tym zapomniałem. Cały dzień w panice próbowałem pozbyć się obrzęku. Przyłożyłem sobie żelowy kompres do policzka i co chwilę sprawdzałem w lustrze, czy dalej jestem opuchnięty.
– Wygląda lepiej? Wygląda lepiej? – pytałem ją.
– Wygląda tak, jakbyś się walnął w twarz.
Powiedziała, żebym to zostawił i usiadł. Przyłożyłem okład do twarzy i przytrzymałem go dłużej. Po kwadransie znów zapytałem, czy wygląda choć trochę lepiej. Pokręciła głową.
I tak przez resztę dnia, dopóki nie musieliśmy się zbierać.
Wygląda lepiej?
Nie.
Wygląda lepiej?
Nie.
Wygląda lepiej?
***
Kiedy dojechaliśmy do rodziców, opuchlizna nieco zeszła, ale dalej było ją widać. Dopóki nie wyszedłem z samochodu, wciąż powtarzałem sobie w głowie historyjkę, którą im opowiem, jeśli zauważą – o tym, jak mało się nie zabiłem, gdy po ciemku potknąłem się o kosz z praniem.
Cholerne kosze z praniem.
Ale nikt nie zwrócił uwagi (a jeśli zauważyli, to nic nie powiedzieli). Kiedy wsiedliśmy do samochodu, powiedziałem Sarze, że już nigdy nie będę się bić po twarzy – nieważne, jak źle będę się czuł. Powiedziałem jej, że już nigdy tego nie zrobię. Obiecałem. Obiecałem jej, że z tym skończę. Obiecałem jej, że od teraz wszystko się zmieni.
Przez kilka następnych dni próbowałem dotrzymać obietnicy. Raz, kiedy stałem w tłumie, poczułem, że chcę to zrobić, ale nie dałem się, powiedziałem sobie: „Nie rób tego. Cokolwiek by się nie działo – nie rób tego”.
Czułem się przytłoczony, ale powtarzałem sobie: „Jest w porządku, nie musisz tego robić”.
Działało.
Kilka dni później miałem okazję sprawdzić, czy rzeczywiście działa. Siedziałem na kanapie, gdy Sara wróciła do domu. Zapytała, czy skosiłem trawnik. Od kilku dni obiecywałem jej, że to zrobię, ale dziś był piątek i po prostu mi się nie chciało. Kiedy o to zapytała, z jakiegoś powodu puściły mi nerwy. Wstałem i powiedziałem:
– Nie, nie skosiłem trawnika, sama to zrób, jeśli tak ci zależy.
A ona na to, bo wiedziała, że mnie podkurwi:
– Żaden problem, wyjdę i skoszę.
Wkurzyłem się i powiedziałem: – Nie chcę, żebyś kosiła trawę. Nie zamierzam spędzić wieczoru na jebanym sorze.
Powiedziała, że i tak to zrobi.
Wkurzyło mnie to jeszcze bardziej. Powiedziałem jej, że nie skosi trawy, bo zrzucę kosiarkę ze wzgórza. To jej pokaże.
– Sara, zrzucę tę jebaną kosiarkę ze wzgórza.
Zebrałem się, żeby zrzucić kosiarkę. Wtedy wydawało mi się to sensowne, ale kiedy próbowałem otworzyć drzwi, coś się zacięło i walnąłem w nie twarzą. W końcu udało mi się wyjść. Poszedłem za dom, żeby znaleźć kosiarkę, ale podniosłem wzrok i w oknie zobaczyłem śmiejącą się Sarę. Wróciłem do środka i cisnąłem o ziemię butelką Mountain Dew, z której przed chwilą piłem.
– Przez ciebie mam ochotę uderzyć się w twarz, ale tego nie robię, co oznacza, że jest postęp – powiedziałem Sarze.
Wygrałem. Było mi lepiej. Mountain Dew było wszędzie.
Kilka godzin później znowu się zaczęło. Ja coś powiedziałem, ona odpowiedziała. Wtedy coś ona, na to znowu ja.
Powiedziała: – Jak to jest, że z niczym sobie nie radzisz?
Jeszcze bardziej się wściekłem, więc coś odszczeknąłem. To wkurzyło ją jeszcze bardziej i już wiedziałem, że wszystko stracone.
***
Nie mogłem się pozbyć paskudnego ucisku w brzuchu. Nie wiedziałem, jak rozluźnić barki – czułem, jakby głowa miała mi wybuchnąć. Zaczęły wracać złe wspomnienia, stare złe wspomnienia. Zacisnąłem dłoń w pięść. Podniosłem pięść i uderzyłem się na jej oczach. Wrzasnęła. Poszła za mną do łazienki.
Płakała i mówiła: – Kochanie, potrzebujesz pomocy. Musisz z kimś o tym porozmawiać. Jesteś trochę jebnięty.
Powiedziała „trochę”, by złagodzić cios. Ale nie przerywałem – pach, pach. Przewróciłem się. Wrzeszczała. Zrobiłem to lewą ręką. Wrzeszczała. Zrobiłem to prawą ręką. Wrzeszczała. Przestań. Przestań.
Nie mogłem przestać. Nie mogłem przestać, bo było mi tak dobrze.
Nawet teraz mam ochotę znów to zrobić.
Uderzyłem się.
Czuję, jak krew napływa mi do głowy.
Uderzyłem się.
Czuję, jak szczęka mi drętwieje.
Uderzyłem się.
To jak modlitwa.
Uderzyłem się.
Coś dziwnego mi się dzieje.
Uderzyłem się.
Coś pięknego.
Rainelle
Droga, przy której dorastałem, była dość dziwna. Stara szutrówka biegła zboczem góry usianym domkami w stylu kontynentalnym – od podwójnych przyczep kempingowych różniło je tyle, że miały fundamenty. Mieszkali tu przeróżni ludzie: Fingisowie, których ojciec pracował na kolei; Foxowie, których ojciec był górnikiem z pylicą, albo Boggessowie, którzy byli na zasiłku (raz, kiedy szedłem rano na autobus, przyłapałem Boggessową, jak sikała przed domem). Mieszkali tu Bennetowie, Stara McKenzie, Wailsowie i jeszcze Angersowie – ich ojciec, który pracował w przedsiębiorstwie drzewnym hrabstwa Fayette, miał na zderzaku naklejkę z napisem: „Po pierwsze: Ziemia. Resztę planet wyrąbiemy potem”. Angersowie mieszkali w pomalowanej na błękit ruderze, przed którą stała wielka figura rozmodlonego Jezusa. Kiedyś poszedłem tam nocą, włączyłem światło i zobaczyłem, że wszędzie kłębią się karaluchy. Każdemu z nich nadałem imię. Biedne maleństwa.
Angersowie byli pracowitymi ludźmi. Choć Derrick był ode mnie starszy, chętnie wychodził ze mną na rower. Kiedyś jechaliśmy przez las do starej wieży ciśnień, najpierw ścieżką wydeptaną przez jelenie i drogami wyrębowymi, a potem na jednym kółku wzdłuż kolein wyjeżdżonych przez ciężarówki. Dojechaliśmy do szybu nieczynnej kopalni, wróciliśmy się, pojechaliśmy do olbrzymiego dołu z błotem i próbowaliśmy go przeskoczyć. Zdjąłem koszulkę, ubłociłem sobie brzuszek i pomyślałem, że to idealne miejsce na jazdę bez koszulki.
Jest inne niż Michigan, gdzie byłem zeszłego lata u mojego wujka Lesliego, który mieszka w domku położonym przy wsiuńskiej szosie. Dzieciaki przychodziły, żeby śmiać się z tego, jak mówię:
– To burak. Słuchajcie, jak gada. To wsiun. Trzeba by napisów, żeby go zrozumieć.
Płakałem, bo nie wiedziałem, o co im chodzi. Ale tutaj to co innego. Tutaj nikogo nie obchodzi, że gadam jak wsiun, albo że używam wieśniackich słów, bo tu mówią po wieśniacku. Teraz jechałem polną drogą na zepsutym rowerze, bez koszulki, czułem się zagubiony i niechciany, i dawałem czadu na moim kozackim rowerze. Och, gdybym tylko potrafił opisać, jak wspaniale jest być niechcianym, zagubionym w świecie dwunastolatkiem, do tego bez koszulki na górskiej przejażdżce rowerowej.
Później poszliśmy do Derricka popatrzeć, jak jego tata Frank szykuje się do skórowania jelenia. Jeleń wisiał na sznurze do prania, szyję miał owiniętą kablem telefonicznym. Frank stał przed nami, palił i krzywił się w bezzębnym uśmiechu. Ramiona miał pokryte jasnoniebieskimi tatuażami. Nie wiem, czy kiedyś siedział w więzieniu, ale na pewno jego brat został postrzelony, kiedy okradał sklep z moim wujkiem. No więc Frank miał dużo tatuaży i bez przerwy się na nie gapiłem. Był tam na przykład wielki niebieski postrzępiony krzyż i data śmierci jego matki, była naga kobieta z wielkimi cyckami, i jeszcze jakiś na przedramieniu, którego nie mogłem rozczytać. Frank chyba domyślił się, że chcę zobaczyć, co ma tam napisane, więc obrócił rękę, przejechał po tatuażu tłustym, zzieleniałym paznokciem i dał mi się przyjrzeć.
Napis „Born to Lose”.
Frank się zaśmiał i z petem w ustach wrócił do skórowania jelenia.
Szkoda, że nie widzieliście tego biednego jelenia. Miał martwe oczy, a język wystawał mu z pyska, jakby żył dalej, tylko był pijany i stroił jelenie miny. Frank stanął przed nami, wyciągnął nóż myśliwski, który zawsze trzymał w pochwie na pasku, i zaczął patroszyć.
Wepchnął nóż w krocze jelenia i ciął wzdłuż mięśni brzucha aż do klatki piersiowej. Machał nożem na wszystkie strony – krew i flaki wypadały z truchła, a potem plaskały o ziemię jak mokre szmaty. Frank miał zegarek na gumowym pasku, żeby łatwiej go zdejmować i zakładać. Odłożył nóż i wsadził ręce w jelenie truchło, wyrywając z niego kolejne organy, aż ubrabrał się po łokcie. Wrócił do grzebania w jeleniu, a gdy wyciągnął ręce, spostrzegł, że zgubił zegarek.
Zaśmiał się i zaczął przeszukiwać truchło rękami brudnymi od krwi, bez skutku. Znów zachichotał i grzebał dalej. Dokładnie zbadał wnętrze klatki piersiowej, przyjrzał się też stercie wnętrzności, ale nie było w nich zegarka. Rzucił peta na ziemię i powiedział:
– Może jest we flakach.
Podniósł patyk i pogrzebał nim w parujących flakach. Grzebał zawzięcie, ale zegarka wciąż nie było. Ja i Derrick też zaczęliśmy się gapić we flaki. Nie było zegarka. Frank znowu zaczął grzebać w jeleniu, potem wytrząsnął z niego wszystko co się dało, ale nic nie wypadło. Skończył patroszyć i porcjować mięso. Nawet dał przeleżeć flakom kilka tygodni.
Dał im przegnić, ale nie znalazł zegarka. Po dziś dzień, choć minęło dwadzieścia lat, zegarka nie udało się odnaleźć.
Były dni, kiedy Frank znosił do domu przeróżne łupy (z pracy w lesie). To mogła być kaczka, wiewiórka, grzechotnik albo świstak. Kiedyś postanowiliśmy sprawdzić, co jest w skrzyni, którą przyniósł tata Derricka. Derrick zdjął wieko, a w środku siedział cholernie wściekły, warczący świstak. Derrick wyciągnął palec i powiedział:
– Patrz teraz.
Pstryknął palcami w jądra świstaka tak, jak zwykle pstrykał w uszy swojej siostry Sissy.
Jeszcze fajniej było wtedy, gdy Frank przyniósł do domu malutką latającą wiewiórkę, którą znalazł w gnieździe na drzewie. Tygodniami patrzyliśmy, jak dorasta w swoim gniazdku z pudełka po butach. Pewnego dnia wzięliśmy ją na zasyfione podwórko Angersów. Poszedłem na drugi koniec, obok przewróconej skrzynki po mleku, a Derrick wlazł na ganek przybudówki zrobionej ze sklejki i wspartej na krzywo ułożonych pustakach. Wysoko uniósł dłoń, z której wypuścił latającą wiewiórkę, a ta leciała, używając swoich malutkich wiewiórczych błonek. Leciała tak wolno, jakby była duchem, a potem zgrabnie wylądowała na moim ramieniu i tam sobie odpoczywała. Niestety kilka dni później wiewiórka zakochała się w rozkładanym fotelu La-Z-boy Angersów i utknęła w jego sprężynach. Nikt nie zauważył, dopóki brat Derricka, Gej Walter, nie usiadł na fotelu i nie zmiażdżył biedaczki. Ale to miało się wydarzyć dopiero za kilka tygodni.
Więc włożyliśmy wiewiórkę z powrotem do pudełka po butach i wsiedliśmy na rowery. Jechaliśmy wyboistą żwirową drogą, a potem błotnistymi bocznymi drogami, skakaliśmy po rampach na kupach ziemi i zanim zaszło słońce, dojechaliśmy do wieży ciśnień. Derrick wszedł do środka.
Czekałem na zewnątrz, aż zaszło słońce i górskie niebo zrobiło się fioletowe. Potem poszedłem za swój dom i rzuciłem rower przy szutrówce. Było tu stare wzgórze, wykarczowane przez stare przedsiębiorstwo drzewne, więc można było sobie usiąść, żeby podziwiać widok na dolinę i całe Rainelle. Spojrzałem w dół na domki stojące przy drodze i na mieszkańców, którzy chodzili po pokojach, widoczni dzięki światłom, które przed chwilą włączyli. Gdy tak siedziałem, poczułem się samotny, ponieważ mogłem być tylko sobą, a nie każdym z nich. Siedziałem w fioletowym świetle i patrzyłem na dom Krogerów, z którego świeciło na Rainelle. Słuchałem warkotu ciężarówek z węglem i drewnem, które przecinały miasteczko, jadąc Route 60. Stąd właśnie jestem. Nie ma drugiego takiego miejsca. To Appalachy – inny wszechświat, planeta Mars.
Podniosłem wzrok i zobaczyłem wracające statki kosmiczne.
***
Usiadłem na zboczu wzgórza otoczonego przez góry, które latem wyglądały jak zrobione z kalafiora, który ktoś pomalował na zielono, zimą były zaś białe i ciemnofioletowe, jeśli leżał na nich śnieg, albo szare, gdy go nie było. Siedząc i patrząc na lśniące Rainelle, nie miałem pojęcia, że właśnie tutaj dowiem się, jak to jest umrzeć. Że właśnie tu poznam całą radość tego świata i zakocham się w swoim życiu.
Patrzyłem na góry pogrążone w ciemności, gdy usłyszałem, jak woła mnie matka.
– Do domu!
Zadałem sobie wtedy pytanie, które wciąż mnie zastanawia i na które wciąż nie potrafię odpowiedzieć: czy góry są grobami, w których leżą martwe szkielety, czy może ciężarnymi brzuchami pełnymi życia? Czasem wydaje mi się, że góry przypominają groby, ale potem uznaję, że nie – nie są grobami, tylko ciężarnymi brzuchami, w których pełno jest dzieci, czekających, żeby się urodzić.
Kto to, kurwa, wie.