Pewnego styczniowego poranka, na Malvern Hills, kiedy stałem w chmurze sunącej na północ, na mojej menażce przysiadła sroka, obwieszczając początek końca. Deszcz skapujący z gałęzi brzmiał jak strumień. Wiatr brzmiał jak łopot szat. Z przyczyny, której jeszcze nie znamy, zmieniło się bardzo niewiele.
Na patiach w Great Malvern szkwał zrzuca ze stołów kanapki. Na pierwszy ogień idą jedzenie, dreszcz rozkoszy, system przekonań. Kiedy kładą się spać, zostawiają telewizor włączony na całą noc, jak błędny ognik.
Prowadzona niewidzialną ręką bezkresna szara chmura sunie w stronę horyzontu zdarzeń bliżej Walii. Wyobrażam sobie, jak w odlewniach wygaszają wszystkie piece; dalej na zachód woda skrzy się w nieskończoność i zaczyna się odpływ.
Mgła jest teraz ciężka od dymu z sąsiedniego kraju. U stóp North Hill mamy ledwo widoczny płytki rów i jego brzeg. Na Table Top Hill rysuje się ledwo widoczny kurhan dyskowy. Dawną ścieżkę zarosła koniczyna. Rów szczelnie wypełnia gęsie ziele. Wysoko na krzaku czarnego bzu, na powyginanej gałęzi, sroka odwraca się i przeklina dzień. Jej głos to zew piły łańcuchowej. Wrzyna się w milczenie uziemionych skowronków.
przełożył Adam Zdrodowski
dla Petera Hughesa
Znałem go, trochę,
wracał z drewnem na opał
kiedy zgubiła się droga
jesienne liście na wylocie
deszcz wędrujący w górę River Brett
i zmarli znów razem
średnia wieku 36–45
żywe srebro w żyłach.
Ostatni król Anglów
wypchany i postawiony obok
płatków owsianych
i bezpańskiej chwili.
Zeszyt drugi
strumień podmywa piętra korzeni
i wracasz do starego domu
powolny ruch skrzydeł, napływ wody
nie pamiętasz już tego miejsca
może tylko rój mrówek na końcu ścieżki
gdzie karaluch wyłazi ze skóry
i świerszcz chrypnie od śpiewu.
Kiedy ty (naprawdę ty) snujesz
opowieść o ciszy
co zalewa pływowe baseny
rozchwiewa łodzie
zbyt blisko zawietrznego brzegu
wiosła na próżno pod prąd
morze wyszarpuje ciemne sieci
spod ściany portu.
Teraz słona mgła przecina zatokę Wash
i trzyma cię na dystans.
Co chwila jesteś w zasięgu wzroku
dlatego na zmianę: pilnujemy wątku
i doczepiamy do linki zaklęcia.
przełożyła Renata Senktas
Paryski plac wygląda jak drobny fragment Natury osadzony w więzieniu za złe zachowanie.
Emile Zola
Stary sczerniały kasztanowiec, wielokrotnie ogławiany w młodości, dziś może pozwolić swoim szarym ramionom rosnąć do woli. Wokół jego chaotycznie rozrośniętego pnia we wszystkich kierunkach wznoszą się różdżki samosiejek. Drzewo otaczają krzewy, wybrane ze względu na różnorodność, ale schowane przed wzrokiem przechodniów za gęstym żywopłotem z wawrzynu. Dopiero przez okno, wychodzące na zaplecze tej botanicznej zapory, rozmiary splątania, oddawania i brania stale zmiennej ilości przestrzeni, światła i gazów zawartych w powietrzu, mogą stać się naszym udziałem, choć jednak z dystansu. Rośliny wyrastają ze stert suchych liści, od czasu do czasu zgniatanych na papkę przez pracowników parku przeciskających się przez wawrzyn z zamiarem oddania moczu pod drzewem. Poza tym nic nie zakłóca spokoju, nawet ptaki, które przynoszą tu materiał do budowy gniazd. Przez lewe skrzydło okna widzę zarys rzadko używanej szopy na narzędzia. Postrzępiony żywopłot z cisu i druciana siatka tworzą wokół działki kordon, a jeszcze lepiej sprawdzają się jako pułapka na coraz więcej liści. Szopa ma sklepienie beczkowe, z pięknymi łukowatymi żebrami, jak stępka statku przed położeniem poszycia. Ktoś wrzucił na dach starą paletę. Inne ciśnięto między szopę a siatkę. Z jednego końca dachu zwisa jasny aluminiowy łańcuch, co jakiś czas łapiący światło, które wciąż go szuka, lecz rzadko znajduje. W ziemię wetknięto pod dwunastoma różnymi kątami dwanaście żerdzi, dwanaście smukłych drewnianych kolumn, długich na dwa metry i zbyt grubych, by objąć je dłonią. Wycięto je z uczuciem i ustawiono tutaj zaraz po zakupie szopy. Od tamtej pory tkwią w tym samym miejscu. O tych dwanaście żerdzi opiera się stary czarny francuski rower miejski; nie widziałem, by ktoś na niego wsiadał lub go parkował. Żerdzie, palety i liście tkwią tu sobie w spokoju, ale rower nie. Zdaje mi się, że słyszę odległy szum opon toczących się po Quai Villemin i trzepot skrzydeł jaskółek zażywających kąpieli w piasku. Za nimi otwiera się lśniący interwał Kanału Saint Martin, gdzie barki poszły w zapomnienie, ptaki wodne odpoczywają, a bezpieczeństwo obywateli jest zagwarantowane. Wyobrażam sobie drzewa w prywatnych ogrodach 7e arrondissement, gdzie wysokie mury zamykają je w sobie jak niezliczone wazony ciętych kwiatów. Do dnia, kiedy liście zaczynają masową dezercję, jakby na mocy cichego porozumienia, i odrywają się z drzew całymi plutonami, coraz liczniej. A po drugiej stronie rzeki, poza zasięgiem wzroku i słuchu, mewy srebrzyste plądrują Ogrody Tuileries.
przełożył Adam Zdrodowski