Sierociniec
To, że ten dom skojarzył mi się z pewną złowrogą butlą, wynika z płynnej logiki dzieciństwa, bo na początku tego epizodu miałam chyba nie więcej niż siedem lat. Ale i samemu budynkowi jako zagadkowemu w swojej brzydocie schronieniu dla sierot z naszego miasteczka można pewnie po części przypisać winę za to skojarzenie. Był duży, z dwuspadowym dachem, pomalowany na czarniawy odcień zieleni, stał w głębi pokreślonego grabiami frontowego dziedzińca, zupełnie pustego, pominąwszy dwie magnolie. Dziedziniec ogrodzono parkanem z kutego żelaza, lecz gdy się przystawało na chodniku, żeby zajrzeć przez pręty, rzadko widywało się tam sieroty. Za to podwórko na tyłach przez długi czas było dla mnie tajemnym miejscem; sierociniec stał na rogu dwóch ulic, a to, co się w nim działo, zasłaniał wysoki płot z desek, ale przechodnie słyszeli niewidzialne głosy, a czasem łoskot, jakby bito w metal. Ta skrytość i tajemnicze dźwięki mnie zatrważały. Często przechodziłam tamtędy z babcią, wracając do domu z głównej ulicy, a dziś we wspomnieniu wydaje mi się, że zawsze był wtedy zimowy zmierzch. W gasnącym świetle dźwięki dobiegające zza drewnianego parkanu niosły z sobą nutę grozy, a frontowa brama z żelaznych prętów parzyła jadowitym chłodem. Ponury dziedziniec bez choćby jednego źdźbła trawy zdawał się harmonizować ze straszliwą wiedzą, którą w owym czasie posiadłam, i nawet przebłyski żółtego światła z wąskich okien jej nie przeczyły.
Wtajemniczenia dostąpiłam za sprawą dziewczynki imieniem Hattie, która mogła mieć wtedy dziewięć lub dziesięć lat. Nie pamiętam jej nazwiska, ale parę innych szczegółów na zawsze utkwiło mi w pamięci. Chociażby ten, że podawała się za siostrzenicę George’a Washingtona. Innym razem wytłumaczyła mi, skąd się biorą kolorowi. Twierdziła mianowicie, że kiedy dziewczynka całuje chłopca, ciemnieje jej skóra, a gdy wyjdzie za mąż, jej dzieci też będą kolorowe. Tylko całowanie braci nie podlegało tej regule. Hattie była mała jak na swój wiek, miała krzywe przednie zęby i tłuste jasne włosy ściągnięte z tyłu spinką z koralikami. Nie pozwalano mi się z nią bawić – może dlatego, że babci albo rodzicom łącząca nas więź wydawała się niezdrowa. Jeżeli mój domysł jest trafny, to ani trochę się nie mylili. Pocałowałam raz Tita, który był moim najlepszym kolegą, lecz tylko dalekim kuzynem, toteż z wolna, dzień po dniu, coraz bardziej kolorowiałam. Było lato, więc z biegiem dni ciemniała mi skóra. Może przypuszczałam, że skoro Hattie uświadomiła mi mechanizm tej straszliwej przemiany, zdoła ją jakimś cudem powstrzymać. Złączona z nią podwójnym węzłem winy i strachu, łaziłam za Hattie po osiedlu, a ona często wyłudzała ode mnie drobne.
Wspomnienia z dzieciństwa zazwyczaj dziwnie się tasują, a jasne prześwity tkwią w obwódkach mroku. Wspomnienia z dzieciństwa płoną jak świece pośród hektara nocy, wydobywając znieruchomiałe sceny z otaczającego je mroku. Nie pamiętam, gdzie mieszkała Hattie, lecz jeden korytarz i pokój widzę z niesamowitą wyrazistością. Nie wiem też, jakim sposobem w ogóle znalazłam się w tym pokoju, w każdym razie trafiłam tam z Hattie i z kuzynem Titem. Było późne popołudnie, w pokoju dogasały resztki światła dziennego. Hattie miała na sobie indiańską sukienkę, a na głowie opaskę z jaskrawoczerwonymi piórami, i zapytała, czy wiemy, skąd się biorą dzieci. Jej indiańskie pióra nie wiedzieć czemu mnie przerażały.
– Rosną w paniach – odparł Tit.
– Przysięgnijcie, że nigdy się nie wygadacie, to wam coś pokażę.
Najwidoczniej przysięgliśmy, chociaż pamiętam, że czułam pewien opór i obawę przed kolejnymi rewelacjami. Hattie wdrapała się na krzesło i zdjęła coś z półki w szafie: butlę z jakąś czerwoną osobliwością.
– Wiecie, co to jest? – spytała Hattie.
Tkwiący w butli okaz nie przypominał niczego, co wcześniej widziałam. Tit odważył się spytać:
– No, co to takiego?
Hattie odczekała moment z chytrym wyrazem twarzy, zwieńczonej pióropuszem. Chwilę milczała dla wywołania napięcia, po czym oznajmiła:
– To nieżywe marynowane dziecko.
W pokoju zrobiło się bardzo cicho. Tit i ja spojrzeliśmy po sobie z ukosa, zdjęci zgrozą. Nie odważyłam się drugi raz popatrzeć na butlę, ale mój kuzyn przyglądał się jej, tyleż zafascynowany, co przerażony.
– Czyje? – zapytał w końcu półgłosem.
– Patrzcie, jaką ma starą czerwoną główkę z ustami. I jak podwija pod siebie te czerwone nóżki. Mój brat przyniósł to do domu, kiedy uczył się na aptekarza.
Tit wyciągnął rękę i jednym palcem dotknął butli, a potem schował dłonie za plecy. Znowu spytał, tym razem szeptem:
– Czyje? Czyje to dziecko?
– To sierota – odparła Hattie.
Pamiętam lekki szmer naszych kroków, kiedy wychodziliśmy na palcach, a także ciemny korytarz i kotarę na jego końcu. I to jest, Bogu dzięki, moje ostatnie wspomnienie o tej całej Hattie. Ale marynowana sierota jeszcze przez jakiś czas mnie straszyła; raz śniło mi się, że wydostała się z butli i truchta po sierocińcu, a ja jestem w nim zamknięta i To Coś mnie goni… Czy naprawdę wierzyłam, że w tym ponurym budynku z dwuspadowym dachem stoją na półkach rzędy niesamowitych słojów? Pewnie tak… i nie. Dziecko zna bowiem dwie warstwy rzeczywistości: realność świata, którą przyjmuje jako owoc powszechnej zmowy dorosłych – i niewyznany, ukryty sekret, czyli głębię. W każdym razie nie oddalałam się od babci, ilekroć późnym popołudniem mijałyśmy sierociniec, wracając z miasta. Nie znałam jeszcze wtedy żadnej sieroty, bo one chodziły do szkoły na Trzeciej Ulicy.
Po kilku latach wskutek dwóch zdarzeń bezpośrednio zetknęłam się z sierocińcem. Uważałam się już wtedy za dużą dziewczynkę i mijałam go tysiące razy, kiedy szłam sama pieszo lub jechałam na wrotkach albo na rowerze. Zgroza osłabła, ustępując miejsca osobliwej fascynacji. Za każdym razem wpatrywałam się w dom sierot, a czasem widywałam, jak one z odświętną powolnością maszerują parami do szkółki niedzielnej i do kościoła: dwie największe szły na czele, a dwójka najmniejszych na końcu. Miałam chyba jedenaście lat, gdy zaszły zmiany, które przyciągnęły mnie bliżej jako widza i otworzyły przede mną zaskakująco romantyczną sferę. Najpierw moja babcia weszła do zarządu domu sierot. Stało się to jesienią. A na początku wiosennego trymestru sieroty przeniesiono do szkoły na Siedemnastej Ulicy, do której ja także chodziłam, i trzy z nich uczyły się ze mną w jednej sali razem z resztą szóstoklasistów. Powodem przeniesienia było przesunięcie granicy między rejonami szkolnymi. Babcię wybrano na członkinię zarządu, bo lubiła wszelkiego rodzaju rady, komitety i zebrania stowarzyszeń, a mniej więcej w tamtym okresie umarł ktoś spośród dotychczasowych członków.
Babcia odwiedzała dom sierot średnio raz w miesiącu, a za drugim razem poszłam tam z nią – i to w najlepszym czasie z całego tygodnia: w piątkowe popołudnie, zwrócone ku rozległej perspektywie wolnych dni. Było zimno, a późne słońce krzesało ogniste refleksy w szybach. Dom w środku wyglądał całkiem inaczej, niż sobie wyobrażałam. Szeroki hol był pusty, a pokoje bez firanek ani dywaników, skąpo umeblowane. Budynek ogrzewały piece w jadalni i w przyległej do wejściowego holu świetlicy. Kierowniczka sierocińca, pani Wesley, była postawna i nieco przygłucha, a gdy ktoś ważny zabierał głos, słuchała z lekko rozchylonymi ustami. Sprawiała wrażenie wiecznie zdyszanej i mówiła nosowym, łagodnym tonem. Babcia przyniosła trochę ubrań (pani Wesley nazywała je „odzieżą”), ofiarowanych przez rozmaite kościoły, i wkrótce zamknęły się we dwie w zimnym holu, żeby porozmawiać. Mnie powierzono mojej rówieśniczce imieniem Susie i natychmiast wyszłyśmy na ogrodzone drewnianym parkanem podwórko za sierocińcem.
Ta pierwsza wizyta była niezręczna. Dziewczynki, duże i małe, pochłonięte były rozmaitymi zabawami. Na podwórku stało coś między huśtawką a hamakiem – kilkumetrowa giętka deska do siadania, oparta na dwóch stojakach z biegunami – i poręcz do ćwiczeń, a na ziemi narysowane było pole do gry w klasy. Miałam taki mętlik w głowie, że tłum dzieci zlewał mi się w obraz pstrej zbieraniny. Jedna dziewuszka podeszła do mnie i spytała, gdzie robi mój ojciec, a ponieważ zwlekałam z odpowiedzią, oznajmiła:
– Mój tata robił na kolei.
Podbiegła do poręczy i zahuśtała się, zahaczywszy o nią nogami zgiętymi w kolanach; włosy zwisły jej prosto w dół pod czerwoną twarzą i było widać, że ma brązowe bawełniane pantalony.
Madame Zilensky i król Finlandii
To, że Madame Zilensky dołączyła do grona pedagogów w Ryder College, było zasługą pana Brooka, dziekana wydziału muzycznego. Uczelnia widziała w tym uśmiech losu; Madame Zilensky cieszyła się imponującą renomą zarówno jako kompozytorka, jak i nauczycielka. Pan Brook podjął się wyszukać dla niej lokum i znalazł wygodny dom z ogrodem dość blisko uczelni, tuż obok swojego. Nikt w Westbridge nie znał Madame Zilensky, dopóki tam nie przyjechała. Pan Brook widywał jej zdjęcia w czasopismach muzycznych, a kiedyś napisał do niej w sprawie autentyczności pewnego rękopisu Buxtehudego. Wymienił też z nią kilka depesz i listów na tematy praktyczne, gdy zapadały decyzje co do jej pracy na uczelni. Miała wyraźne, równe pismo, a w jej listach niezwykłe były tylko wtrącane niekiedy wzmianki o obiektach lub osobach absolutnie panu Brookowi nieznanych, na przykład o „żółtym kocie z Lizbony” czy „biednym Heinrichu”. Dziekan składał te lapsusy na karb zamętu, jaki zapewne wznieciła w życiu Madame Zilensky wyprowadzka wraz z rodziną z Europy.
Pan Brook miał dość pastelowe usposobienie; lata menuetów Mozarta i objaśniania septym zmniejszonych oraz trójdźwięków molowych wpoiły mu czujną zawodową cierpliwość. Zazwyczaj trzymał się na uboczu. Nie znosił akademickiego bajdurzenia i zasiadania w komisjach. Gdy przed laty wydział muzyczny skrzyknął się, żeby razem spędzić lato w Salzburgu, pan Brook w ostatniej chwili wymigał się z tego układu i pojechał na samotną wycieczkę do Peru. Miał swoje dziwactwa, więc był wyrozumiały wobec cudzych; nawet lubił groteskę. W obliczu poważnych, a zarazem niedorzecznych sytuacji często czuł miłe łaskotki, od których jego pociągła twarz o łagodnym wyrazie sztywniała, a blask szarych oczu nabierał ostrości.
Pan Brook odebrał Madame Zilensky z dworca kolejowego w Westbridge tydzień przed rozpoczęciem jesiennego semestru. Natychmiast ją rozpoznał. Była wysoka, trzymała się prosto i miała bladą wymizerowaną twarz. Jej oczy tonęły w głębokim cieniu, a ciemne potargane włosy były odgarnięte z czoła. Dłonie miała duże, delikatne i bardzo brudne. W całej jej postaci było coś tak szlachetnego i abstrakcyjnego, że pan Brook cofnął się i przez chwilę stał, nerwowo demontując spinki do mankietów. Ubrana w długą czarną spódnicę i starą zniszczoną kurtkę ze skóry, Madame Zilensky sprawiała jednak wrażenie kobiety w pewien nieokreślony sposób eleganckiej. Towarzyszyło jej troje dzieci – chłopców w wieku od dziesięciu do sześciu lat, samych pięknych blondynków o pustych oczach. Przyjechała z nimi jeszcze jedna osoba – staruszka, która z czasem okazała się fińską służącą.
Taką to grupę napotkał pan Brook na dworcu. Przyjezdni za cały bagaż mieli dwa olbrzymie pudła rękopisów, bo resztę parafernaliów zapodziali na stacji w Springfield podczas przesiadki. No cóż, takie rzeczy się zdarzają. Kiedy pan Brook wsadził wszystkich do taksówki, wydawało mu się, że najgorsze ma już za sobą, lecz Madame Zilensky zaczęła się nagle gramolić po jego kolanach, usiłując wysiąść.
– O Boże! – zawołała. – Zostawiłam swój… jak się mówi?… Mój tyktyktyk…
– Zegarek? – zapytał pan Brook.
– O, nie! – odparła z oburzeniem. – Wie pan, mój tyktyktyk.
Pokiwała palcem na boki, wprawiwszy go w ruch wahadłowy.
– Tyktyk – powtórzył pan Brook, przykładając dłonie do czoła i zamykając oczy. – Czyżby miała pani na myśli metronom?
– Tak! Tak! Chyba go tam zgubiłam, kiedy się przesiadaliśmy.
Pan Brook zdołał ją uspokoić. Obiecał nawet z czymś na kształt osłupiałej rycerskości dostarczyć jej nazajutrz inny metronom. Już wtedy musiał jednak w duchu przyznać, że jest coś dziwnego w tej panice z powodu metronomu, gdy można by się martwić o całą resztę zgubionego bagażu.
Rodzina Zilenskych zamieszkała w sąsiednim domu i na pozór wszystko było w jak najlepszym porządku. Chłopcy zachowywali się spokojnie. Nosili imiona Sigmund, Boris i Sammy. Byli nierozłączni i chodzili gęsiego, zazwyczaj z Sigmundem na czele. Między sobą rozmawiali w rodzinnym esperanto, które brzmiało nieco rozpaczliwie i było zlepkiem rosyjskiego, francuskiego, fińskiego, niemieckiego oraz angielskiego; przy ludziach stawali się dziwnie milczący. Pan Brook nie umiałby wskazać, co go bulwersuje w postępowaniu czy wypowiedziach nowych sąsiadów. Zdarzały się tylko drobne incydenty. I tak na przykład podświadomy niepokój budziły w dziekanie pewne zachowania dzieci pani Zilensky podczas ich wizyt w cudzych domach, dopóki nie zdał sobie sprawy, co mianowicie go dziwi: otóż chłopcy nigdy nie wchodzili na dywany; omijali je, idąc gęsiego po gołej podłodze, a jeżeli była ona wyłożona dywanem od ściany do ściany, stawali w drzwiach, nie przekraczając progu. Albo to: mijały tygodnie, a pani Zilensky wcale nie starała się urządzić domu ani umeblować go niczym oprócz stołu i kilku łóżek. Drzwi wejściowe dniem i nocą zostawiała otwarte, a dom niebawem zaczął wyglądać dziwacznie i ponuro, jakby od lat był niezamieszkany.
Uczelnia miała wszelkie powody do zadowolenia z pani Zilensky, uczyła ona bowiem z zajadłą pasją. Potrafiła do głębi się oburzyć, gdy jakaś Mary Owens albo Bernardine Smith nie chciała doszlifować trylów w Scarlattim. Do swojej pracowni na uczelni sprowadziła cztery fortepiany i sadzała przy nich czworo osłupiałych uczniów, każąc im razem grać fugi Bacha. Z części wydziału, w której mieściła się jej pracownia, dobiegał nieludzki harmider, ale Madame Zilensky sprawiała wrażenie wyzutej z nerwów, a jeżeli w ogóle da się wpoić komuś ten czy inny aspekt muzyki samą siłą woli i wysiłkiem, to Ryder College nie mógł lepiej trafić. Po nocach Madame Zilensky pracowała nad swoją dwunastą symfonią. Można było przypuszczać, że nigdy nie sypia; ilekroć nocą pan Brook spoglądał w okno swojego salonu, w jej pracowni zawsze się świeciło, o każdej godzinie. Nie, wątpliwości dziekana co do pani Zilensky nie dotyczyły żadnych spraw zawodowych.
Pod koniec października pan Brook po raz pierwszy poczuł, że coś jest stanowczo nie tak. Zjadł lunch z panią Zilensky, z przyjemnością słuchając jej drobiazgowej opowieści o afrykańskim safari, na które wybrała się w 1928 roku. Późniejszym popołudniem przyszła do jego gabinetu i z dość roztargnioną miną stanęła w drzwiach.
Pan Brook podniósł głowę znad biurka i zapytał:
– Czy czegoś pani trzeba?
– Nie, dziękuję – odparła pani Zilensky. Miała niski, piękny, mroczny głos. – Tylko się sobie zastanawiałam. Pamięta pan metronom. Myśli pan, że mogłam go zostawić u tego francuskiego?
– U kogo? – zdziwił się pan Brook.
– Jak to u kogo? U tego francuskiego, co był mój mąż – wyjaśniła kobieta.
– Francuza – łagodnie poprawił ją pan Brook. Próbował sobie wyobrazić męża Madame Zilensky, lecz jego umysł stanął okoniem. Dziekan wymamrotał jakby do siebie:
– Ojca dzieci.
– Ależ skąd – kategorycznie zaprzeczyła Madame Zilensky. – Ojca Sammy’ego.
Pan Brook doznał przebłysku intuicji. Najgłębsze instynkty ostrzegały go, że lepiej nic więcej nie mówić. Ale szacunek dla porządku i sumienie kazały mu zapytać:
– A ojciec dwóch pozostałych?
Madame Zilensky dotknęła dłonią potylicy i zmierzwiła sobie krótko przystrzyżone włosy. Przez parę chwil milczała z rozmarzoną miną, zanim odparła miękkim tonem:
– Borisa mam po jednym polskim, co grał na piccolo.
– A Sigmund? – zapytał pan Brook. Popatrzył na swoje nienagannie uporządkowane biurko, na stos poprawionych prac pisemnych, trzy zatemperowane ołówki i przycisk do papieru w kształcie słonia z kości słoniowej. Kiedy znów spojrzał na panią Zilensky, ta pogrążona była w głębokiej zadumie. Ze zmarszczonym czołem rozglądała się po kątach pokoju, poruszając żuchwą to w prawo, to w lewo. W końcu zapytała:
– Rozmawialiśmy o ojcu Sigmunda?
– Ależ skąd – odrzekł pan Brook. – Nie ma takiej potrzeby.
Madame Zilensky odpowiedziała tonem dostojnym i ucinającym dalszą dyskusję:
– Był moim rodakiem.
Pana Brooka naprawdę to nie obchodziło. Nie żywił żadnych uprzedzeń; jak dla niego, ludzie mogli żenić się lub wychodzić za mąż po siedemnaście razy i mieć chińskie dzieci. Ale coś w tej rozmowie z Madame Zilensky nie dawało mu spokoju. Nagle zrozumiał, o co chodzi. Dzieci wcale nie były do niej podobne, ale do siebie nawzajem – bardzo, a ponieważ każde miało innego ojca, to podobieństwo zdumiewało dziekana.
Madame Zilensky zamknęła już jednak temat. Zapięła suwak skórzanej kurtki i się odwróciła.
– Właśnie tam go zostawiłam – oznajmiła z szybkim skinieniem głowy. – Chez tego francuskiego.
Na wydziale muzycznym wszystko szło gładko. Pan Brook nie musiał załatwiać takich dotkliwie żenujących spraw, jak ubiegłoroczna afera z nauczycielką gry na harfie, zakończona jej ucieczką z mechanikiem samochodowym. Jedynie z powodu Madame Zilensky dręczył go niepokój. Dziekan nie mógł dociec, co w jego stosunkach z nią jest chybione i czemu ona budzi w nim tak mieszane uczucia. Zacznijmy od tego, że była wielką obieżyświatką i ni w pięć, ni w dziewięć szpikowała rozmowę wzmiankami o dalekich stronach. Nieraz przez kilka dni nie otwierała ust, snując się po korytarzu z rękami w kieszeniach kurtki, z twarzą zastygłą w wyrazie medytacji. A potem nagle łapała pana Brooka za guzik i z brawurowym błyskiem w oczach zaczynała głosem rozgrzanym swadą długi nieobliczalny monolog. Mówiła o byle czym lub całkiem o niczym. Lecz w każdym bez wyjątku epizodzie, który wspominała, nieodmiennie było coś pokrętnego. Opowiadając, jak zaprowadziła Sammy’ego do fryzjera, sprawiała nie mniej egzotyczne wrażenie, niż gdyby mówiła o popołudniu spędzonym w Bagdadzie. Pan Brook nie mógł się w tym połapać.
Prawda objawiła mu się znienacka i w jej świetle wszystko stało się najzupełniej jasne, a przynajmniej sytuacja się wyjaśniła. Wróciwszy wcześnie do domu, pan Brook rozpalił w niedużym kominku w salonie. Czuł się tego wieczoru swobodnie i był spokojny. Usiadł przed kominkiem w skarpetach, mając pod ręką na stoliku tom Williama Blake’a, i nalał sobie pół szklaneczki likieru morelowego. Już o dziesiątej błogo drzemał przy ogniu, z głową pełną zachmurzonych fraz Mahlera i dryfujących myślątek. I raptem z tego delikatnego otumanienia wybiły się dwa słowa: „król Finlandii”. Brzmiały znajomo, lecz w pierwszej chwili nie wiedział, skąd się wzięły. A potem nagle odkrył ich źródło. Gdy po południu szedł przez kampus, Madame Zilensky zatrzymała go i zaczęła jakąś niedorzeczną przemowę, a on słuchał jednym uchem, myśląc o stosie kanonów, które złożyli u niego studenci z zajęć kontrapunktu. I oto z podstępną dokładnością przypomniały mu się słowa, a nawet modulacja głosu. Madame Zilensky na początek oznajmiła:
– Stałam kiedyś przed pewną pâtisserie i raptem nadjechał saniami król Finlandii.
Pan Brook wyprostował się nagle w fotelu i odstawił szklaneczkę likieru. Ta kobieta miała chorobliwą skłonność do kłamstwa. Kiedy nie prowadziła zajęć ze studentami, opowiadała niemal same nieprawdy. Jeżeli całą noc pracowała, żarliwie zapewniała rozmówcę, że spędziła wieczór w kinie. Jeżeli zjadła lunch w restauracji, nie mogła nie napomknąć, że spożyła go z dziećmi w domu. Była po prostu nałogową kłamczuchą – i ten fakt wszystko wyjaśniał.
Pan Brook strzelił knykciami i wstał z fotela. W pierwszej chwili się zirytował. Że też Madame Zilensky miała czelność dzień po dniu siedzieć w jego gabinecie i zalewać go potokami oburzających łgarstw! Był ogromnie rozdrażniony. Pospacerował po pokoju, a potem przeszedł do kuchenki i zrobił sobie kanapkę z sardynką.
Gdy godzinę później siedział przy kominku, jego irytacja zdążyła już ustąpić miejsca uczonemu i rozważnemu zdumieniu. Powiedział sobie, że musi podejść do sytuacji w sposób nieosobisty, a do Madame Zilensky – jak lekarz do chorej pacjentki. Jej kłamstwa były z gatunku niewinnych. Zmyślała bez zamiaru oszustwa, a z wygłaszanych nieprawd nigdy nie czerpała najmniejszej korzyści. I właśnie to doprowadzało dziekana do szału: ten zupełny brak jakiegokolwiek motywu.
Pan Brook dopił resztę likieru. I gdy już dochodziła północ, doznał kolejnego olśnienia. Przyczyna kłamstw Madame Zilensky była bolesna i oczywista. Ta kobieta przez całe życie pracowała: grała na fortepianie, uczyła, no i napisała dwanaście pięknych, monumentalnych symfonii. Dniem i nocą trudziła się i mozoliła, bez reszty oddając pracy duszę, więc niewiele z niej samej zostawało na cokolwiek innego. Będąc wszelako człowiekiem, cierpiała z powodu tego niedostatku i robiła, co mogła, żeby go sobie wynagrodzić. Jeżeli przez cały wieczór garbiła się nad stołem w bibliotece, a potem twierdziła, jakoby spędziła ten czas, grając w karty, wychodziło na to, że poniekąd udało jej się zrobić jedno i drugie. Dzięki kłamstwom wiodła życie zastępcze. Kłamstwo podwajało tę odrobinę istnienia, której nie pochłaniała praca, i wzbogacało resztkę życia osobistego.
Pan Brook patrzył w ogień, lecz przed oczami miał twarz Madame Zilensky – surową, ze zmęczeniem w ciemnych oczach i delikatnie zdyscyplinowanym wyrazem ust. Czuł w piersi ciepło, a także litość, opiekuńczość i jakieś okropne zrozumienie. Na chwilę popadł w rozkoszny zamęt.
Potem umył zęby i włożył piżamę. Postanowił być praktyczny. Bo co się właściwie wyjaśniło? Ten francuski, ten polski z fletem piccolo, Bagdad? A dzieci, Sigmund, Boris, Sammy – kim byli? Czy w ogóle ich urodziła, czy tylko zgarnęła gdzieś po drodze? Pan Brook wytarł okulary i położył je na szafce nocnej. Musiał natychmiast dojść z Madame Zilensky do porozumienia. W przeciwnym razie sytuacja na wydziale muzycznym mogłaby się rozwinąć nader problematycznie. Była druga w nocy. Pan Brook przelotnie spojrzał w okno i stwierdził, że w pracowni Madame Zilensky wciąż się świeci. Położył się do łóżka, zrobił po ciemku parę strasznych min i spróbował zawczasu obmyślić, co powie nazajutrz.
Przed ósmą rano był już w swoim gabinecie. Siedział zgarbiony za biurkiem, gotów zaskoczyć Madame Zilensky, kiedy będzie szła korytarzem. Nie musiał długo czekać, a gdy tylko usłyszał jej kroki, zawołał ją po nazwisku.
Madame Zilensky stanęła w drzwiach. Wyglądała niewyraźnie, jakby była zmęczona.
– Jak się pan miewa? Doskonale się dziś wyspałam – oświadczyła.
– Zechce pani łaskawie usiąść – odparł pan Brook. – Chciałbym zamienić z panią kilka słów.
Madame Zilensky odłożyła teczkę i z widocznym znużeniem rozsiadła się w fotelu naprzeciw dziekana.
– Tak? – rzekła pytającym tonem.
– Wczoraj zagadnęła mnie pani, kiedy szedłem przez kampus – wolno powiedział pan Brook. – I jeśli się nie mylę, wspomniała pani o jakiejś cukierni i o królu Finlandii. Czy dobrze pamiętam?
Madame Zilensky odwróciła głowę w bok i utkwiła retrospektywne spojrzenie w rogu parapetu.
– Coś o cukierni – powtórzył dziekan.
Znużona twarz kobiety się rozpromieniła.
– Ależ tak – z zapałem rzekła Madame Zilensky. – Opowiedziałam panu, jak stałam przed cukiernią i nagle król Finlandii…
– Madame Zilensky! – krzyknął pan Brook. – Nie ma żadnego króla Finlandii.
Z twarzy Madame Zilensky znikł wszelki wyraz. Po chwili spróbowała jeszcze raz:
– Stałam przed pâtisserie Bjarne’a, a kiedy się odwróciłam tyłem do ciast, zobaczyłam króla Finlandii…
– Madame Zilensky, dopiero co pani powiedziałem, że żaden król Finlandii nie istnieje.
– W Helsingfors… – podjęła kolejną desperacką próbę kobieta, a dziekan pozwolił jej mówić aż do wzmianki o królu, ale nie dłużej.
– W Finlandii panuje ustrój demokratyczny – oświadczył. – Nie mogła pani widzieć jej króla. Czyli przed chwilą powiedziała pani nieprawdę. Czystą nieprawdę.
Pan Brook do końca życia nie zapomniał, jaką minę zrobiła wtedy Madame Zilensky. W jej oczach było zdumienie, rozczarowanie i coś w rodzaju osaczonej zgrozy. Wyglądała jak ktoś, kto widzi, że cały jego świat wewnętrzny pęka i się rozsypuje.
– Niestety – rzekł pan Brook ze szczerym współczuciem.
Ale Madame Zilensky szybko wzięła się w garść. Zadarła podbródek i zimno oświadczyła:
– Jestem Finką.
– W to nie wątpię – zapewnił ją dziekan. Ale po namyśle stwierdził w duchu, że trochę jednak wątpi.
– Urodziłam się w Finlandii i mam fińskie obywatelstwo.
– Bardzo możliwe – odparł pan Brook, podnosząc głos.
– Podczas wojny – z pasją ciągnęła Madame Zilensky – jeździłam na motocyklu i byłam łączniczką.
– Pani patriotyzm nie ma tu nic do rzeczy.
– Że staram się o obywatelstwo, to jeszcze nie powód…
– Madame Zilensky! – zawołał pan Brook. Jego dłonie uchwyciły kant biurka. – To nie ma żadnego związku ze sprawą. Chodzi o to, że twierdziła pani i konsekwentnie utrzymywała, jakoby miała okazję widzieć… widzieć…
Dziekanowi nie udało się dokończyć zdania. Powstrzymał go widok twarzy Madame Zilensky. Kobieta śmiertelnie zbladła, a wokół jej ust pojawiły się cienie. Z szeroko otwartych oczu wyzierały duma i poczucie nieuchronnej klęski. Pan Brook nagle poczuł się jak morderca. Wielki zamęt uczuć – zrozumienie, skrucha i niedorzeczna miłość – kazał mu skryć twarz w dłoniach. Dziekan zdołał znów się odezwać dopiero wtedy, gdy jego wzburzone wnętrzności uspokoiły się, wtedy zaś rzekł słabiutkim głosem:
– Tak. Oczywiście. Król Finlandii. A czy był miły?
Godzinę później pan Brook siedział w swoim gabinecie, spoglądając przez okno. Drzewa wzdłuż cichej ulicy w mieście Westbridge były prawie bezlistne, a szare budynki uczelni wyglądały spokojnie i smutno. Leniwie kontemplując znajomą scenerię, dziekan zobaczył, że ulicą telepie się stary terier Drake’ów. Widywał go już tam ze sto razy, czemu więc nagle tak się zdziwił na jego widok? Wtem z osobliwie chłodnym zdumieniem uświadomił sobie, że stary pies biegnie tyłem. Pan Brook odprowadzał go wzrokiem, dopóki airedale nie zniknął mu z oczu, a potem dziekan znów zajął się kanonami, które złożyli u niego studenci kontrapunktu.